Widziałam Jak Palono Żydów

Kiedyś miałam inne imię. Ojciec mój Antoni czytał dużo książek. Pewnego razu trafiła mu się książka o tematyce staropolskiej. Główna bohaterka książki miała czeskie imię Bożenna. Imię to spodobało się tak tatusiowi, że postanowił mnie tak ochrzcić. Problem był z tym, bo proboszcz w naszej parafii nie zgodził się na to, gdyż nie było takiego patrona. Ale mój tata był upartym człowiekiem i udał się z tym problemem do księdza, który był jego kuzynem. No i zostałam Bożenną. Miało to miejsce w Bronowie w 1929 roku. Imię, które dostałam na chrzcie nie sprawiało mi radości. Nie lubiłam go, gdyż dzieci przekręcały je, czasami specjalnie, by mi dokuczyć. Było ono powodem wielu bójek. Brat mój Stefan również dostał książkowe imię, tyle że z ochrzczeniem go nie było problemu. Miałam jeszcze siostrę Stefanię i Pelagię.

Ojciec mój wywodził się z rodziny, której przodek był kupcem w Łomży. Wieś Bronowo oraz 15 innych wsi, po włączeniu Mazowsza do korony w 1526 roku, stały się własnością ostatnich dwóch Jagiellonów. Królowej Bonie te wsie oraz Łomża, Zambrów, Kolno i Nowogród zawdzięczają rozkwit i bogactwo. Chętnie osiedlali się tu ludzie z Mazowsza, Litwy i Podlasia, gdyż podlegali tylko Królowi, co skutkowało lepszym traktowaniem i mniejszymi daninami. Był taki czas, jeszcze przed zaborem rosyjskim, że do rodziny należała cała ulica Złota w Łomży. Jeden z jego synów, po podziale majątku na dzieci, kupił ziemię za Bronowem, na tak zwanym Podkosaczu. Z tej właśnie rodziny pochodzi Tadeusz Cieślewski (1870-1956) znany grafik i malarz architektury Warszawy. Przeniósł się do Warszawy i podjął studia rysunku. Studiował również w Paryżu i w Rzymie. Równie znanym grafikiem był jego syn. Dziadek mój Wojciech, dziedzic Podkosacza, zmarł tam w 1926 roku. Pozostał po nim piękny majątek, około 90 ha ornej dobrej ziemi, nie licząc lasu i łąk. Po jego śmierci zarządzanie majątkiem przejął mój ojciec, Antoni Cieślewski (1888-1975). Gospodarstwo było zadbane, hodowano dużo krów i cieląt. Z upraw roślinnych uprawiano zboże i len. Ojciec był postępowym rolnikiem, kupował nawet nawozy sztuczne.

O jego zamożności niech świadczy następujące wydarzenie. Moja najmłodsza siostra była chorowita. Gdy zapadła na koklusz i leczenie tradycyjne nie pomagało, poszedł do znachorki. Ta mu poradziła aby obwiózł dziecko jak najdalej od domu i wrócił inną drogą, to choroba się zgubi. Do tego celu ojciec wynajął samolot. Trudno powiedzieć czy to akurat pomogło, niemniej siostra zmarła dużo później, po wojnie. Służbę wojskową odbył w carskim wojsku przed I Wojną Światową. Służył w jednostce, która chroniła carski pałac zimowy. Mogli tam służyć młodzieńcy pochodzenia szlacheckiego posiadający stopień oficerski. Mój dziadek Wojciech Cieślewski, pomimo że miał jeszcze trzech synów, poprzez łapówkę załatwił synowi zwolnienie z wojska. Po powrocie z wojska i ożenieniu się(ze Stanisławą), zamieszkał w Bronowie, w części wsi zwanej Piątnicą, gdyż w domu rodzinnym mieszkało jeszcze rodzeństwo. W trakcie I WŚ dwóch z nich uciekło przed poborem do wojska carskiego do Ameryki i już nie powróciło. Trzeci służył w armii carskiej, a następnie w Wojsku Polskim. Za wojnę z bolszewikami w 20 roku otrzymał Virtuti Militari, dostał również emeryturą od rządu. Do Bronowa również nie powrócił, gdyż kupił swój majątek.

Antoni Cieślewski nie został w 1914 roku wcielony do wojska, co pozwoliło mu wstąpić do POW i brać udział w rozbrajaniu Niemców w 1918 roku. Po odzyskaniu niepodległości pomagał ojcu w zarządzaniu majątkiem. Produkty wyprodukowane w gospodarstwie kupowali przeważnie kupcy żydowscy z Wizny. Poza tym majątkiem ojciec posiadał dom w Łomży i Zambrowie. Podczas okupacji Sowieckiej i Niemieckiej mieszkaliśmy w Bronowie-Piątnicy. W 1939 roku wielu mężczyzn z okolicy zostało zmobilizowanych do wojska. Inni ruszyli na wschód za cofającym się na wschód Wojskiem Polskim, by do niego dołączyć. Doszło do tego, że jedynymi mężczyznami w okolicy był mój ojciec i miejscowy nauczyciel inwalida. Ci co powracali, opowiadali o klęsce Wojska Polskiego i o zbrodniach, popełnianych przez Ukraińców, na powracających do domu żołnierzach.

Pamiętam jak 19 września przyszli Rosjanie. Były to oddziały kawalerii. Zajęli na kwatery wszystkie dworki w okolicy. Nasz również, pozostawiono nam jedno pomieszczenie z boku domu. Rodzice doskonale znali rosyjski, więc stosunki z oficerami, którzy u nas zamieszkali, układały się w miarę poprawnie. Niemniej już w lutym 1940 roku zaczęły się masowe wywózki miejscowej inteligencji wraz z rodzinami. Listy do wywózki pomagali tworzyć kolaborujący z Rosjanami miejscowi żydzi i komuniści. Poprzez aresztowania i wywózki w głąb Rosji spacyfikowano całe środowisko patriotyczne i administracyjne. Nasza rodzina uniknęła wywózki dzięki ostrzeżeniu.

W mroźną lutową noc, w 1940 roku, ojciec wywiózł całą rodzinę do znajomych, w okolicę Wizny. Nawet nas dzieci nie ubierano, nie było czasu. Zawinięte w pierzyny ładowano nas na sanie. Ludzie opowiadali, że o czwartej rano przybyli po nas żołnierze z saniami dla nas. Gdy zobaczyli, że nas nie ma, to zostawili wartę, licząc na to, że powrócimy. W ciągu dnia sąsiedzi słysząc ryczące bydło wyprosili zgodę na ich karmienie. Po kilku dniach tatuś wykradł z własnego gospodarstwa poprzez sąsiadów trzy świniaki i zawiózł je do Wizny. Dał je jako łapówkę komuś z dowództwa sowieckiego. Wtedy zdjęto warty z naszego gospodarstwa. Do domu wróciliśmy po jakimś czasie. Nikt nas nie nachodził aż do czerwca 1941 roku. Znów nas ostrzeżono i znów tatuś nas wywiózł. Tym razem rozwiózł nas po różnych ludziach, mówił że tym sposobem może ktoś z nas ocaleje. Nasza wina polegała na tym, że byliśmy „pamieszczykami”, a tatuś był wojskowym ze stopniem. Myślę, że przed aresztowaniem ostrzegli nas ludzie z organizacji podziemnej, gdyż wtedy już działała. Tym razem nieobecność w domu była krótka, bo tylko dwa dni, gdyż wybuchła wojna niemiecko-rosyjska.

Nieprzygotowanych Rosjan zaatakowały samoloty niemieckie, zrzucając mnóstwo bomb na mosty na Narwi i na samą Łomżę. Huk spadających bomb i pocisków artyleryjskich wywołał ogromną panikę wśród mieszkańców okolicznych miejscowości. Jeszcze większa zapanowała wśród wojska rosyjskiego, które rzuciło się do ucieczki na wschód. To była masakra. Setki rosyjskich trupów walało się na drogach i w okolicach mostów. Bardzo szybko niemieckie czołgi i wozy pancerne zawitały w Bronowie.

Wielu ludzi myślało, że Niemcy będą lepiej traktować ludzi niż Rosjanie. Nawet niektórzy cieszyli się ze zmiany okupanta, ale niedługo. Z początku, dopóki Niemcy i nie rozejrzeli się w nowym dla nich terenie, było znośnie. W miarę budowy administracji i posterunków policji, rozpoczął się wobec miejscowej ludności terror. Na pierwszy ogień i to dosłownie poszli miejscowi Żydzi. Zaczęło się od tego, że Niemcy zarządzili, że wszyscy Żydzi z Wizny i okolicy, w terminie chyba do pierwszego lipca 1941 roku, muszą się przeprowadzić do Jedwabnego.

Do naszego domu w Bronowie przyjechały na dwóch furmankach dwie rodziny żydowskie. Byli to kupcy z Wizny, z którymi tato handlował. Byłam wtedy dzieckiem, więc nie pamiętam, jak się nazywali. Na tego, który handlował lnem, mówiono chyba Ałter. Przyjechał z żoną i córką. Drugi, który kupował cielęta, przywiózł z sobą żonę, córkę i syna. Mówiono na niego – Ślimak. Zapewne było to przezwisko. Prosili tatę, aby wziął na przechowanie ich dzieci. Gdy ojciec się zgodził, zostawili trochę rzeczy i pojechali furami do getta w Jedwabnym. Zabrali jednak z sobą chłopczyka, gdyż nie chciał rozstać się z rodzicami i bardzo płakał. Jedna z dziewczynek była starsza o kilka lat ode mnie. Miała typowa żydowską urodę i ładnie mówiła po polsku. Uczyła mnie nawet poprawnego czytania. Druga była młodsza ode mnie i ciągle płakała za rodzicami, o dziwo miała jasne włosy, ale po polsku prawie nie umiała.

Po jakimś czasie, może dwóch tygodni, uprosiły mego tatę, aby zawiózł je na odwiedziny do rodziców, do getta w Jedwabnym. Mama naszykowała jedzenia i pojechali. W Jedwabnym, po odnalezieniu rodziców, była radość dzieci i rodziców. Okazało się, że Żydzi w getcie cierpią głód. Uradzono, że dzieci zostaną z rodzicami w getcie na noc, aby sobą się nacieszyć. Ojciec tymczasem wyruszy do domu po żywność i na drugi dzień powróci z żywnością po dzieci. Jak uradzono tak i tato zrobił. Na drugi dzień rano z zapasami żywności wyruszył do Jedwabnego. Było to 10 lipca 1941 roku. Z uwagi na to, że Niemcy zabraniali wjeżdżania do getta, ojciec postanowił zostawić furmankę przed miasteczkiem. Koszyki z jedzeniem miał zanieść pieszo i po odebraniu dzieci powrócić do furmanki. Postanowił również zabrać mnie z sobą, abym podczas gdy pójdzie do miasteczka pilnowała koni. Robiłam to wiele razy, gdyż byłam odważna i się nie bałam.

Tego dnia była ładna słoneczna pogoda. Lada moment miały zacząć się żniwa. Około południa podjechaliśmy pod Jedwabne, od strony Wizny. Przed miastem skręciliśmy w prawo, aby polnymi drogami je objechać. Gdy poprzez dojrzewające żyto podjechaliśmy pod szosę w pobliże cmentarza żydowskiego, usłyszeliśmy dziwne hałasy od strony miasteczka. Ojciec zatrzymał konie i zaczęliśmy nasłuchiwać.

Z miasta słychać było przeraźliwe krzyki ludzkie przeplatane niemieckimi wrzaskami. Zobaczyliśmy wychodzącą z miasta kolumnę ludzi, obstawioną z obu stron wojskiem niemieckim. Co kilka kroków szedł żołnierz z karabinem w ręku. Łatwo było ich poznać, gdyż byli w czarnych mundurach, a na głowach mieli czapki z tymi strasznymi trupimi główkami. Wokół mich biegali jacyś cywile, chyba pijani, gdyż zataczali się i bluźnili, którzy biciem popędzali ludzi idących w kolumnie. Po wyglądzie poznaliśmy, że pędzonymi ludźmi są Żydzi. Byli tam mężczyźni, kobiety z dziećmi, starcy, czyli całe rodziny. Na początku kolumny mężczyźni nieśli coś na drągach, jakiś podłużny duży przedmiot. Potem dowiedzieliśmy się, że był to pomnik Lenina, który został postawiony przez Rosjan na jedwabińskim rynku. Ludzie szli śpiewając. Zapamiętałam słowa „przez nas wojna, przez nas wojna”(Śmigły Rydz nie nauczył nas nic, a Hitler złoty nauczył nas roboty, uj wej przez nas wojna, przez nas wojna). Zaraz za ostatnim budynkiem Jedwabnego kolumna skręciła w lewo, w stronę samotnie stojącej stodoły. Była to drewniana stodoła dwu klepiskowa, dosyć duża, pokryta słomą.

Przed stodołą czekała na kolumnę grupa Niemców oraz cztery samochody rozstawione po rogach stodoły. Na skrzyniach samochodów widać było wysoko ustawione karabiny. Całą kolumnę, wraz z tymi, którzy nieśli pomnik wtłoczono do tej stodoły. Czy dwoje drzwi były otwarte, tego nie widzieliśmy, gdyż były one z drugiej strony. Od naszej strony, pod poprzeczki drzwi podparto drągi, aby nie można ich było wypchać. Potem widzieliśmy, jak z samochodów, na których stały karabiny maszynowe, a pomagierzy Niemców brali baniaki i z nich polewano stodołę jakimś płynem. Tato potem powiedział, że to była benzyna. Następnie stodołę podpalono, natychmiast stanęła cała w ogniu. Zaraz po tym, jak runął do środka słomiany dach, w niebo strzelił żółty dym i poczułam swąd palonych ciał. Widzieliśmy, jak w ogień palącej się stodoły, pijane bandziory wrzucały znalezione w mieście żydowskie dzieci. Brali je we dwóch, za ręce i nogi, i po rozmachaniu ciskali w ogień. W domu od razu mówili, że tych „bandziorów” Niemcy przywieźli ze sobą. Tato mówił, że to nie byli miejscowi, tato prawie wszystkich w Jedwabnym znał. Przy egzekucji nie było mieszkańców Jedwabnego ani żadnych gapiów. Widzieliśmy również jak Niemcy w pewnym momencie odskoczyli od stodoły, bo było słychać jak gdyby wystrzały, ale ciche. Nie rozumieliśmy dlaczego. Przecież nikt z obecnych pod stodołą Niemców nie strzelał. Potem w domu mówiono, że to wybuchła amunicja schowana w strzesze stodoły. Pochodziła ona z okresu I Wojny Światowej. Rozbrajanym wtedy, przez POW, Niemcom zabierano broń i amunicję. Część z niej chowano w gospodarstwach sądząc, że może się jeszcze przydać. Gdy zapadły się ściany i ze stodoły zostało pogorzelisko wysokie około metra, to Niemieckie samochody i żołnierze odjechali.

Dopiero wtedy tato zdecydował się wycofać z tego miejsca. Nie zauważeni przez nikogo wycofaliśmy furmankę do tyłu i wyruszyliśmy do domu, do którego szczęśliwie dotarliśmy. Nasi Żydzi i ich dzieci spłonęły w tej stodole. Do dnia dzisiejszego nie mogę pozbyć się ze swej pamięci tego co widziałam, słyszałam i czułam. Ze stodoły rozlegał się taki krzyk, a raczej wycie, że nie zapomnę tych głosów aż do śmierci. Wiele bym dała, aby ich nie słyszeć. Ten zapach palonych ciał, dym i krzyki przerażonych ludzi prześladują mnie do dzisiaj, śnią mi się co jakiś czas. Smród z pogorzeliska był tak straszny, że dochodził do naszej wsi, choć było to dwadzieścia kilometrów. Gdzieś po około dziesięciu dniach, ludzie mówili, że Niemcy kazali wykopać rów wzdłuż tej stodoły i resztę niedopalonych ciał wrzucono do niego i zasypano. Lenina natomiast zakopano w obrębie stodoły, bo był ciężki. Jest tam do dziś.

Rodzice moi od początku wojny należeli do konspiracji. Najpierw był to Związek Walki Zbrojnej, a potem Armia Krajowa. Chętnych do konspiracji nie brakowało, ludzie rozumieli, że należy walką pokonać wroga. Młodzież, w obawie wywózki na roboty, uciekała na bagna Narwi i do okolicznych lasów, wstępując do oddziałów partyzanckich. W rezultacie, z okolicznych wsi, mało kogo wywieziono do Prus. Niemcy organizowali łapanki na młodzież, nie oszczędzając nawet kościołów. Obławy przynosiły mizerne rezultaty, gdyż ludność była uprzedzana przez ludzi z podziemia. Armia Krajowa starała się mieć swego informatora na każdym posterunku niemieckiej policji. Podczas okupacji byłam jeszcze dzieckiem, mimo to często wysyłano mnie z meldunkami do Stanisława Cieślewskiego, który mieszkał pod lasem Podkosacza. Mieściła się tam Komenda Armii Krajowej na Okręg Łomża . Oprócz tego przyległy olszynowy las, na bagnach Narwi, był bazą partyzancką. Stanisław Cieślewski ps.,,Czarny”, „Wąsik”, „ Lipiec” ur. 21.06. 1907 roku był komendantem okręgu Łomża, z-cą. inspektora Okręgu Suwałki, dowódcą odtworzonego 33 pułku piechoty w Łomży.

Oczywiście, o takich rzeczach dowiedziałam się później. Pewnego razu, ojciec wysłał mnie do Rakowa , tego pierwszego, z ostrzeżeniem ustnym, ażeby adresat, chyba Sokołowski Jan, uciekał, bo zostanie przez Niemców aresztowany. Szczęśliwie wypełniłam misję i akowiec uciekł, unikając aresztowania. Wysyłano mnie w różne miejsca, ale głównie w pobliżu domu. Jako dekorację dostawałam kosz z jakimiś produktami jak jabłka czy warzywa. W razie kontroli miałam mówić, że niosę to do któregoś z kuzynów. Jeśli niosłam ulotki i było ich dużo, to chowałam je pod produkty. Jeśli to był meldunek, wówczas pod ubranie.

Najdalej, w sprawach konspiracji, jeździłam z moją mamą Stanisławą do Pniewa. Zimą, jechałyśmy saniami przez zamarzniętą Narew do Pniewa, niby po drzewo. Drzewo w ilości jednego metra kupowaliśmy od Niemców w Pniewie. W tym czasie, chyba w 1943 roku, wycinali oni las należący do majątku Pniewo. Niemcy objęli w zarządzanie majątek Pniewo, tak jak wszystkie majątki, zakłady i bez litości je rabowali, na potrzeby III Rzeszy. Po zakupie drzewa, za wsią Pniewo, z olszyny pniewskiej, do sań podchodzili partyzanci i pod drzewo wkładali broń i amunicję. To wszystko zdawałyśmy do Stanisława Cieślewskiego ps. ,,Lipiec”. Robiłyśmy to wiele razy. Zaprzestałyśmy w końcu tego, gdyż ludzie ze wsi byli bardzo oburzeni, że pomagamy Niemcom kraść drzewo z polskiego majątku. Nie mogłyśmy powiedzieć im co tak naprawdę woziłyśmy. Pomimo, że widziałam rzeczy okropne i uczestniczyłam w dramatycznych wydarzeniach to nadal byłam dzieckiem. Miałam lalki, przesiadywałam w domku zrobionym na ogromnym kasztanie obok domu, wchodziłam rodzicom na kolana. Byłam w domu bezpieczna i szczęśliwa. Ten stan, moje dzieciństwo trwał do czerwca 1944 roku i został brutalnie przerwany.

W tym czasie w Łomży ludzie z podziemia zatłukli jakąś młodą 18-letnią Niemkę, gdyż wydawała Polaków. Mówiono, że z zemsty Niemcy zorganizowali łapanki na młode Polki. W łapankach w Łomży i okolicy złapano 80 dziewczynek powyżej 10 lat. Podobno miano nas wywieźć do obozu w Łodzi1. Mnie zabrano zwyczajnie z domu w Bronowie. Pozwolono wziąć trochę rzeczy i jedzenia. Mama spakowała to w plecak. Grupę dzieci, w której się znalazłam wieziono na samochodach. Ujechaliśmy tylko kawałek drogi, gdyż samochody się zatrzymały, a nas zegnano na ziemię i popędzono przez bród, na drugą stronę Narwi. Samochody miały przejechać puste, kazano nam zostawić na nich plecaki. Pomimo tak dramatycznej sytuacji, nie byłam tak przerażona jak inne dzieci. Byłam odważna od dziecka, a wydarzenia, przeżycia okupacyjne tylko mnie zahartowały. Podczas przeprawy przez rzekę, jeden z eskortujących nas Niemców zdjął buty i spodnie, aby przejść bród. Postanowił też przenieść kolegę. Fakt ten wywołał ogólną wesołość wśród Niemców , którzy patrząc na to głośno rechotali.

Wykorzystałam tą okazję i rzuciłam się w przybrzeżne szuwary. Przedzierałam się przez nie, nie bacząc, że ostra, dzika trawa cięła mi nogi i ramiona. Ze wszystkich sił, wzmocniona strachem, parłam naprzód. Po pewnym czasie zdecydowałam się przepłynąć rzekę na drugą stronę, na której była nasza wieś. Rzuciłam się w wodę i zaczęłam płynąć najpierw na brzuchu, potem na plecach. Nagle uderzyłam w coś głową. Tak to mnie zaskoczyło, że zachłysnęłam się wodą i zaczęłam się topić. Rozpaczliwie machałam rękoma i nogami, aż wreszcie wydobyłam się na powierzchnię. Tym czymś, był trup człowieka. Był wzdęty i pływał po wodzie. Łapiąc powietrze do płuc, odruchowo chwyciłam go za ubranie Gdy już prawie normalnie oddychałam, ze wstrętu puściłam go, ale znów znalazłam się pod wodą. Ponownie wypłynęłam na powierzchnię, tym razem z drugiej strony trupa, od strony rzeki. Chwyciłam go za ubranie i trzymałam, nie zważając na straszliwy fetor, bo był moją deską ratunkową. Na wierzchu trupa siedziały stada czarnych much. Gdy na to patrzyłam, usłyszałam odgłosy ludzi i szczekanie psów. Szukali mnie. Uzmysłowiłam sobie, że na samochodzie został mój plecak i Niemcy zorientowali się, że brakuje im jednego dziecka. Ruszyli w pościg, spuszczając psy. Trup, za którym ukryłam się, pływał kilkanaście metrów od brzegu. Usłyszałam niemieckie wrzaski i jazgot psów. Struchlałam ze strachu i przylgnęłam do trupa, zamierając w bezruchu. Nie wiem jak długo to trwało. Po jakimś czasie wszystko oddaliło się i ucichło. Widocznie Niemcy uznali, że psy zmyliły się zapachem trupa i pobiegli szukać mnie dalej. Wtedy postanowiłam dopłynąć do najbliższego brzegu. Udało się. Gdy wyszłam z rzecznych zarośli, zobaczyłam bezkresne łąki. Gdzie nie spojrzeć, bielały kopy suszącego się siana. Niedaleko rzeki stał stóg siana. Postanowiłam tam się schować. Wyskubałam w nim dziurę i tam spędziłam noc.

Rano zastanawiałam się co mam z sobą zrobić. Nie wiedziałam, gdzie byłam i gdzie jest mój dom. Zauważyłam na horyzoncie wysokie drzewa, pomyślałam, że tam kończą się łąki i tam są ludzie. Ruszyłam w tę stronę. Nie szłam długo, gdyż byłam zmęczona, usiadłam na jednej z kop siana. Wtedy usłyszałam gdzieś daleko strzał karabinowy. Po chwili patrzę, a moja kopa płonie Zrozumiałam, że strzelają do mnie. Zerwałam się i pobiegłam schować się za drugą. Znów strzał i znów kopa zapalona. Biegałam przerażona od jednej do drugiej, a niemiecki strzelec wyborowy natychmiast je zapalał. Wreszcie tak mnie uganiał, że padłam na odkrytej łące i straciłam przytomność.

Gdy się obudziłam, było pod wieczór. Nie byłam ranna. Widocznie strzelec wyborowy strzelał tylko dla zabawy. Ruszyłam dalej. Źle było mi iść po niedawno koszonej łące. Krótka ostra trawa cięła mi bose nogi. Gdy zobaczyłam przed sobą dużą przestrzeń, porośniętą ładnymi zielonymi listkami i drobną trawą, skręciłam na nią. Pomyślałam, że łatwiej mi będzie po tym iść. Wystarczyło kilkanaście kroków, abym zapadła się po pas w bagnie. Ta ładna łąka okazała się śmiertelną pułapką. Ogarnęło mnie przerażenie, że utonę w błocie. Moja szamotanina przyspieszała zapadanie się w bagnie. W pewnym momencie zauważyłam kępkę trawy. Rzuciłam się w jej kierunku i udało się mi ją uchwycić. Naciągnęłam ją mocno, tak aby jej nie zerwać. Po chwili ciało przestało zanurzać się w topieli. Wtedy naciągnęłam trawę mocniej i wolno zaczęłam wynurzać się z bagna. Po dłuższej chwili udało się drugą ręką złapać za trawę i tak wyczołgałam się z błota. Leżałam dłuższy czas na tej łące, odpoczywając po tym okropnym wypadku. Byłam głodna, wymęczona i cała w błocie. Po wypoczynku, omijając trzęsawiska ruszyłam dalej ku drzewom. Doszłam do końca łąki i wtedy, spotkałam ludzi, których wypędzono ze wsi, bo Niemcy szykowali front. Widocznie marnie wyglądałam, bo nawet nie trzeba było prosić, aby dali mi jeść.

Byłam przy nich i tam znalazł mnie partyzant, który zabrał mnie do miejsca gdzie stacjonował oddział partyzancki. Trafiłam do „Lipca”, który stacjonował w pobliżu wsi Ożary. Tam nakarmiono mnie, umyto, dostałam również ubranie. Powiedziano mi, że odprowadzą mnie do domu, jak tylko będzie to możliwe. W tym obozie byłam ze dwa tygodnie. Położenie obozu było coraz gorsze, gdyż znalazł się on pomiędzy dwoma frontami. Partyzanci zaczęli mówić o „kotle” Nie za bardzo to rozumiałam. Wiedziałam za to, że nie mieliśmy co jeść. Pamiętam jak partyzanci znaleźli gdzieś sześć zielonych ziemniaków i mówili, że ugotują je dziecku, czyli mnie. Rozpalili ognisko i zaczęli gotować kartofle. Jeden z partyzantów płachtą rozganiał dym. Nic to nie dało, gdyż obserwator sowiecki zobaczył to i rozpoczął się ostrzał artyleryjski. Pierwszy pocisk rozerwał się w środku ogniska. Żołnierzowi, który siedział obok mnie wyrwało całe udo tak, że zobaczyłam gołe kości. Mnie poharatało nogi, a szczególnie lewą. Z mięśni lała się krew, ale na całe szczęście kości były całe. Zawinięto rany partyzanta i moje jakimiś szmatami i uradzono, że poddadzą się ruskim, gdyż sytuacja oddziału jest tragiczna. Rannym należy dać opiekę, gdyż umrą, a oddział nie ma co jeść. Liczyli na to, że jako żołnierze pójdą na front. Tak się i stało. Po zakopaniu sprzętu wyszli na patrol sowiecki i poddali się. Rosjanie zabrali rannego żołnierza do szpitala polowego, a mnie razem z partyzantami zamknięto w stodole. Oznajmiono nam, że pojedziemy do obozu na tereny rosyjskie. Warta chodziła dookoła stodoły, pomimo tego namyśliłam się uciec z niej, gdyż nie chciałam jechać do Rosji. Partyzanci wyrwali jedną deskę i przez tę dziurę wyczołgałam się ze stodoły w krzaki. Gdy słyszałam nadchodzących wartowników, to spokojnie leżałam, a gdy było cicho znów się czołgałam. Potem wstałam i poszłam, aby dalej od tego miejsca.

Z początku błąkałam się od domu do domu prosząc o jedzenie. Cały czas zbliżając się w rodzinne strony. Wreszcie dotarłam do Bronowa i okazało się, że w domu nikogo nie ma. Obeszłam dom, zabudowania, wszystko stało jak gdyby przed chwilą odeszli. We wsi również nikogo nie było. Zrozumiałam, że zostali wysiedleni przed zbliżającym się frontem. W domu leżało na wierzchu dużo cennych rzeczy, więc pomyślałam, że trzeba je schować, bo maże ktoś to ukraść. W tym celu wykopałam obok obory jamę. W niej umieściłam kufer przyciągnięty z domu, który napełniłam bielizną, pościelą, zastawą, ubraniami. Potem to zasypałam i rozgarnęłam ziemię tak żeby nie było znać. Wiedziałam jak to robić, gdyż widziałam, jak ojciec chował beczki ze zbożem przed Niemcami. Na to wszystko przyciągnęłam psią budę oraz śmiecie, które zebrałam wokół niej.

Byłam tam trzy dni. Spałam na kasztanie gdzie był zrobiony domek dla dzieci. Jako że dalej nikt do domu nie wracał i byłam głodna, postanowiłam iść za rzekę do ludzi. Gdy tak szłam, zostałam złapana przez zwiad rosyjski. Zaprowadzono mnie do jakiegoś dowództwa i zaczęto przepytywać. Było to pod miejscowością Kossaki koło Mężenina. Najbardziej interesowało ich czy po drugiej stronie rzeki są Niemcy. Co wiedziałam, to wszystko im powiedziałam. Powiedzieli mi, że jeśli to prawda, że tam Niemców nie ma, to dostanę medal. Medalu nie dostałam, ale mnie wypuścili. W Kossakach byłam u samotnej staruszki, która mnie poszkodowała i przygarnęła. Nie mogłam tam jednak zostać, gdyż rosyjscy żołnierze chodzili po domach i wyciągali młode kobiety, a następnie gwałcili. Jednego razu,gdy to robili, babcia schowała mnie w świeżo wymłóconym zbożu. Zasypała mnie całą, jedynie na usta rzuciła szmatę. Zboże było bardzo zimne, do dzisiaj strzącha mnie zimno, gdy o tym pomyślę. Musiałam iść dalej. I znów wędrowałam od wsi do wsi. Była już późna jesień, było zimno, byłam głodna i słaba. Rany na moich nogach ropiały tak, że w niektóre dni nawet o kijach z trudem szłam. Ostatnią wsią dokąd zawlokłam się były Targonie Wity.

Chodząc za noclegiem trafiłam do chaty na końcu ulicy. Wejście do chaty było z drugiej strony domu. Nikt się nie odzywał, weszłam więc przez sień do izby. W środku była kobieta z małymi dziećmi. Zdumiona kobieta nie mogła się nadziwić, jak tu weszłam. Zrozumiałam o co chodzi, gdy pokazała mi w sieniach dwa olbrzymie psy. Pozwoliła mi zostać. Powiedziała, że skoro psy mnie wpuściły to niech zostanę. W zamian pomagałam jej we wszystkich pracach domowych. Pracowałam ciężko od świtu do nocy, czasami na kolanach, gdyż nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Poprawiło mi się życie, gdy pokazałam, że potrafię snuć wełnę i robić na drutach swetry dzieciom. Tak mijała zima. Poprzez ludzi moi gospodarze wysłali informację do Bronowa, gdzie jestem.

Czekałam i czekałam, aż w styczniu 1945 roku przyjechała po mnie mama. Poznała mnie pomimo, że byłam bardzo zmieniona. Nie tylko dlatego, że byłam kaleką, ale już wtedy miałam siwe włosy. Stało się to w czasie, gdy wypuścili mnie Rosjanie. W jednej ze wsi, gdy zapytałam, czy wiedzą, co się dzieje z mieszkańcami Bronowa, powiedzieli, że wymordowali ich Niemcy. Usiadłam pod płotem i jak już wstałam spod niego, to jedna z kobiet powiedziała: dziecko ty masz siwe włosy. Moja mama załadowała mnie do sań, zawinęła w kożuchy i ruszyłyśmy do domu. Para silnych koni czując, że wracają do domu gnała jak szalona, nie zważając na wyboje i głęboki śnieg. Płynęłyśmy tak przez śniegi, a gdy sanie wyskakiwały na wybojach, mama wkładała rękę w kożuchy sprawdzając co ze mną. Błogosławione ręce matki. Nigdy nie było mi tak dobrze jak wtedy.

Po powrocie do domu leżałam w łóżku do lata, gdyż nie chodziłam, leczyłam rany i odzyskiwałam siły. Te rany wygoiły się dopiero po 12 latach, a te w mojej duszy – nigdy. Latem rodzice umieścili mnie na stancji u kuzynki w Łomży. Przychodził do mnie nauczyciel i przygotowywał mnie do egzaminu do gimnazjum. Zdrowie poprawiło mi się na tyle, że mogłam chodzić do szkoły. Kiedy na kulach, kiedy z laską, a kiedy o własnych siłach. Podczas nauki w liceum, na początku 1947 roku, spotkałam żołnierza z okresu pobytu w oddziale partyzanckim. Zaczęliśmy się spotykać i nawet planować wspólną przyszłość. Skorzystał z amnestii i ujawnił się. Podjął również pracę w fabryce sklejek w Piszu. Planowaliśmy, że i ja tam wyjadę. Mój partyzant pomagał swym kolegom z oddziału w znalezieniu pracy. Jeden z jego podwładnych w podaniu o przyjęcie do pracy napisał, że służył w AK pod jego rozkazami. Doniesiono o tym do UB. Urząd Bezpieczeństwa przygotował prowokację, skutkiem czego mój partyzant wdał się w bójkę z pracownikiem resortu. Musiał uciekać, gdyż groziło mu aresztowanie. Porzucił pracę i znów ukrywał się wraz z innym po starych bazach partyzanckich.

W 1950 roku ukończyłam liceum pedagogiczne i dostałam skierowanie do pracy do szkoły w Mońkach. Zostałam nauczycielem. Zaczęły się wezwania na UB, ktoś widocznie doniósł, że do mnie przychodził poszukiwany. Kilkakrotnie byłam przesłuchiwana. Chcieli wiedzieć, gdzie jest poszukiwany przez nich człowiek. Któregoś razu wybuchłam w rozpaczy i wygarnęłam temu „zza światła”, aby przestali mnie prześladować. Powiedział do mnie spokojnie: „Piszesz atramentem. Może się zdarzyć, że niechcący zalejesz Dowód Osobisty”. Tak zrobiłam. We wniosku o nowy dokument, z Bożenny zrobiłam Bożenę i byłam już nowym człowiekiem. Potem przeniosłam się do szkoły w Starosielcach. Więcej mnie nie wzywali. A może dlatego, że w 1952 roku mego partyzanta w końcu dopadli i zabili. Potem przeniosłam się do innej miejscowości. Pomimo upływu czasu i zmian miejsca zamieszkania, moja przeszłość idzie wciąż za mną.

Uzupełnienie wspomnień

W dniu 17.04 2014 roku, przed świętami Wielkiej Nocy spotkałem Panią Bożenę w sklepie. Od słowa do słowa, opowiedziała mi o przyszywanym wnuku Patryku, któremu zamierza zapisać swoje mieszkanie. Zapytałem Ją czy nie miała swoich dzieci. Odparła, że nie miała. Zapytałem, czy mężczyzna, o którym wspominała podczas rozmów dwa lata wstecz, nie jest partyzantem o ps. „Lipiec”. Potwierdziła to, czego się domyślałem. Tym partyzantem był Stanisław Cieślewski, który od 1939 roku był Komendantem Związku Walki Zbrojnej i Armii Krajowej Obwodu Łomżyńskiego, a od 1942 roku również zastępcą Inspektora Obwodu III Łomża. Przyznała też, że w czasie gdy podjęła pracę nauczyciela w Mońkach, spotykała się potajemnie z Stanisławem Cieślewskim ps. „Lipiec”.

To właśnie do oddziału dowodzonego przez „Lipca” trafiła podczas okupacyjnej ucieczki od Niemców. Wtedy ledwie spojrzał na nią, czternastoletnią dziewczynkę. Po raz kolejny zobaczyła Go, gdy uczyła się w liceum w Łomży. Pamiętał ją. Zaczął Ją odwiedzać, w Mońkach również. Miał do Moniek blisko, gdyż ukrywał się na pobliskich Biebrzańskich bagnach. Był wysokim przystojnym mężczyzną. Był od niej starszy o ponad dwadzieścia lat, zakochała się w nim na zabój. Pomimo że kpt. Cieślewski ukrywał się, gdyż był ścigany przez Urząd Bezpieczeństwa, wzięli potajemnie ślub.

Było to 22 czerwca 1951 roku w kościele w Bronowie. Gdy wyszli z kościoła, przywitał ich dwuszereg żołnierzy, podkomendnych „Lipca”. Było nawet małe przyjęcie rodzinne u rodziców Bożeny. Ze strony męża, był tylko brat Józef, gdyż tylko on z rodziny powrócił z Syberii. Obecny był też zastępca i przyjaciel „Lipca”, pamiętam że pochodził z bogatej rodziny z Rakowa. Byli razem tylko trzy tygodnie, potem poszedł znów do lasu. Pomimo że ich związek był trzymany ze względu na bezpieczeństwo w tajemnicy, UB wiedziało, że się spotykają. Wzywana na przesłuchania wypierała się znajomości ze swym mężem. Kuzynka, która pracowała w Białostockim Kuratorium załatwiła jej pracę w szkole w Starosielcach. Ona też zaproponowała, że wywiezie Stanisława do Szczecina. Niestety mąż Stanisław Cieślewski nie zgodził się. Plany wspólnego życia okazały się tylko marzeniem. Spotykali się od czasu do czasu, w rodzinnych stronach w lesie, w nieznanych chałupach, stodołach. Nigdy nie wiedziała, kiedy i gdzie go znów zobaczy. Po prostu przychodził łącznik i prowadził na spotkanie. Małżeństwo trwało do 27sierpnia 1952 roku. Tego ranka UB otoczyło wieś Grądy Małe, gdzie Stanisław Cieślewski ps. „Lipiec” ukrywał się. Zginął w walce trafiony serią z broni maszynowej, wybuch odbezpieczonego granatu urwał mu dodatkowo rękę. Jej mąż nie ma nawet grobu, gdyż został zakopany przez funkcjonariuszy UB w nieznanym miejscu.

Po mężu nie ma żadnej pamiątki, gdyż w obawie przed rewizją, wszystko co ich dotyczyło kazał jej zniszczyć. O tym że była żoną Stanisława Cieślewskiego nikomu nie mówiła, bo takie były czasy. Potem dowiedziała się, że Proboszcz w Bronowie nie wpisał ich ślubu do księgi. Nie wie, czy stało się to na prośbę męża, czy Proboszcz nie dokonał wpisu ze strachu przed Urzędem Bezpieczeństwa. Do dnia dzisiejszego żyje samotnie. Źle jest człowiekowi na świecie, gdy traci pamięć. Jeszcze gorzej jest, gdy wszystko co przeżył pamięta, gdy przeżyte zdarzenia tkwią w sercu bolesnym cierniem.

Wspomnienia spisał

Grzegorz Krysiewicz.

1Prawdopodobnie złapane dziewczynki umieszczono w koszarach wojskowych w Łomży i zatrudniono przy darciu pierza.

Ten wpis opublikowano w kategoriach: Wspomnienia. Dodaj do zakładek ten link.

Komentowanie wyłączono.