„Opowieść o życiu”

Opowieść o Życiu”

Wywiad z jedną z najstarszych mieszkanek gminy Choroszcz-101-letnią Panią Felicją Ostrowską z Jeronik.

Grzegorz Krysiewicz: Spotykamy się w Jeronikach, w domu Pana Stefana Dziermańskiego i chcemy porozmawiać z jedną z najstarszych mieszkanek gminy Choroszcz. Prosimy o przedstawienie się i opowiedzenie nam o swoim domu rodzinnym, dzieciństwie i młodości.

Nazywam się Felicja Ostrowska, z domu Chrzanowska. Lata?- już skończyłam setkę, a drugą zaczęłam. Pochodzę z Kopiska, parafia Knyszyn. Moja mama miała nas dziesięcioro – ja najstarsza. Teraz żyje jeszcze moja najmłodsza siostra i dwóch braci: 96-letni Feliks Chrzanowski w Zastawiu i drugi brat w Olecku. Mama była bardzo dzielną, silną i zdrową kobietą, zmarła w wieku 96 lat. Rodzice mieli gospodarstwo rolne, spora gospodarka, chowaliśmy dużo krów, owce, dużo zboża, siana mieliśmy! Ojciec dużo starszy od mamy umarł w dość młodym wieku zostawiając mamę z ośmiorgiem dzieci.

W okolicy nie było kościoła, trzeba było jeździć do Knyszyna. Najtrudniej z pogrzebami. Godzina druga w nocy, trzeba było z nieboszczykiem dyr… dyr…dyr… do Knyszyna jechać. Turlali się tak po domach, to tu odprawiano mszę, to tam. Trzeba kościół stawić, ale nie ma placu…Mieszkaliśmy na takim wzgórzu. Mama mówi do sąsiadów: „Słuchajcie, nie martwcie się, że nie macie gdzie kościoła postawić, oto ja ten plac na górce ofiaruję pod kościół i budujcie”. Oni na to:” Chrzanowska, to może by dla Chrzanowskiej coś zapłacili”. „Jak się daje prezenty, to pieniędzy się nie bierze”-odpowiedziała mama. Teraz w Kopisku mają bardzo dobrze; piękny kościółek, parafia, księdza mają, elegancki cmentarz. Kościół powstał na początku lat pięćdziesiątych.

Mój dziadek mieszkał w lesie w gajówce Burczak, nadleśnictwo Katrynka. Dzieci powydawali już za mąż, pożenili. Został dziadek z babcią i ciocia Weronika. Oni wzięli mnie na wychowanie, jak miałam sześć lat i wydali za mąż w 1931 roku.

G. K.: Proszę nam opowiedzieć, gdzie Pani chodziła do szkoły? Może pamięta Pani nauczycielki, kierownika ?

Pierwsze początki nauki były w domu. Uczyła mnie ciocia Weronika. Nauczyła mnie pacierza, czytać i pisać. Później poszłam do szkoły w Kopisku, a nauczycielka, Pani Leonowska mówi: ” Słuchaj ty wszystko umiesz, więcej niż dzieci, które były w szkole”. Była to trzyklasowa wiejska szkoła. Gryflem na tabliczkach pisaliśmy, jak źle napisane, wytrze… i dalej pisze. Nie było takich lekcji, jak dzisiaj dzieci opowiadają, godzina, dwie nauki dziennie i do roboty szli. Do trzeciej klasy chodziłam do szkoły w Kopisku. Pani Leonowska pochodziła z Choroszczy, jej ojciec był urzędnikiem, czy inspektorem w Choroszczy, wsiądzie na konia, na siodło i przyjeżdża córkę odwiedzić. Ależ to była dzielna kobieta, bardzo lubiła śpiewać i uczyć. Pamiętam piosenkę: „Jasne słoneczko późno dziś wstało”. Bardzo lubiliśmy swoją nauczycielkę.

Czwartą klasę szkoły podstawowej skończyłam w Sochoniach pod Wasilkowem. Teraz są tam śliczne sklepy, śliczna ulica inny świat!

Później mieszkałam u cioci w Nowosiółkach koło Krypna, do pomocy przy dzieciach. Chodziłam tam do szkoły do Rudy. Jak ciocia musiała pracować w polu, zwalniała mnie z lekcji, abym pilnowała małe dzieci cioci. Przyjdzie ciocia do szkoły: ” Pani puści Felę chociaż na dzień, czy dwa, bo muszę kartofli iść kopać”. Ma się rozumieć, takich nauk jak dzisiaj nie było. Teraz dziecko w zerówce więcej rozumie, niż kiedyś w trzeciej klasie. Mam prawnuka w zerówce – taki bystry dzieciak – Oskar w wielu sprawach wie więcej ode mnie. Teraz jedzie 1 grudnia na sport jakiś do Warszawy, dałam mu parę groszy, ucieszył się, ucałował.

Wiesława Świsłocka: W którym roku zamieszkała Pani w Jeronikach? Jak było tu przed wojną?

Mąż był z Jeronik. Ślub braliśmy w 1931 roku w Wasilkowie. Od tej pory tu mieszkam, aż do dziś. Tutaj było bojowe zadanie. Trzeba było budować i rozbudowywać i dzieci chować i wojna była. O ludzie!!!

Jak przyszłam do Jeronik to proboszczem parafii był Franciszek Pieściuk. Chował bydło, dobry gospodarz z niego był. Na górce był majątek Janka Hryniewickiego z Białegostoku, ziemię tę kupił Żyd aptekarz, ale nie umiał uprawiać ziemi i sprzedał gospodarkę księdzu Pieściukowi. Ludzie pracowali u księdza, każdy chętnie pomagał. Nazywają tę ziemię dotychczas księdzowizną. Potem, po wojnie, gmina tę księdzowiznę na działki podzieliła, kto chciał to dostał, aby tylko tę ziemię uprawiać. Pierwszy rok jak przyszłam ksiądz Pieściuk przyjechał po kolędzie i zaczął mnie z katechizmu przepytywać. „Egzamin” chyba zdałam i odtąd do dziś jestem choroszczańską parafianką.

Urodziłam trzy córki i syna. Pierwsza córka Danusia zmarła we wczesnym dzieciństwie, w 1935 roku urodził się Stasio, Lila w 38, a najmłodsza w 53 roku już po wojnie. Mąż był stelmachem, robił koła drewniane z drzewa dębowego i brzozowego, obręcz żelazna, do wozów i inne drobnostki. Małe rzeczy kuł sam, a duże oddawali do kowala. Sama nieraz pomagałam mężowi heblować. Mieli dużo krów, cyntrafugę, masła, sery robili. Byłam gospodynią pełną gębą, jak to kiedyś, nie dzisiaj. Pamiętam, jak parobek zakładał konia i sery, masło, śmietany na rynek do Białegostoku, na ulicy Jurowieckiej wieźli. Miałam też przy ratuszu specjalne miejsce – zawiozę konwę mleka, handlarka tym handlowała. Później mleko dostarczali do mleczarni.

W.Ś.: Tyle pracy. Nie miała Pani pewnie czasu, by spotkać się z rodziną, sąsiadami?

Dawniej życie było inne. Schodziliśmy się, nieraz w ogrodzie, pod jabłonkami spotykamy się, śmiejemy, rozmawiamy, co mamy, to jemy. Zimą kądziel prząść trzeba było, bo len sieli. Byłam przez wszystkich lubiana. Sąsiadki dwie takie były – Dziemianowa i Gabrynia – zabierają swoje dzieci na plecy, może z kilometr od nas mieszkali, przyjeżdżają, siedzą, rozmawiamy, śmiejemy się, później czy co zjedzą, czy nie zjedzą i mąż odprowadzi przez las.

G. K.: Pamięta może Pani dzień 1 września 1939 roku? Czy były wcielenia do wojska?

Podczas wojny okropnie było. Mężczyzn zabierali do wojska. Mego męża brat Władek i Zygmunt był w wojsku i dużo innych. Czasy były ciężkie. Męża nie wzięli, był tylko w rezerwie. Wcześniej służył w wojsku w Grodnie i Wilnie. Pierwsi przyszli Niemcy. Strach, nie wiadomo co robić, uciekać, nie uciekać…Czołgów na górkach ponastawiali, strach było w domu siedzieć. Mąż chciał szukać bezpiecznego schronienia, mówię;” Piotr, czego my pójdziem ze swojego domu, wola Boska, co ma być to będzie.” Całą wojnę byliśmy w Jeronikach.

G.K.: Czy były jakieś walki w okolicy, bombardowania?

Pamiętam bombardowanie, niedaleko, w lesie. Leciał samolot, jak zaczął walić…, to całe szczęście, że nie na Jeroniki bombę zwalił, bo ze wsi nic by nie zostało ani domu, ani człowieka, ani niczego. Drzwi się otwierały, okna, szyby w oknach leciały, mimo że było to daleko od domów. Po bombach były takie ogromne jamy, że stała woda. Na drugi dzień, jak się uspokoiło, sobie myślę – pójdę powolutku, zobaczę co się dzieje Yhhh! Zachodzę, a tu jama taka, że dom by się schował, a w tej jamie woda stoi. Podziękowałam Matce Boskiej, że nie walnęło w wioskę .

W. Ś.: Skąd się dowiadywaliście, co się działo w okolicy, w Polsce i na świecie?

To nie to co dzisiaj, radio, telewizor wszyscy wszystko wiedzą. Jedni drugim opowiadali, co się dokoła dzieje.

G. K.: Jak żyliście podczas wojny?

Przed wojną, w Choroszczy Żydówka taka prowadziła sklep, nakładzie pytlowego chleba, bułków i po wiosce jeździła i sprzedawała, często na kredyt. Potem wszystkiego brakowało i jedzenia, i nafty. Jak teraz położę się i myślę, to nie wiem skąd była ta siła, to zdrowie, że człowiek przeżył. Nie można było wyjść w pole kartofli nakopać. Tylko jak wyjdziesz zaraz samoloty lecą i nie wiadomo, gdzie uciekać. Niemcy byli srogie, tylko takie inteligentniejsze, a Ukraińcy to taka swołocz, wredne, mściwe, mówili: „Kowo ożidajesz Giermańca?”.” Ja chcę tylko, żeby był spokój na świecie, żeby wojny nie było” – odpowiadałam. Jak wojna się zaczęła, to rozmaicie było i konie, i krowy pozabierali.

W. Ś.: A Niemcy? Spotykaliście się z nimi bezpośrednio?

Niemcy tutaj kuchnię polową w lesie sobie zrobili. Jeden z nich trochę mówił po polsku, przyszedł do mnie po kartofle. Mówię, że trzeba ukopać, sama nie pójdę, muszę iść z mężem. On na to „To ja pójdę”. Poszedł ze mną, wzięliśmy dwa kosze, wykopaliśmy. Naobierała mu tych kartoflów, dała w torbie. Lila była mała, miała może z pięć lat. „Niech ona idzie z nami”- mówi Niemiec – „Proszę się nie bać, nie skrzywdzimy małej”. Córka była śmiałą, odważną dziewczynką, poszła, a ja w strachu – dzieciak z Niemcem. Po pewnym czasie patrzę – córka niesie cała kankę zupy. Niemiec uśmiechnął się – ” A co baliście się, że nie wróci?” Dał mi sacharyny, „Jak trzeba będzie coś jeszcze, to niech mała przychodzi”. I Lila chodziła.

Pomiędzy Niemcami byli takie Ślązaki, co trochę po polsku umieli rozmawiać. Taki Ślązak jeden raz nam pomógł. Krowę mi wyprowadzili. Ja mówię: „Jedną mi zabrali, teraz drugą, a co ja z dzieciami będę robić, mleko dla nich najważniejsze, panie zlituj się nade mną. „Ślązak ten poprosił żołnierzy: „Pani ta tak prosi, żeby jej krowę oddać, bo ma dzieci” i krowę oddali.

Niemiec wybierał młodych i wysyłał na roboty. Męża siostra poszła na roboty, a druga nie poszła, ukrywała się. Przyszedł żandarm, mówi: „Piotr słyszałem, że twoja siostra się kryje. Jak ona nie zgłosi się do Niemców, to was wszystkich wywiozą i dom zniszczą”. Rodzice, bracia przekonali dziewczynę i biedna Lonia pojechała do Prus na roboty. Irka była u jakiegoś Niemca – barona. Oni byli bardzo gospodarne i bogate. Ale w piątek ani roboty nie było, ani gotowania, ani jedzenia. Irka zapoznała tam później kawalera i wyszła za mąż. Po wojnie przyjechała do nas z mężem i synem.

Niemcy w stodole mieli magazyn, cała strona chleba. Stasio mówi: „Mamo, tam tyle chleba w szopce, a my ani kawałka nie mamy”. Poszedł do szopki, kamienia wytoczył i wyciągał chleb. Przyniósł do domu.” O Jezu! dzieciaku, skąd to masz, żeby cię chociaż nie złapali?”-mówię. Jedliśmy chleb, podzieliliśmy się z sąsiadami. Cepami młócili zboże. Ani do młyna dojechać, w żarnach melli zboże.

G. K.: A co się działo w Choroszczy, nic ludzie nie mówili?

Teść mój poszedł do Choroszczy zobaczyć co tam słychać. Zachodzi pod miasto, a tam wszystkich Żydów do gromady nazganiali. Jak ci Żydzi zaczęli po lasach uciekać… Gdzieś ich powywozili. Niektórzy chowali się po okolicy.

W.Ś.: Czy na Syberię nikogo ze znajomych nie wywieziono?

Syberia?! Mówią niektórzy – Stalin i Lenin to przyjaciele Polski. Pytam jakiż i to był przyjaciel?- Że jednych Polaków do ziemi, a drugich na Sybir powywoził? Wywieziono wielu ludzi z Choroszczy – np. Panią Zajkowską. Moją siostrę Martę Gogol też deportowali. Jej mąż był leśniczym. Ktoś jej powiedział:” Wiesz co ja posłyszał, że mają wszystkich leśniczych z rodzinami na Sybir wywozić”. Siostra zabiła wieprza, natopiła smalcu, nakupiła grochu, pęcaku, kaszy, w woreczki zapakowała, dużo zapasów zrobiła. Sąsiedzi dziwili się, czemu tak nagle robi zapasy, ale nie mogła powiedzieć prawdy. Do mamy zawiozła dwa wieprze, trochę pościeli, ubrania i tam zostawiła. O Boże drogi! Jak jechali na Sybir karmiła ludzi, bo niektórzy nic nie mieli. Jak ich na wóz wzięli zawieźli do Białegostoku i na Sybir. Siostra była z mężem i siedmioletnim synem, ich wszystkich wywieźli. Ciężko było dostać list. Jak byli na Syberii, jak ich zagnali do lasu, a tam komarów, meszki; każą im ścinać sosny. Mordowali się tam, nie było ani domu, ani czego. O Boże drogi! Siedem lat tam była. Głód, chłód i do domu daleko…,pchły, wszy, pluskwy i kawałka chleba nie było do buzi wsadzić. Straszne utrapienie! Długo nie mieliśmy od niej żadnych wiadomości. Była z nimi na wygnaniu siostra Żuków w z Ponikłej, otrzymywała z Polski duże paczki, oni dzielili się z Gogolami. Marta jakoś tam sobie radziła. Mąż poszedł do armii Andersa, została tylko z synem, wtedy musieli oboje pracować. Siostra miała wypadek przy pracy, leżała ciężko poraniona piłą. Bała się, że syn zostanie sierotą. Jedna pani wzięła pod opiekę Stasia, siostra szczęśliwie wyzdrowiała. A potem Gogol przyszedł z wojny, wrócił do Białegostoku, zamieszkał u rodziny w Bacieczkach, a Marty nie było. Za jakiś czas wróciła z synem do Białegostoku. Na piechotę Stasio poszedł szukać ojca, rodzina po kilku latach się odnalazła.

G. K.: Czy słyszała Pani o obozie dla jeńców wojennych w Choroszczy?

W Choroszczy był obóz jeńców wojennych i Francuzi tam byli. Kościół w Choroszczy był zniszczony, msze odprawiano w kirsze. Wojsko francuskie przychodziło na mszę. Książeczki do nabożeństwa porozkładają, modlą się, patrzą na nas, ksiądz wojskowy msze odprawiał. Było to w kirsze przez dłuższy czas, dopóki kościoła nie wyremontowali. Potem Niemcy pouciekali gdzieś całymi rodzinami, bali się Rosjan. W Choroszczy mieszkało wielu Niemców. Niektórzy byli katolikami. W czasie wojny Niemcy mieli dobrze.

W.Ś.: Może coś nam pani opowie o swoim obecnym życiu.

Jeszcze mało, że lata lecą, to w tamtym roku upadłam i nie mogę już chodzić. Do tej pory czułam się dobrze. I dzisiaj nie narzekam; córka, zięć, wnuki i prawnuki opiekują się mną.

W środę była rodzina 21 osób, dzisiaj państwo. Jutro przychodzi ksiądz Proboszcz – Leszek Struk, co miesiąc w pierwszy piątek przyjeżdża, wyspowiada, komunii udzieli, porozmawia. Zapoczątkował te odwiedziny ksiądz Łukasz.

Ja to dzisiaj tylko mam kościelne święta w radio. U mnie Radio Maryja stoi i gra, wszystko muszę wiedzieć, w sobotę będzie wielka uroczystość – 20-lecie powstania radia. To dla mnie ważne święto. Ten ojciec Rydzyk to mi się podoba, to zuch człowiek.

To wszystko co przeżyłam w głowie się nie mieści, dużo było zdarzeń przez te lata. Nie pamiętam wszystkiego, tylko piąte przez dziesiąte.

G. K.: Jak by Pani powiedziała, czy przed wojną było lepiej, czy teraz ?

Porównać dziś, a kiedyś – to jest duża różnica. Ciężej było. Każdy musiał konia, krowy chować. Popatrzcie dzisiaj na Jeroniki: Czy kto krowę chowa, czy kto konia chowa, czy kto świniaka chowa?

G.K.: Serdecznie dziękujemy Pani za rozmowę, życzymy dużo zdrowia i błogosławieństwa Bożego całej rodzinie.

Opracowała: Wiesława Świsłocka

Ten wpis opublikowano w kategoriach: Artykuły, Wspomnienia. Dodaj do zakładek ten link.

Komentowanie wyłączono.