Wspomnienia Mirosława Kowalczuk – Fijałkowskiego

Wspomnienia Mirosława Kowalczuk –  Fijałkowskiego

Część I

Wspomnienia z II – giej wojny światowej

Urodziłem się 18 listopada 1936r. w Starosielcach (obecnie dzielnica Białegostoku) przy ul. Polowej 24. Ojciec Adolf pracował na PKP Warsztaty Drogowo-Mostowe kl.1 jako mechanik-operator maszyn torkretniczych (torkret – naprawa mostów żelbetowych, tuneli, wiaduktów metodą iniekcji).

Adolf Fijałkowski 42 pp Białystok 1927 r.
Adolf Fijałkowski 42 pp Białystok 1927 r.

Pracując przy odbudowie mostu w Nowej Wilejce k/Wilna zapoznał Annę Brzezińską, z którą zawarł związek małżeński 10 października 1933r.  w kościele Św. Jana Chrzciciela w Wilnie (akademicki) przy ul. Wielkiej.

Mama Anna zajmowała się domem wychowując mnie i starszego o dwa lata brata Władysława. Z nami mieszkała jeszcze mama taty, Marianna. Z chwilą wybuchu wojny we wrześniu 1939r. ojciec został wysłany, wraz z zespołem pogotowia mostowego, do Baranowicz.  Do wagonów mieszkalnych dołączono wagony towarowe z ładunkiem co cenniejszych maszyn i urządzeń technicznych z Warsztatów. Niemcy wkroczyli do Starosielc 15 września 1939r., a po ich wycofaniu 21 września wkroczyły wojska Armii Czerwonej. Tata wrócił do domu w październiku, gdy w Starosielcach zainstalowała się nowa władza sowiecka. Pamiętam żołnierzy z workami na plecach uwiązanymi na sznurkach jak plecaki, karabiny na sznurkach, długie szynele, na głowach czapki ze spiczastymi czubami – „budionnówki”. Żołnierze mieli pieniądze polskie, a sklepy były jeszcze możliwie zaopatrzone, więc robili zakupy. Kupowali tylko chleb i słoninę, dziwiąc się, że można kupić „skolko ugodno”. Po pewnym czasie, gdy w sklepach zabrakło żywności, nic nie można było kupić. Zlikwidowano wszystkie prywatne sklepy i zakłady usługowe, które połączono w spółdzielnie (kooperatywy). W sklepach spółdzielczych była tylko „wodka” i „kanfiety”. Wódka na kartki, a cukierki landrynki w szklanych słojach. Mama z sąsiadkami po zakupie wódki przychodziła do domu i wycierała znak zakupu, żeby kupić jeszcze raz. Oczywiście znajome ekspedientki o tym wiedziały. Wódkę wymieniano w okolicznych wsiach na żywność – przeważnie słoninę. Zaczęło być głodno i chłodno. Na wiosnę z bratem zbieraliśmy młodą lebiodę i pokrzywę, z których mama gotowała zupę. Przy mojej ulicy, po sąsiedzku, zamieszkały rodziny sowieckich wojskowych. Oni też za bardzo nie mieli co jeść. W każdym mieszkaniu, w którym mieszkali Rosjanie stał w kącie woreczek z pestkami słonecznikowymi, którymi i nas częstowano. Moja ciocia Aleksandra Daszczuk z domu Świsłocka pracowała w kancelarii odcinka drogowego w Białymstoku ponieważ biegle znała język rosyjski. Opowiadała jak do zawiadowcy odcinka drogowego („naczalnika distansa”) przyjechała z Rosji jego żona z dziećmi, wagonem towarowym z meblami i żywnością.   Zawiadowca po cichu w nocy kazał odstawić wagon na boczny tor, koło octowni i wszystko wywalić na wysypisko. Okazało się, że „meble” były zbite gwoździami z nieheblowanych desek, a „żywność” to pół worka zeschniętych i zgniłych kartofli. Ona to wzięła ze sobą, bo u nich mówili i pisali, że w Polsce nie ma co jeść.

Na bal sylwestrowy w 1939r.  żony sowieckiego „naczalstwa” wybrały się z mężami. Wystroiły się  w eleganckie suknie. Jak potem okazało się, były to koszule nocne z koronkami, jakich używały polskie kobiety.

Podstawowym środkiem transportu wojska i zaopatrzenia były samochody ZIS-5 i na holc gaz. Na te pierwsze ułożono zaraz powiedzenie: „ZIS a piać z góry jechać, pod górę pchać”. Te drugie były bardzo praktyczne, bo kierowca z pomocnikiem zatrzymywali się koło lasu, ścinali drzewo, piłowali na pieńki, rąbali na szczapy i można było jechać dalej. Za kabiną kierowcy był piec, do którego wrzucano drzewo, a wytwarzający się gaz napędzał samochód. Prędkość była „kosmiczna” – 30 km/h.

22 czerwca 1941r. w powietrzu latały samoloty, słychać było strzały. Wyszliśmy na ulicę, wyszła również żona oficera rosyjskiego z sąsiedniego domu Hryniewickich. Na niebie było widać jak leci samolot sowiecki i ciągnie na linie worek treningowy, za nim drugi samolot sowiecki strzela do worka, a trzeci niemiecki ostrzeliwuje oba samoloty sowieckie. Rosjanka powiedziała: ”Nicziewo, eta naszije maniowry diełajut”. Za moment przyjechał wojskowy samochód i zabrał rodziny. Nie zdążyli jednak uciec, gdyż w drodze zgarnęli ich Niemcy.

Wojska frontowe poszły do przodu, a na stacji towarowej w Białymstoku stały transporty z różnymi towarami. Ruszyli wtedy mieszkańcy okolicznych wsi i co kto mógł to zabierał do domu. Była to tzw. „akcja na Jana”. Niektórzy jeszcze po wojnie mieli sukno i materiały z tej akcji.

Administracja niemiecka do Starosielc wkroczyła pod koniec czerwca 1941r. Na ulicy Kościelnej (Szkolnej) Niemcy postawili przy kościele Św. Stanisława kuchnie polowe i zaczęli ludności wydawać zupę. Wszystko to było filmowane. Jak odjechali filmowcy – to zabrano i kuchnie polowe. Zaczęliśmy hodować króliki, żeby mieć coś do jedzenia. Od wiosny do jesieni chodziliśmy z bratem z workami, żeby nazbierać zielska dla królików. W Starosielcach przy ul. Polowej Niemcy zajęli duże domy na mieszkania dla siebie. Zajęto dom Gerlachowskich (obok nas), Głowackich, Strzemińskich. Przy ulicy Wodociągowej (Litewskiej) zajęto murowankę Kendysia. Wszystkie posesje ogrodzono wysokim, szczelnym płotem. Tata robił w domu centryfugi, kubki, wiadra, tarki, lejki, młynki do zboża, bo z pracy w warsztatach nie można było przeżyć. Mama nosiła to do okolicznych wiosek, gdzie wymieniała na żywność. Pamiętam jak byliśmy uradowani, gdy przyniosła z mleczarni w Izbiszczach (25 km) maślankę, trochę jajek i kawałek słoniny. Nie przeczuwała, że w Izbiszczach wychowywała się jej przyszła synowa, Jadzia Krysiewicz, córka Piotra, której nigdy nie poznała.

Niemcy wiedzieli o tych wędrówkach kobiet po żywność i obstawiali wszystkie drogi do miasteczka. Zabierali żywność, ale część zostawiali. Najgorsi byli ludzie narodowości polskiej, pracujący w niemieckiej policji. Oni zabierali wszystko.

Na terenie Warsztatów szalała policja ukraińska tzw. „czarni”, bo mieli takie mundury. Zatrzymywali na wartowni przy ul. Kolejowej (Warsztatowa) i bili dzieci w wieku 7-12 lat, kiedy ktoś zdjął bombki choinkowe z grobu dyrektora Warsztatów przy ul. Cmentarnej (ks. P. Grzybowskiego).

Pamiętam jak w czerwcu 1942r. w remizie strażackiej przy przejeździe kolejowym obok kościoła Św. Stanisława stały trumny owinięte flagami niemieckimi. Byli to Niemcy pracujący w Warsztatach, którzy wybrali się do wsi Rajsk po „szpek”. Zostali przez pomyłkę zastrzeleni przez partyzantów. Zginął wtedy również nasz sąsiad, który był kierowcą ich samochodu osobowego. W odwecie Niemcy 16 czerwca 1942r. spalili wieś i wymordowali 142 osoby.

Ponieważ mieszkaliśmy obok domu, gdzie mieszkali Niemcy, widzieliśmy ich życie od rana do wieczora. Byli to przeważnie mieszkańcy Prus Wschodnich, którzy trochę mówili po polsku. To nie byli żadni naziści, a zwykli ludzie narodowości niemieckiej, którzy zostali przysłani, żeby pilnować „polskie bydło”.

Często z bratem Władysławem chodziłem do ciotecznego brata Tadeusza, który wraz z matką mieszkał w pokoiku na plebanii od strony ul. Letniej. Na plebanii stacjonowali Niemcy, którzy kontaktowali się bezpośrednio z Berlinem. Na co dzień oficerowie chodzili w cywilnych ubraniach. Mundury zakładali jak jechali do Berlina. Obsługa pomocnicza chodziła cały czas w mundurach. Po przyjeździe z Berlina jeden z oficerów dawał nam cukierki. Sądzę, że była to placówka wywiadowcza.

Na początku lipca 1944r. personel niemiecki zaczął uciekać ze Starosielc. Na polach wsi Klepacze w bliskiej odległości od nas ustawiony został reflektor przeciwlotniczy z urządzeniami nasłuchowymi. Chodziliśmy do nich i nawet dawali nam pokręcić się na fotelikach przy sonarach. Do czasu aż lotnisko sowieckie zbombardowało ich stanowisko. Na drugi dzień idąc do nich zobaczyliśmy jak na skarpę wąwozu wyszedł żołnierz niemiecki i rzucił w naszą stronę granatem. Padliśmy plackiem i już więcej ich nie odwiedzaliśmy.

Żandarmeria polowa, cofając się przed frontem, wyłapywała wszystkich mężczyzn. W tym czasie został aresztowany mój ojciec i był pędzony przed frontem jako siła robocza do kopania rowów i okopów. Ktoś dał nam znać i z mamą i bratem zdążyliśmy się jeszcze pożegnać na postoju w Klepaczach. Mama podała tacie ciepłą bieliznę, chleb i słoninę. Tata trafił w końcu do Królewca. W 1945r. 25 marca został wyzwolony przez oddziały Armii Czerwonej. Został dokładnie „wyzwolony”, bo siłą wcielony do sowieckiego wojska, do 203 zapasowego pułku piechoty (13 kwietnia 1945r.) Natomiast 22 kwietnia 1945r. został przydzielony do 65 pułku saperów i wywieziony do Mandżurii na front japoński. Według sowietów Białystok to jeszcze nie była Polska, a „zapadnia Bielaruś”.

Po aresztowaniu ojca Starosielce były kilka razy bombardowane przez lotnictwo sowieckie. Nie było tu żadnych obiektów wojskowych, pozostały jedynie wysokie tyczki anten radiowych przy domach, z których wyjechali Niemcy. Pod koniec lipca przeżyliśmy silny ostrzał artyleryjski wojsk sowieckich. Jeden z pocisków trafił w fundament naszego domu raniąc ciężko babcię. Wszyscy siedzieliśmy w  schronie w ogrodzie. Na prowizorycznej pryczy leżała ranna babcia. Ja byłem z mamą i bratem. Była tam również rodzina Reszków, którzy mieszkali w tym samym domu. Przez  trzy dni byliśmy pomiędzy frontem niemieckim a sowieckim. Niemieckie trzy czołgi ustawiły się przy końcu ulicy Wodociągowej (Litewska) przy domu Gogola i strzelały do wojsk sowieckich, które znajdowały się na ulicy Polowej. Rosjanie po ulicy przetaczali małe działko, z którego strzelali do czołgów. Po oddaniu kilku strzałów działko przetaczano na sąsiednie skrzyżowanie ulic. Był również CKM, który wciągnięto na górkę domu Gerlachowskich, obok nas. Po kilku strzałach CKM został rozbity. Niemcy byli dobrze pokierowani, bo na wieży strażackiej siedział cywilny agent niemiecki, który przez radiostację podawał namiary dla czołgów. Zastrzelił go chłopiec rosyjski w wieku około 16 lat z oddziału mścicieli – straceńców. Byli to chłopcy idący w pierwszej linii, którym Niemcy wymordowali rodziny.

Chodziliśmy, po przejściu frontu, oglądać trupa, jak w słońcu obrzmiały leżał przy wieży.

W oddziałach sowieckich część żołnierzy była w cywilnych ubraniach – widocznie partyzanci. Ubrani byli w długie buty, bryczesy i skórzane kurtki. Szpanowali: bo np. jeden pod obstrzałem na ganku Ostaszewskich grał na gitarze, a drugi smażył jajka przy ogniu palącego się domu Pańkowskich.

Po wyzwoleniu siostra taty, ciocia Lonia zabrała ranną babcię do siebie, bo na plebanii, gdzie mieszkała kwaterowali wojskowi lekarze.

W budynkach szkoły podstawowej, przy kościele Św. Stanisława, był szpital. Lekarze pomogli wyleczyć babcię. Odłamki i kawałki drewna wychodziły z ran aż do 1950r., do śmierci babci. My zostaliśmy z mamą w rozbitym mieszkaniu bez żadnych środków do życia. Dla naszej rodziny zaczęły się dni biedy, nędzy i głodu. Front zatrzymał się na kilka miesięcy na Narwi i co nocy były bombardowania przez lotnictwo niemieckie. Pod wieczór mama brała nas za ręce i szliśmy 3 km do wsi kolonia Krupniki, gdzie gospodarze pozwalali nam przez noc się przespać na słomie w stodole. Oczywiście w ubraniu. Ludzie byli dobrzy, bo rano dawali nam kromkę chleba i kubek mleka. Żeby jakoś przetrwać mama wymieniała resztki odzieży i obuwia na słoninę, a dla rannej babci kurę.

Na wiosnę 1945r. wrócił z niewoli niemieckiej z Prus chrzestny mego brata Władysława, Milewski i powiedział, że nasz ojciec zginął na jego oczach podczas nalotu. Na szczęście okazało się to być nieprawdą. Latem 1945r. mama otrzymała list z poczty polowej. Pamiętam, że był to trójkąt złożony z jednej kartki papieru z licznymi stemplami. Był to list od taty. Ważne, że żył, a co się z nim działo i gdzie przebywał nie pisał, bo „nielzia”.

Ponieważ nie bardzo było co jeść, kręciliśmy się przy wojsku, żeby co zdobyć. Czasami udawało się dostać kawałek chleba. Najbardziej wspominam zupę grochową w bryłkach, którą dawali nam wojskowi kierowcy. Mieli oni na pace samochodu takie skrzynie ze sprzętem, gdzie również były bloki grochówki i siekiera. Jak „zapomnieli” nam dać to sami otwieraliśmy skrzynie i rąbaliśmy kawałek grochówki, żeby przynieść do domu. Po zalaniu wrzątkiem i dodaniu ziemniaków była to pyszna zupa z tłuszczem. A my zawsze byliśmy głodni.

Na stacji w Starosielcach stał pociąg pancerny. Żołnierze pozwalali zaglądać do wszystkich pomieszczeń. Dziwne, ale nas najbardziej interesowała kuchnia. Na początku lata 1945r. pociąg pancerny odjechał na front japoński. Żołnierze zorganizowali dla ludności koncert. Pamiętam, że śpiewali „Praszczaj Starosielce, praszczaj Bielastok, my zawtra uże jedziem na Dalnij Wastok”.

Po kapitulacji Japonii tatę trzymano jeszcze w oddziałach wartowniczych przy magazynach amunicji wojsk japońskich.

W oddziale było ich pięciu, a w promieniu 200 km nie było żywej duszy. Tata wrócił do domu 7 stycznia 1946r. Niestety o pięć tygodni za późno. W dniu 1 grudnia 1945r. zmarła nasza mama w wieku 36 lat. Zmarła z choroby, zgryzoty i lęku o nas – czy nas zdoła wyżywić.

Dla mojej rodziny wojna faktycznie zakończyła się w styczniu 1946r. bo wrócił tata, który mógł zapewnić nam egzystencję.

Wrócił z wojskowym workiem na plecach. Z prezentami dla nas. Babcia dostała pięknie rzeźbiony różaniec z kości słoniowej, ja i brat po zimowej czapce lotników japońskich z psiej skóry. Mama nie doczekała się prezentu. Dla nas największym prezentem był żywy tata, który wrócił z tamtego świata.

Powtórzę za Poetą (Władysław Broniewski „Mannlicher”):

Nie głaskało mnie życie po głowie, nie pijałem ptasiego mleka

                                    Część II

Wspomnienia z wczesnego dzieciństwa

            W zasadzie nie miałem dzieciństwa, bo jak wybuchła II wojna światowa miałem 3 lata, a jak Niemcy wyszli z Białegostoku – 7  lat. A lata przeżytej wojny można powiedzieć, że liczą się podwójnie lub nawet potrójnie.

           We wrześniu 1944r. nie poszedłem do szkoły, bo nie miałem w co się ubrać. Ani ubrania, ani butów. Do szkoły poszedłem w styczniu 1945r. i to do 2-iej klasy. W 1946r. zostałem wysłany przez szkołę i lekarzy na wakacje, na 2 miesiące, do prewentorium w Dzierżążnie k/Kartuz.

           Pragnę wspomnieć, że nauczycieli mieliśmy wspaniałych. Potrafili nas nauczyć przedmiotów, jak również interesowali  się czy mamy co jeść i w co się ubrać.

           Pod koniec czerwca 1946r. wyjechaliśmy dużą grupą dzieci wraz z opiekunami pociągiem do Warszawy, a dalej do Gdańska.  Do Warszawy jechaliśmy 8 godzin na Dworzec Wileński. Tam pieszo przeszliśmy ruinami warszawskich ulic na Dworzec Wschodni. Były to jakieś baraki poustawiane przy torach. Tam, przez Bydgoszcz, Tczew dotarliśmy do Gdańska. Tam nocowaliśmy. Pokazano nam zniszczony Gdańsk, ruiny kościoła Najświętszej Maryi Panny. Potem pojechaliśmy do Gdyni, gdzie żegnaliśmy grupę polskich dzieci odpływających „Batorym” na leczenie do Szwecji. Pokazano nam port i załadunek węgla na statek. Olbrzymia wywrotnica obracała  całe węglarki na taśmociąg. Był to pierwszy eksport polskiego węgla. Z Gdyni pojechaliśmy pociągiem do  Dzierżążna. Podróż trwała w sumie trzy dni. W Dzierżążnie przeszliśmy kawałek drogi do prewentorium. W czasie wojny był to szpital rehabilitacyjny dla rannych  lotników niemieckich. Skierowano nas do lekarzy, a ubrania do dezynfekcji. Wydano nam nowe ubrania łącznie z bielizną.  Swoje mieliśmy tylko obuwie. Z mojej szkoły był ze mną kolega z klasy Jarek Mackiewicz, którego po miesiącu rodzice zabrali do domu. Mieszkaliśmy w pawilonach, drewnianych barakach na murowanych fundamentach, z centralnym ogrzewaniem i sanitariatami. Pawilony były usytuowane wachlarzowo, połączone korytarzem. W każdym pawilonie byli dwaj wychowawcy, a przy końcu dyżurka pielęgniarki i mała świetlica.

            Dzień zaczynał się od pobudki i toalety. Następnie był apel na placu przed pawilonem dyrekcji, podniesienie sztandarów – polskiego i szwedzkiego (było to prewentorium polsko-szwedzkie).  Pośrodku na stałe wisiała flaga Czerwonego Krzyża. Odwiedzali nas nawet dyplomaci szwedzcy. Wtedy pierwszy raz w życiu jadłem pomarańcze i piłem kakao. Po podniesieniu na maszt sztandarów była wspólna modlitwa  i śpiew „Kiedy ranne wstają zorze”. Potem śniadanie. Po śniadaniu wychodziliśmy na boiska, do lasu. Pamiętam, że z kuchni przynoszono na 2-ie śniadanie tacę z kanapkami. Potem obiad i obowiązkowe leżakowanie. Po kolacji znowu był apel, opuszczenie sztandarów, modlitwa i śpiew „Wszystkie nasze dzienne sprawy”. Podział na grupy i cały porządek dnia był jak w harcerstwie. W naszym pawilonie wychowawcą była p. Mania z Warszawy, w sąsiednim, u dziewcząt p. Kazimierz, bardzo sympatyczny, kędzierzawy Lwowiak. Uczył nas lwowskich piosenek. W niedzielę po śniadaniu była Msza św. polowa na placu apelowym. Kto przystępował do komunii, dostawał śniadanie po Mszy świętej. W niedzielę zamiast zupy mlecznej było kakao. Cały teren Ośrodka był ogrodzony i pilnowany przez uzbrojonych wartowników. Grasowały wtedy jeszcze niedobitki band niemieckich (Werwolf – wilkołaki, terrorystyczne grupy hitlerowskie działające w latach 1946-1947 m.in. na ziemiach polskich; grupy te rozpoczęto organizować od 1943r., a inicjatorem prawdopodobnie był Hans-Adolf Prützmann SS-Obergruppenführer, zbrodniarz hitlerowski, Wyższy Dowódca SS i Policji).

              Pamiętam, że kilkakrotnie strażnicy organizowali polowania na dziki, a mięso przekazywano do kuchni na obiady. W okolicznych lasach było dużo zwierzyny. W czasie naszych spacerów widzieliśmy dziki przechodzące przez drogę. W pawilonie administracyjnym znajdowała się stołówka, kuchnia i szpitalik, gdzie trafiały dzieci chore. Wyżywienie było wspaniałe, a opieka pedagogiczno-lekarska bardzo dobra. Był też gabinet stomatologiczny, gdzie chodziliśmy na leczenie zębów. Od czasu do czasu organizowano ogniska z częścią artystyczną.

          W prewentorium przebywały dzieci w wieku od 7-miu do 16-tu lat. Osobne pawilony mieli chłopcy, osobne dziewczęta. Dzieci w pawilonach były podzielone wiekowo. W czasie deszczu i niepogody zajęcia odbywały się w oddzielnym pawilonie, gdzie była duża sala. W tym pawilonie, w razie niepogody, odbywały się w niedzielę Msze Święte. Wtedy odsuwano składaną ścianę, za którą znajdował się ołtarz (dar Szwedów). Do domu wracaliśmy pociągiem całą grupą. Drugi raz byłem w Dzierżążnie przez trzy miesiące – kwiecień, maj, czerwiec 1947r. Różnica była taka, że po śniadaniu szliśmy do sal lekcyjnych i normalnie uczyliśmy się. Książki i zeszyty dostawaliśmy od prewentorium.

          Pomimo, że upłynęło tyle czasu to bardzo miło wspominam pobyt w prewentorium. Przepiękna kraina lasów i jezior, gdzie nabrałem sił i wróciłem do zdrowia. Potem dopiero dowiedziałem się, że byłem w Szwajcarii Kaszubskiej.

                                        Część III

                            Wspomnienia o siostrze Michelicie

                             od Miłosiernego Jezusa i Maryi

Z Izbiszczami związany jestem w ten sposób, że w dniu 18 czerwca 1961 roku zawarłem związek małżeński  z Jadwigą Krysiewicz c. Piotra i Marianny zamieszkałą w tej wsi. Ślubu w kościele parafialnym w Śliwnie udzielił nam ks. Władysław Laszuk. ( Ksiądz poeta – jego wiersze publikowane były w tomiku „Poezja Ostrobramska”, wydanym przez Kurię Arcybiskupią w Białymstoku w 1991 r.)

siostra Michelita
siostra Michelita

    W czasie licznych pobytów w Izbiszczach, Śliwnie, Kruszewie, Konowałach i Pańkach rozmawiałem z rodziną i sąsiadami  na tematy historyczne, gdyż historia tych ziem bardzo mnie interesowała.W ten sposób zdobyłem pewien zasób wiedzy o regionie i ludziach tu zamieszkałych. W XIX i XX wieku tereny te były bardzo biedne, gdyż po rozbiorach zostały włączone w skład Cesarstwa Rosyjskiego. Okupanci nie byli zainteresowani rozwojem gospodarczym tych ziem, starali się wyciągnąć z okupowanych  terenów maksymalne zyski, bez inwestowania. Innym zagadnieniem był niski poziom cywilizacyjny Rosji względem innych państw europejskich. Skutkiem tego w okolicznych wsiach rąk do pracy było dużo, a pracy mało. Brak środków do utrzymania powodował, że wielu mieszkańców wymienionych wsi wyjeżdżało  za „chlebem”,  głównie do Ameryki. Tak też uczyniły dwie siostry mojej teściowej Marianny z domu Sokół, która pochodziła z Paniek. Granicę z Prusami przekroczyły nielegalnie, potem droga prowadziła do Gdańska, dalej statkiem  przez ocean do Ameryki. Oczywiście ten wyjazd organizowali  za odpowiednią opłatą przemytnicy. Tylko jedna z nich przez wiele lat utrzymywała łączność z rodziną. Nawet na nasz ślub przysłała w prezencie pięć dolarów.

    Dużym nieszczęściem dla miejscowych była I Wojna Światowa. Oprócz śmierci i zniszczeń spowodowała, że ogromne rzesze ludzi w obawie przed wojną wyjechało w 1915 roku w głąb Rosji. Była to głównie ludność prawosławna, lecz nie brakowało też katolików. Los tych „bierzeńców” był okrutny, gdyż w Rosji wybuchła rewolucja, a zaraz potem wojna domowa. Wśród wywiezionych był ojciec mego teścia Wincenty Krysiewicz. Wraz z nim był dwudziestoletni wtedy mój teść Piotr i jego siostry Michalina i Antonina. Wywieziona została też mieszkająca obok spokrewniona rodzina Krysiewiczów. Wielokrotnie dociekałem, co było powodem ich wywózki, jednak bez skutku. Ani teść, ani jego siostry i kuzyni nie znali powodu ich deportacji do Rosji. Teść mój w latach 1917-18 służył jako ułan w I Korpusie Polskim    pod dowództwem generała Józefa Dowbór-Muśnickiego.

    Na początku 1919 r. obie rodziny Krysiewiczów wróciły do Polski. Nie wrócił jedynie jeden z synów kuzynów, gdyż zaginął bez wieści. W Izbiszczach zastali zrujnowane budynki pozbawione sprzętu i zwierząt. Teść mój, po powrocie z Rosji ożenił się z Marianną Sokół z Paniek. Wniosła ona  w posagu dwie krowy i konia, co było zaczątkiem ich gospodarstwa. Wkrótce 11 lutego 1920 r. urodziła się ich pierwsza córka Janina Krysiewicz. Rodzina Krysiewiczów była głęboko wierząca i praktykująca. Każdego dnia wczesnym rankiem dzieci były budzone przez rodziców śpiewem godzinek. Do pacierzy porannych i wieczornych klękali wszyscy wspólnie. W wieku 16 lat Janina uległa fascynacji postawą matki Marii Franciszki Siedliskiej założycielki zgromadzenia zakonnego Sióstr Najświętszej Rodziny z Nazaretu. Swymi rozważaniami dzieliła się z księżmi z parafii w Choroszczy i Starosielcach. W tym czasie miała też możność dokładnego zapoznania się z życiem Franciszki Siedliskiej z małej książeczki wydanej  w Łomży w 1926 roku. Było to opracowanie napisane w języku włoskim przez ks. Wincentego Sordiego, arcybiskupa tytularnego Cezarei. Pod wpływem tej lektury Janina Krysiewicz skontaktowała się, w tajemnicy przed rodzicami, z klasztorem Sióstr Nazaretanek w Wilnie. W lutym 1938 roku, po uzyskaniu pełnoletności, pojechała na wstępną rozmowę do domu zakonnego w Grodnie. Po powrocie oznajmiła rodzicom i rodzinie o decyzji wstąpienia do zakonu. Było dużo łez, wtedy Janina powiedziała, że będzie się modlić, żeby Pan Bóg dał rodzicom jeszcze jedno dziecko. Tym wymodlonym dzieckiem okazała się  urodzona 7 listopada 1940 r. Jadwiga, moja późniejsza żona. Dużym wysiłkiem finansowym zebrano wymagany posag, teściowie sprzedali nawet kawałek ziemi. Janina, 7 listopada 1938 r., wstąpiła do nowicjatu do domu zakonnego w Grodnie, przyjmując imię zakonne- Michelita od Miłosiernego Jezusa i Maryi.

    Po roku nowicjatu, 13 marca 1939 roku, została skierowana do klasztoru w Wilnie. Tu zastała ją wojna. 17 września Wilno zostało zajęte przez Rosjan, którzy zabrali siostrom Nazaretankom klasztor. Zakonnice z terenu miasta zamieszkały w trzech osobnych domach: SS Benedyktynek, SS Bernardynek i u Św. Michała. W domach tych siostry prowadziły stołówki, w których od 1800 do 2000  potrzebujących otrzymywało posiłki. Produkty do gotowania siostry zdobywały w okolicznych majątkach ziemskich. Siostry pracowały też w szpitalach i sierocińcach. Oprócz tego przędły wełnę, z której robiły na drutach swetry, rękawice i skarpety. W czasie okupacji sowieckiej siostra Michelita mieszkała u SS Benedyktynek, gdzie w nowicjacie było 14 zakonnic i 10 sióstr starszych.

14 kwietnia 1941 roku Rosjanie aresztowali z tego domu 28 zakonnic. Wszystkie aresztowane siostry zostały wywiezione w nieznanym kierunku. 22 czerwca 1941 roku dom klasztorny został zbombardowany przez Niemców, którzy rozpoczęli wojnę przeciwko Rosji. Skutkiem nalotu siostra Michelita została przysypana gruzem, lecz nie odniosła poważniejszych obrażeń. Stosunek Niemców do zakonnic był wrogi, gdyż 26 marca 1942 roku  zostały aresztowane wraz z księżmi i umieszczone w więzieniu na Łukiszkach. Na wolności pozostawiono jedynie siostry i księży posiadających litewskie paszporty. Siostra Michelita jako Polka również trafiła do więzienia. Przy minusowych temperaturach przetrzymywano zakonnice w celach po 20 osób. Po ścianach lała się woda, powstała z oddechów więźniów. Cela wyposażona była w dziewięć prycz przykręconych do ścian. Więźniowie otrzymali po dwie szmaty, które miały pełnić rolę koca i siennika. Siostry były głodzone, brakowało im snu, gdyż nocą nie gaszono światła i wzywano na przesłuchania. Nie było też mowy ani o Mszy Świętej, komunii, czy spowiedzi. Podczas spaceru po dziedzińcu, odbywała się po cichu spowiedź powszechna. Modlące się siostry błogosławili z okien aresztowani księża. Komunikanty przemycała do cel dozorczyni, komunii udzielała starsza siostra. Gdy na Wielkanoc uwięzione siostry zaczęły śpiewać, to przechodzący obok więzienia ludzie płakali nie mogąc powstrzymać łez. 30 maja 1942 roku młodych księży skierowano na roboty przymusowe, a starszych do obozu. Zakonnice zwolniono z poleceniem stawienia się na komisję. Po zwolnieniu zakonnic z więzienia, arcybiskup Jałbrzykowski polecił im zdjąć habity i ukryć się. Siostry uciekły z Wilna  szukając ratunku w okolicznych parafiach. Siostra Michelita po czasowym pobycie na plebani, dzięki pomocy znajomego rządcy z majątku Pawłowo, znalazła tam pracę. Przebywała tam do końca wojny.

    Po ucieczce Niemców 16 lipca 1944 roku, siostry powróciły do Wilna. Okazało się wkrótce, że tu Polski już nie będzie. 1 maja 1945 roku siostry Nazaretanki opuściły Wilno i przyjechały do Polski. 15 lipca 1945 roku z Wilna do Białegostoku przybył arcybiskup metropolita Wileński Romuald Jałbrzykowski wraz z kurią arcybiskupią, kapitułą i Seminarium Duchownym. Seminarium Duchowne było pierwszą wyższą uczelnią  w Białymstoku.

    Siostra Michelita zmarła 20 lipca 1993 roku w Łukowie i tam została pochowana. Będąc w zakonie Nazaretanek służyła Bogu 55 lat.

    Wspomnienie o siostrze Michelicie napisałem na podstawie jej notatek i osobistych z nią rozmów.

Białystok 17.11.2016 r.                        Mirosław Kowalczuk- Fijałkowski

Ten wpis opublikowano w kategoriach: Wspomnienia. Dodaj do zakładek ten link.

Komentowanie wyłączono.