Wspomnienia Marianny Jabłońskiej ze wsi Złotoria

Wspomnienia Marianny Jabłońskiej ze wsi Złotoria

Pani Marianna Jabłońska, z domu Roszkowska urodziła się w Złotorii w 1920 roku, w roku wojny z bolszewikami o niepodległość Polski.. Ojciec – Franciszek, jak większość mieszkańców Złotorii trudnił się uprawą ziemi, matka Amelia pochodziła również ze Złotorii z rodziny Błażków. Do szkoły powszechnej podzielonej na cztery oddziały chodzono po dwa lata do jednej klasy. Pani Marianna zaczęła uczęszczać do szkoły w 1927 roku. Szkoła znajdowała się w centralnym punkcie wsi obok kościoła. Obecnie już nie istnieje. Był to duży, drewniany, jak to określiła Pani Marianna- dworski budynek. Właścicielami budynku byli państwo Gaińscy oraz Sawiccy, którzy wynajmowali na potrzeby szkoły po jednej izbie. Rodziny były wielodzietne to i każdy grosz się przydał. Państwo Polskie po odzyskaniu niepodległości, pomimo wielkiej biedy, znalazło środki na zorganizowanie szkół i na opłacenie nauczycieli. Naczelnik Państwa Józef Piłsudski doskonale rozumiał potrzebę kształcenia obywateli, aby było komu budować nowoczesny kraj. W Złotorii pracowało czterech nauczycieli, w tym małżeństwo Nowakowskich. Kierownikiem szkoły była starsza nauczycielka, której nazwiska pani Marianna już nie pamięta. Kościół pod wezwaniem Św. Józefa parafianie zbudowali w latach 1919-20, wcześniej chodzono do kościoła w Tykocinie.

Pani Marianna mile wspomina szkolne czasy. W niedzielę dzieci zbierały się pod szkołą i parami wraz z nauczycielami szły na sumę , którą odprawiał ks. Józef Olszak o godzinie 11. Lubiła też zwyczaj obchodzenia pól na drugi dzień Zielonych Świąt. Procesja wyruszała z kościoła w stronę Tykocina, aby za wsią skręcić w prawo w stronę lasu pod drewniany krzyż, stojący według opowieści na mogile żołnierzy poległych podczas wojny z bolszewikami, blisko zabudowań Mieczysława Miastkowskiego. Po przeczytaniu ewangelii, modlitwie, śpiewając ruszano dalej do krzyża obok budynków Romana Wiśniewskiego i dalej do kościoła. Mówiono we wsi, że tu w 1920 roku Polacy bronili przeprawy przez Narew. Jest to prawdopodobne, gdyż nieraz kopiąc kopce na ziemniaki mąż pani Marianny znajdował kości ludzkie, a w tym nawet czaszki. Aby nie mieć kłopotów, zakopywał je z powrotem nieopodal. W święto państwowe takie jak 3-go Maja dzieci szły do kościoła z biało-czerwonymi chorągiewkami zrobionymi w domu. Poza chodzeniem do szkoły wszystkie dzieci pracowały w swoich gospodarstwach. W zależności od pory roku, zmieniał się tylko rodzaj pracy. Bez względu na porę roku wszystkie dziewczęta były przez swoje matki przyuczane do prac domowych, takich jak: gotowanie, pranie, sprzątanie, a w porze zimowej, uczono się szycia, tkania chodników, wyszywania. Pracy nigdy nie brakowało i nikt się nie nudził. Podczas tych zajęć śpiewano piosenki i snuto różne opowieści . Omawiano również bieżące zdarzenia we wsi i okolicy. Wszystko się zmieniło, gdy wybuchła wojna. Mąż siostry pani Marianny został zmobilizowany na wojnę, dostał się do niewoli niemieckiej, w której zmarł. Przysłano o tym zawiadomienie oraz numer mogiły. Po wojnie jej córka starała się pojechać, by przywieźć chociaż ziemi do rodzinnego grobu ale okazało się, że cmentarz już nie istnieje. Tak leży do dnia dzisiejszego w niemieckiej ziemi. W 1939 roku w pobliżu wsi wybuchły walki o most na Narwi, broniony przez wojsko polskie. Niemcy szybko przeprawili się przez rzekę i poszli dalej na Białystok. Most został uszkodzony i początkowo nie nadawał się do jazdy. Podczas wyciągania drzewa z rumowiska, rozerwał się jakiś ładunek wybuchowy i okaleczył rękę pana Czesława Jabłońskiego. Od pocisków spłonęły również domy Wiśniewskich, Roszkowskich, na mieszkanie przyjęli ich sąsiedzi. Na uszkodzonym moście stanęli żandarmi niemieccy i kontrowali każdego przechodzącego człowieka. Podczas niemieckiej okupacji trzeba było chodzić do wyznaczonych robót. Chodziliśmy pieszo przez most w Złotorii, przez Dzikie do Dobrzyniewa czyścić rowy melioracyjne, kosić i zbierać konopie. Sołtys wyznaczał gospodarzy, którzy mieli konie do wożenia kamieni na szosę warszawską w okolice Babina i cegielni. Kto nie miał konia, musiał chodzić do bicia kamienia młotem, robiono kostkę i szaber. Wszyscy mieli wyznaczone normy dzienne i musieli je wykonać. Niemiecki komisarz rolny wyznaczył wysokość kontyngentów na mleko, mięso oraz inne produkty rolne. Zabroniony był ubój świń, toteż wywożono świnie do lasu i tam zabijano i smalono. Po rozbiorze mięso przywożono do domu, kryjąc ten fakt przed wszystkimi z obawy, żeby nikt nie doniósł Niemcom. Zboże mielono nielegalnie w żarnach, więc chleba nie brakowało. Po wysianiu urobku otrzymywano całkiem dobrą mąkę, tym lepszą im więcej razy ją przemielono. Żarna były dobrej jakości, to i sąsiedzi chętnie z nich korzystali.

Po pewnym czasie zaczęto dawać wezwania na roboty do Niemiec. Takie wezwanie dostała moja siostra Helena. Zgłosiła się, wsadzono ją z innymi do pociągu, który odjechał w stronę Prus. Gdy pociąg zbliżał się do Pogorzałk i zwolnił pod górkę, wyskoczyła z pociągu i wróciła do domu. Wprawdzie nikt po nią nie przyszedł, ale ukrywała się do końca wojny po ludziach. Gdy Niemcy wycofywali się przed Rosjanami, kazali podstawić furmanki dla wojska. Pojechał i mój ojciec Franciszek Roszkowski, pognano ich z taborami na Warszawę. Po kilku dniach uciekł od Niemców porzucając konia i wóz wraz z Pasiukiem z Leńc. Gdy po jakimś czasie spotkali się na odpuście w Krypnie, Pasiuk nie mógł się nadziękować Franciszkowi, że go do ucieczki namówił, co ocaliło mu życie. We wsi już byli Rosjanie i zaraz zapędzili go do kopania okopów. W trakcie przechodzenia frontu ludzie uciekli i na łąki i kolonie ze strachu przed pociskami, pilnując zabranego inwentarza. Rodzina pani Marianny uciekła do Siekierek, zabierając z sobą akurat rozczyniony chleb. Upieczono go u kuzynów.

Po przyjściu Rosjan niewiele się zmieniło, kontyngenty trzeba znów dawać, zaczęto zamykać mężczyzn do więzienia nie wiadomo za co. Wkrótce aresztowano ich rodziny i wywieziono do Rosji. Pojechały rodziny: Wiśniewskich, Kosakowskich, Milewskich, Staweckich, Sadowskich, Roszkowskich. Innych wcielono do Ludowego Wojska Polskiego. Znów zapanował strach Rozmawiano o polityce tylko w rodzinnym gronie, gdy nie było dzieci, bojąc się donosów. Gdy w styczniu 1945 roku ruszył front na zachód, ojciec mój stracił drugiego konia, którego zabrali Rosjanie do taborów, w zamian zostawili zajeżdżoną chabetę. Dzięki trosce ojca za jakiś czas wyszła z niej ładna kobyła. W 1945 roku pani Marianna Roszkowska wyszła za mąż za Stanisława Jabłońskiego i przeniosła się na kolonię Złotoria do rodziny męża. Gospodarstwo leżało na uboczu, toteż częstymi gośćmi byli ludzie z lasu. Trudno było odróżnić kto jest kim, wszyscy jednak chcieli jedzenia, nie pytali czy gospodarze mają co dać. Powoli z upływem czasu powróciło zwykłe życie wypełnione pracą i troską o dzieci i dom.

Dzisiaj, w październiku 2010 roku pani Marianna cieszy się pogodą ducha i dobrym zdrowiem. Nadal w miarę swych sił opiekuje się rodziną wykonując zwykłe prace domowe, co sprawia, że czuje się potrzebna.

Wspomnienia spisał

Grzegorz Krysiewicz

Ten wpis opublikowano w kategoriach: Artykuły, Wspomnienia. Dodaj do zakładek ten link.

Komentowanie wyłączono.