Jaworska Wirginia – Polka do śmierci

Do szkoły powszechnej poszłam w wieku ośmiu lat, czyli rok później niż moi rówieśnicy. Powodem tego było to, że do szkoły w Dobrzyniewie był spory kawałek drogi, toteż rodzice woleli puścić mnie później do szkoły, abym chodziła samodzielnie. Rozpoczęłam naukę w 1931 roku w tej samej szkole, która do dzisiaj istnieje. Została ona zbudowana w kształcie dworu w latach dwudziestych. Była tak ładna, że wszystkie dzieci chętnie do niej chodziły. Chodziłam tam siedem lat, do roku 1938. Z nauką nie miałam kłopotu. Należałam do organizacji młodzieżowej, ale jej nazwy już nie pamiętam.

Wirginia_Jaworska_II_Medium

Pamiętam, że w szkole uroczyście obchodzono święta narodowe, takie jak: Odzyskania Niepodległości 11 listopada, Konstytucji 3 Maja. Wtedy to całą szkołę prowadzono do kościoła, a potem odbywały się w szkole akademie, na których mówiono wiersze i śpiewano patriotyczne piosenki. Nasza wieś była kiedyś bardzo patriotyczna. Za udział w powstaniu styczniowym w 1863 roku wieś nasza została spalona. Siedmiu mieszkańców, których schwytano z bronią w ręku, powieszono. Całą ludność Rosjanie wywieźli na Syberię, z której nigdy nie powrócili. Ocaleli ci Jaworzanie, którzy wżenili się do innych wsi. Z czasem powrócili na rodzinne majątki. Na to miejsce sprowadzono ludność prawosławną z Rosji. Oczywiście ich również nikt o zdanie nie pytał. Przed II wojną było nas mniej więcej pół na pół.

Bardzo mi utkwiła w pamięci śmierć Józefa Piłsudskiego – 12 maja 1935 roku. Wtedy cała szkoła była na mszy żałobnej. Wszyscy nauczyciele i dzieci mieli nałożone czarne opaski na ręku na znak żałoby po naszym Wodzu. Płakali nauczyciele i my uczniowie. Chociaż miałam tylko 12 lat, czułam, że umarł mój opiekun, ktoś mi bliski.

Patriotyzmu uczono mnie nie tylko w szkole ale i w domu. Mama moja była zwykłą kobietą, która zajmowała się domem. Natomiast mój ojciec był wykształconym jak na tamte czasy człowiekiem, gdyż skończył szkołę rolniczą w Krzyżewie. Szkoła ta znana jest nie tylko z tego, że kształciła dobrych rolników. W 1920 roku gdy na Polskę szli bolszewicy, szkoła została zamknięta, gdyż wszyscy uczniowie i w tym Motowiecki Konstanty wstąpili do Legionów Józefa Piłsudskiego, by walczyć o wolną Polskę. Byli z nim do końca, do zwycięstwa. Przerwa w nauce trwała od 14 lipca 1920 roku do 1 sierpnia 1921 roku. Wrócił z wojny jako podoficer. Później po kursach dla podoficerów rezerwy awansował na sierżanta rezerwy, z przydziałem do 10 pułku ułanów w Białymstoku.

Ojciec żywo interesował się polityką, uwielbiał Piłsudskiego. Był w naszej Jaworówce komendantem straży pożarnej. W naszym domu przyjmowano gości ze starostwa i straży białostockiej. Żyjąc w takim domu stałam się Polką i taką będę do śmierci. Po ukończeniu szkoły powszechnej poszłam do szkoły krawieckiej w Białymstoku. Tam zapisałam się do Przysposobienia Wojskowego Kobiet. Skończyłam tylko jedną klasę, gdyż wybuchła wojna.

Strach przed wojną przyszedł do naszego domu w sierpniu 1939 roku, gdy ojca zmobilizowano do wojska i wysłano do Grodna. O wybuchu wojny dowiedziałam się rano 1 września 1939 roku, gdy jak zwykle rozpoczęłam codzienne obowiązki gospodarskie. Spadły one na mnie po pójściu ojca do wojska, gdyż byłam najstarsza w domu, a mama nie dawała sobie rady. Ktoś z sąsiadów wracał od krów z pastwiska i posłyszał o tym od Klemensa Lewonowskiego zamieszkałego na kolonii Jaworówka. Posiadał on radio na słuchawki, z którego podano komunikaty o wojnie. Wielu ze wsi ruszyło biegiem do Lewonowskich, aby dowiedzieć się czegoś więcej. Wyprzedziłam wszystkich, gdy wpadłam do ich domu, wyrwałam słuchawki nie patrząc, kto ich używa. Przecież to mój ojciec poszedł na wojnę! Zabrano mi je w końcu i tak przez cały dzień słuchano wiadomości i powtarzano je z przerażeniem jeden drugiemu. W tym dniu praca się nie kleiła, wykonywano tylko niezbędne prace jak dojenie czy karmienie zwierząt. Wielu z nas tego dnia przed świętymi obrazami błagało Pana Boga o ocalenie ojczyzny i nas samych.

Mój tatuś powrócił szczęśliwie do domu jeszcze we wrześniu, gdyż wojsko polskie zostało rozbite przez dwóch najeźdźców. Ojciec dużo opowiadał o tych walkach, które według niego były bardzo zaciekłe, ale już mało co pamiętam. Utkwiła mi tylko w pamięci opowieść o schwytaniu przez żołnierzy polskich sowieckiego komisarza, który dobijał rannych. Gdy usłyszał, że zostanie rozstrzelany zaczął krzyczeć, że chce, by go rozstrzelano przed kościołem, gdyż jest komunistą i nie wierzy w Boga. Uznano jednak, że śmierć honorowa mu się nie należy i został powieszony.

Gdzieś tak na przełomie miesiąca września 1939 roku do wsi przyszli Rosjanie. Na ich powitanie prawosławni mieszkańcy wsi, a było ich około siedemdziesięciu, wystawili bramę powitalną. Pewnie liczyli na to, że ich lepiej potraktują. Ruskie jak to oni, mieli z sobą harmoszkę. Zaczęły się wesołe tańce i zabawa w remizie strażackiej, którą kazano otworzyć. Oni, pomimo że deklarowali na spisach narodowość polską, cieszyli się, a my w tym samym czasie opłakiwaliśmy utratę wolności i zabitych obrońców ojczyzny. Słuchałam tej muzyki i płakałam, bardzo płakałam tym bardziej, że tatuś jeszcze z wojny nie wrócił. Kto by pomyślał, że niektórzy z nich byli komunistami. Rozpanoszyli się we wsi, czym większy leń i pijak tym większy komunista .Pamiętam jak w 1940 roku na pierwszego maja wywiesili czerwone szmaty w całej wsi. Jaki to był dla nas wstyd i upodlenie. Ale co było robić, wszyscy się bali. Nie bał się mój brat z kolegą. Zerwali szmaty i porzucili w rowie za wsią. Doszło to do uszu jednego z takich, który był komunistą. Przyszedł do naszego domu, powiedział ojcu co się stało i zażądał, aby syna ukarał. Ojciec w obawie o bezpieczeństwo rodziny zbił brata pasem. Brat krzyczał i płakał, a sąsiad domagał się, by bić go dalej, to lepiej zapamięta. Mego brata już nie ma na tym świecie, tylko ja pamiętam. Kiedy się nad tym zastanawiam, nie mogę sobie wyobrazić, co czuł mój ojciec bijąc własnego syna, z którego mógł być tylko dumny.

Jednak wkrótce okazało się, że represje i aresztowania dotykają wszystkich nawet zwolenników nowego raju. Pierwszymi ich ofiarami bez względu na wyznanie byli tak zwani ,,kułacy”, których wywieziono na Syberię. Późną jesienią 1939 roku ojciec mój coraz częściej chodził do domu Lewonowskich na kolonię w stronę Rybak. Jako że była to bardzo patriotyczna rodzina, szybko domówiono się, że trzeba podjąć walkę z okupantem w celu wyzwolenia ojczyzny. Rodzina ta miała rozległe znajomości w okolicy i w Białymstoku. Środkiem do tego miała być budowana przez nich organizacja podziemna. Planowano, że przyłączy się ona do innych, które według wiadomości z radia powstają. Nie było to możliwe w Jaworówce z uwagi na wrogie środowisko prawosławne. Postanowiono skierować się w stronę Dobrzyniewa, Pogorzałk i puszczy Knyszyńskiej oraz w stronę Rogowa, skąd pochodziła mama.

Członkami organizacji o nazwie Polska Organizacja Bojowa byli kuzyni i znajomi, co do których miano zaufanie. W Rogowie był to syn szwagra Izydor Radziszewski, na kolonii Rogowo – August Bartosiewicz, w majątku Rogowo byli to Lebiedzińscy. Izydor był organizatorem w Rogowie i okolicy. Znałam jeszcze Sakowicza Franciszka. O tym wszystkim dowiedziałam się dużo później, gdy sama zostałam łączniczką już po połączeniu się POB z Armią Krajową. Przysięgę na wierność organizacji składałam w Białymstoku przed dowódcą, ale nie pamiętam w jakim domu. Było to w okolicy rynku Siennego. Ojciec zawiózł mnie tam furmanką.

Rozpoczęła się moja praca kuriera. Było to już za okupacji niemieckiej. Nosiłam często do Rogowa, do mego kuzyna Izydora Radziszewskiego pocztę, broń i amunicję, od ciężaru której ręce urywało. Nie wolno było pokazać po sobie, że dźwiga się coś ciężkiego, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Trasę tę robiłam w trzy godziny w jedną stronę. Chodziłam drogą przez Dzikie lub Rzędziany w zależności, gdzie stały patrole niemieckie. Przez Narew w Złotorii przewozili mnie przypadkowi ludzie, a w Rzędzianach przez Narew przewoził mnie umówiony przewoźnik po podaniu hasła. Nazywał się Rzędzian. Pocztę nosiło się pod ubraniem, a broń w zwykłej torbie szmacianej. Na wierzch kładło się jakieś produkty żywnościowe na przykład jabłka czy marchew.

Jednego razu, chyba na początku lipca 1944 roku wyruszyłam jak zwykle z porcją granatów do Rzędzian przez Złotoryję. W miejscu gdzie wpada Supraślanka do Narwi zazwyczaj prawie zawsze był ktoś z łódką, kto przewiózł na drugą stronę. Tyle, że tym razem w tym miejscu było pełno ukraińskich żołnierzy, którzy kąpali się w rzece. Zatrzymałam się zmrożona strachem. Tym czasem zauważyli mnie i zaczęli przywoływać mnie rękoma. Pomyślałam, że albo życie, albo śmierć i ruszyłam w ich stronę z uśmiechem. Starałam się tylko tak nieść torbę, aby granaty nie grzechotały. Poprosiłam ich o przewiezienie na drugą stronę rzeki. Wśród śmiechów i żartów oraz próby umówienia się ze mną na randkę przewieziono mnie na drugą stronę. Oczywiście umówiłam się z nimi na randkę wieczorem, podając nieprawdziwy numer domu. W Złotorii za kościołem była ścieżka przez pola do Rzędzian. Zdałam tam ładunek i szybko ruszyłam do domu. Dla pewności powróciłam do domu drogą przez Dzikie, aby nie spotkać Ukraińców. Byli to ci sami esesmani, którzy trzy tygodnie później spalili Białystok w trakcie wycofywania się przed Rosjanami.

W przeciwną stronę również chodziłam, ale mniej. Przeważnie do Kulikówki, Chraboł oraz Knyszyna. Chodziłam przeważnie w dzień. W nocy to tylko do pobliskich miejscowości takich jak Krynice czy Gniła. W nocy zawsze brałam z sobą swoją damską ,,szóstkę”, na szczęście nie przydała się. Najbardziej trzeba było uważać przy przekraczaniu torów, po których często chodziły patrole niemieckie. Sama nie wiem skąd miałam tyle rozumu, żeby nie dać się złapać. W końcu lipca 1944 roku front zbliżył się do Białegostoku. Słychać było wybuchy, nocą widzieliśmy łunę pożaru nad miastem. Gdy do Jaworówki znów przyszli żołnierze rosyjscy, nie było już bramy powitalnej i zabawy. Wszyscy się na nich zdążyli poznać. Tylko najbardziej zajadli komuniści z ruskimi współpracowali i to po kryjomu, bo bali się zemsty partyzantów.

NKWD szybko dowiedziało się, kto należy do Armii Krajowej. Już 19 października 1944 roku przyszli po ojca. Zabrali go z pola. Aresztowali również Klemensa Lewonowskiego (7.10.44). Obaj trafili do aresztu w Białymstoku, potem do Grodna, a potem do obozu w Ostaszkowie. Nie było rozprawy sądowej i nie udzielono rodzinie żadnych informacji o losie aresztowanych. O ich losie dowiedzieliśmy się dopiero po wojnie, gdy powrócił z niewoli Klemens Lewonowski. Ukrywał się dłuższy czas, gdyż uciekł z Ostaszkowa i do Polski przedostał się nielegalnie. Dzięki niemu dowiedzieliśmy się, że mój ojciec nie żyje. Ojciec mój był dużym i zdrowym mężczyzną. Nie mógł uciekać, gdyż w tym czasie był już słaby. Został tak wygłodzony, że sprzedał swe buty tzw. „angielki” i kupił za to chleba. Zjadł go za dużo i umarł w męczarniach, gdyż dostał skrętu kiszek. Było to już po wojnie.

W Dobrzyniewie na starym cmentarzu ma tylko symboliczny grób. Zostałam z mamą i dwojgiem młodszego rodzeństwa na gospodarstwie. Na prośbę mamy zaprzestałam również działalności konspiracyjnej. Każdy mój nowy dzień zaczynał się od dojenia krów i kończył też na dojeniu krów. Potem potrzeba było budować dom i budynki gospodarcze już w nowym miejscu za wsią. Było bardzo ciężko. Nie było za co, nie było z kim i czym budować. Na dodatek skradziono nam konie. Jednego z nich sąsiad poznał na rynku w Goniądzu. Od dzieciaka siedzącego na wozie dowiedział się nazwiska i adresu sprzedawcy. Pojechałam do Moniek pociągiem, a dalej poszłam pieszo do tych Zyburtów. Przed samą wsią na pastwisku wśród innych koni zobaczyłam swego bułana, tak na niego wołaliśmy. Zadarł głowę do góry jak mnie usłyszał i pędem przybiegł do mnie. Łeb położył na moim ramieniu i czekał, aż go pogłaszczę. Jakże cieszyłam się, że go znalazłam, nie żałowałam mu głaskania i uścisków. Potem zostawiłam konia i poszłam szukać sołtysa. Gdy go znalazłam, powiedziałam z czym przyszłam. Sołtys wezwał milicję i poszliśmy do chłopa. W rezultacie aresztowano tego człowieka, a mi pozwolono zabrać konia. Do domu powróciłam pociągiem. Na drugi dzień sąsiad nasz pojechał furmanką do tej miejscowości i konia przyprowadził.

I tak mijał dzień za dniem, a każdy przynosił nowe kłopoty. Byłam silna i uparta, więc dawałam sobie radę. Mąż mój pochodził z Goniądza. Poznałam go na weselu w Długołęce. Zaprosiła mnie na nie koleżanka z Długołęki, która również była łączniczką. To był mądry, dobry i przystojny mężczyzna po szkole rzemieślniczej. Z zawodu był stolarzem. Popłynęło zwyczajne życie, każdy zajmował się swoimi sprawami. Czym dalej było od wojny, tym mniejsza była wrogość między ludźmi. Dzisiaj we wsi już prawie nie ma ludzi, którzy pamiętają wojnę i wzajemna złość już przeszła. Bo to jak między ludźmi, od czasu do czasu jeden drugiemu potrzebny.

Wspomnienia spisał

Grzegorz Krysiewicz

Ten wpis opublikowano w kategoriach: Wspomnienia z tagami: , , , . Dodaj do zakładek ten link.

Komentowanie wyłączono.