Urodziłam się 25 kwietnia 1929 r. w Choroszczy na ulicy Dominikańskiej 18 w domu, w
którym dziś rozmawiamy. W czasach, w których przyszłam na świat nie było akuszerek
ani karetek pogotowia, poród przyjmowały tzw. „babki”. Poród mojej mamy przyjmowała
Pani Jodziowa. Mieszkała ona na rogu ulic Mickiewicza z Lipową. Mój tata nazywał się
Piotr Lewkowicz. Urodził się w 1895 r. i był stolarzem. Często wstawał o 2 w nocy, aby w
budynku gospodarczym, który znajdował się za naszym domem, przygotować różne
elementy stolarki budowlanej. Okna czy drzwi trzeba było ręcznie wyheblować. Tato
często budował po wsiach stodoły, obory i chlewy. Zbudował także wiele drewnianych
domów w Choroszczy. Był samoukiem, nawet piec w naszym domu zrobił sam. Moja
mama nazywała się Cezaria urodziła się w 1896 r, w domu po drugiej stronie ulicy. Stoi
opuszczony do dnia dzisiejszego, ma ponad sto lat. Mama była krawcową. Szyła
sukienki, płaszcze i kostiumy, dlatego też zawsze chodziłam wystrojona. Koleżanki
wychwalały moje piękne sukieneczki, a do tego nosiłam zawsze pięknie związaną na
włosach kokardkę. Niestety nie odziedziczyłam po mamie daru szycia, wolę robić na
drutach swetry czy skarpety. Oprócz rodziców mieszkał z nami mój dziadek, nazywał się
Aleksander Lewanowski. Byłam jedynaczką, nie mam ani siostry ani brata. Zawsze byłam
„córeczką tatusia”. Bardzo często pomagałam mu w pracy, najczęściej przy piłowaniu.
Pamiętam jeszcze tą piłę „twojamoja”, którą często z tatą piłowałam drewno.
Do szkoły powszechnej chodziłam w Choropszczy pod szpital. Klasa liczyła ponad 30
osób. Uczyli się ze mną m.in. Marian Wierzbicki, Gienia Bobrowska, Wicia Ambrożewicz,
Pan Makarczuk, Pan Kaźmierski. Wychowawczynią była Pani Emalianowiczowa, a
kierownikiem szkoły był Pan Jan Hołub. Z nauczycieli pamiętam Panią Ostaszewską i
Panią Henrykę Szelest . Czasy podstawówki przed wybuchem II wojny światowej
wspominam mile, chociaż, pamiętam przykre przygody. Miałam takie ładne futerko, a
jeden z kolegów pchnął mnie na ziemię, strasznie się wtedy rozpłakałam, że je
wybrudzę. Innego dnia gdy szłam do szkoły zgubiłam kalosz w wielkiej zaspie śniegu.
Wróciłam do domu bez kalosza, w domu na szczęście rodzice na mnie nie krzyczeli.
Odzyskałam go dopiero na wiosnę, gdy śnieg się roztopił.
W 1938 r., pamiętam, że to było na święto Matki Bożej Różańcowej, byłam wieczorem w
kościele. Na tą uroczystość kościół był wyjątkowo pięknie przybrany. Niestety w środku
nocy wybuchł pożar i zniszczył go doszczętnie. Ludzie mówili, że ogień zaprószył się na
zakrystii. Po tym zdarzeniu wszyscy katolicy chodzili odbudowywać kościół. W tym czasie
msze odbywały się na scenie przy klasztorze. Tuż przed wybuchem wojny dało wyczuć
się wśród ludzi nerwową atmosferę. Na nastroje ludzi wpływały takie zdarzenia jak te,
których byłam świadkiem. Pewnego sierpniowego poranka, a było to około 15 sierpnia
1939 r. mój tato jak zwykle wstawał do pracy tuż przed świtem, jednak tego dnia wrócił
się do domu i zaczął gwałtowanie nas budzić, żądając od nas abyśmy pośpiesznie za nim
wyszły przed dom. Gdy wyszliśmy na podwórko, po zachodniej stronie nieba ujrzeliśmy
ogromny czerwony, a raczej ognisty krzyż. Był naturalnie proporcjonalny i wysoki na
jedną trzecią nieba. Po obu jego stronach stały czerwone świece, na których palił się żółty
ogień. Widok był tak wyraźny że nikt z nas trojga nie miał wątpliwości na co patrzymy.
Wyglądało to tak jakby jakaś nadprzyrodzona siła próbowała uprzedzić nas przed tym co
nadchodzi. Staliśmy tak w milczeniu, patrząc na to niespotykane zjawisko, aż w pewnym
momencie błysnął pierwszy promień słońca i rozmył obraz. Tego dnia, to niezwykłe
zjawisko było głównym tematem rozmów na naszej ulicy. Okazało się, że widzieli je
wszyscy, którzy wstają rano do pracy. Nikt nie miał wątpliwości że znak na niebie
zapowiada wojnę, nikt z nas nie dopuszczał do siebie myśli że dotychczasowe ciche i
spokojne życie legnie w gruzach. Jak się potem okazało przepowiednia się spełniła. 1
września 1939 r. wybuchła wojna. Tuż po jej rozpoczęciu, tak samo o świcie obudził nas
ojciec i zawołał przed dom. Na niebie ukazał się kolejny znak. Tym razem zobaczyliśmy
wielką miotłę, kijem zwróconą ku ziemi. Znikła tak samo jak krzyż, gdy zabłysło słońce.
Większość ludzi uznała ten drugi znak za zapowiedź wielkich zmian na świecie. Mówili że
wojna zmiecie stary porządek. I tak się stało. Nawet mój dziecięcy świat stał się inny.
Jako mała dziewczynka nie zdawałam sobie sprawy z tego co będzie. Pamiętam też jak
na stole w kuchni leżała gazeta. Na jej pierwszej stronie czarnymi, grubymi literami na
skos było napisane WOJNA. Byłam ciekawa co oznacza to słowo, dziś już wiem. Tego
napisu nie zapomnę nigdy.
Gdy wybuchła wojna miałam iść do trzeciej klasy. Pewnego dnia, zamiast koleżanek w
ławce ujrzałam trzech lub czterech zakrwawionych Polskich żołnierzy na placu pod
remizą. Pani Frania i Józia Bombalska rwały prześcieradła i robiły im opatrunki. Okazało
się, że wracają oni z pola bitwy, bo ich dowództwo zostało rozbite. Wielu mężczyzn z
Choroszczy postanowiło uciekać przed Niemcami na wschód Polski. Na placu żegnałam
tatę, który wraz innymi mężczyznami uciekał przed Niemcami w stronę Baranowicz. Tato
opowiadał mi, że po drodze wszyscy bardzo serdecznie ich witali, jednak gdy już wracali
do domów, stali się wrogami dla tutejszej ludności. Nieobecność ojca trwała krótko. Do
Choroszczy weszli Niemcy, a zaraz potem Rosjanie. Z ponad miesięcznym opóźnieniem
rozpoczął się rok szkolny. Część budynku, w którym znajdowała się podstawówka zajęli
sowieci, wprowadzili się na piętro. Jako obowiązkowy wprowadzono do trybu nauczania
język rosyjski. Pamiętam, że nauczyłam się swoje imię i nazwisko pisać po rosyjsku, do
dziś potrafię to zrobić. Zmieniono nam część nauczycieli oraz kierownika szkoły. Religi
nadal uczył nas ks. Pieściuk. W trzeciej klasie poszłam do Komunii Świętej. Podczas
pierwszej komunii obowiązywała krucjata. Dziewczynek nie ubrano w sukieneczki, tylko w
niebieskie mundurki z żółtym krawatem, na głowie mieliśmy wianuszeki, a w ręku świece.
Przyjęcie po uroczystości odbyło się w budynku klasztornym. Pamiętam ustawiono stoliki
i krzesła, a jako poczęstunek dostaliśmy herbatę i ciastka. Podczas okupacji Niemieckiej
wyrzucono nas z budynku szkolnego do wybudowanego przez gminę na placu szkolnym
baraku. Ale i tą szkołę wkrótce zamknięto, obowiązywał zakaz nauczania. Za czasów
wojny mój tato miał mało pracy, więc zaczął szyć papucie. Mama trochę szyła ale już nie
tyle, co przed wojną. Utrzymywaliśmy się z uprawy ziemi, mój dziadek miał jej 2 ha, więc
zawsze coś sadziliśmy – ziemniaki i inne warzywa, dlatego żywności nam nie brakowało.
Na froncie naszego domu było bardzo dużo winogronu, pokrywał całą ścianę. Gdy
Niemcy wkroczyli do Choroszczy i szli naszą ulicą, a była to ulica główna (brukowana, nie
było jeszcze chodników) zrywali owoce i mówili, że tu w tym domu musi mieszkać bardzo
dobry gospodarz. Niemcy stacjonowali w starym domku u Andruszkiewiczowej, w stodole
była masarnia, gdzie robili wędliny, a u mego dziadka na łące była kuchnia i piekarnia,
gdzie piekli chleb. Jeden z Niemców codziennie przynosił dla mego dziadka chleb.
Pamiętam jak kiedyś wszedł do nas do domu jeden z Niemców, nie wiem czy ktoś mu
powiedział, że mój tata szyje papucie, ale zwrócił się do niego i powiedział – „Peter jadę
na Boże Narodzenie do domu, Ty zrób mojej córce takie papucie to jej zawiozę w
prezencie. Ja dla Twojej córki też coś przywiozę.” Tato oczywiście zrobił mu te papucie, a
gdy tamten wrócił po świętach przywiózł mi w prezencie pończoszki. Były to moje
pierwsze pończochy w życiu. Mama pozwalała nakładać je w niedzielę gdy szliśmy do
kościoła. Darczyńcą rajstop był starszy Pan, około sześćdziesiątego roku życia, który
zawsze powtarzał – „Peter ja wiem, że Hitler nie długo kaput, ale ja musiałem iść na
wojnę jako kucharz, taki był rozkaz.”
W domu zawsze powtarzano mi, abym niczego nie przyjmowała od Niemców na ulicy, bo
to może być trucizna. Pamiętam jak któregoś dnia przy studni obok naszego domu
zaczepił mnie jeden żołnierz i poczęstował mnie czekoladką. Ja grzecznie odmówiłam,
ale on zaczął mówić do mnie po niemiecku, czego zupełnie nie rozumiałam. Po pewnym
czasie dotarło to do Niemca, że boję się od niego przyjąć tej czekoladki. Ułamał więc
kawałek i sam zjadł, mówiąc – „Gut” i drugi kawałek podał mi. Obawiałam się jego reakcji,
jeżeli znowu odmówię , więc wzięłam i zjadłam czekoladkę. Pomimo że była Niemiecka,
bardzo mi smakowała.
W Choroszczy mieszkało sporo Żydów. Zawsze w sobotę siedzieli na schodkach przed
swoimi domami na rynku i obchodzili szabas. W tym czasie nie pracowali. Przed wojną
uczyła się ze mną jedna Żydówka, jej ojcem był Rabin Lejb Rywlin. Miała na imię Szyfra.
Bardzo się lubiłyśmy i często zapraszała mnie do siebie w szabas. Zawsze gdy do niej
przychodziłam Rabin podawał nam herbatę, a do tego ciastko z nadzieniem z maku, na
które mówiło się „hamanowe ucho”. Bożnica znajdowała się tam, gdzie dzisiaj stoi młyn.
Jego fundamenty to również fundamenty Bożnicy. Był to pojedynczy budynek który
Nigdy nie zapomnę jednego z wydarzeń podczas wojny. Pamiętam to było jesienią. Mój
dziadek chodził po podwórku. Nagle zaczął nas wołać, wybiegliśmy z domu, patrzymy, a
z rynku jedzie kolumna furmanek wiozących Żydów. Mój dziadek, Aleksander, był bardzo
odważny i wyszedł przed furtkę na ulicę, żeby lepiej widzieć co się dzieje. Przy furach szli
Niemcy z karabinami. Tuż przy naszym domu jedna z Żydówek zeskoczyła z fury, myśląc
że nie zostanie zauważona. Wbiegła na nasze podwórko i schowała się za stogiem siana.
Jeden z Niemców zauważył to i poszedł za nią. Nie zapomnę tego widoku jak zza tego
stogu siana, wyciągnął ją za włosy, parę razy przy tym kopiąc tak, że zalała się krwią.
Zaciągnął ją z powrotem na ulicę i wrzucił na furę. Na szczęście nie miał pretensji do
mego dziadka, bo widział, że to nie on ją ukrył. Tego dnia Niemcy wywieźli z Choroszczy
wszystkich Żydów. Od tamtego zdarzenia nie spotkałam ani jednego.
Zaczęły się wywózki ludności na tereny Niemiec. Mój rocznik też chcieli wywieźć na
roboty. Mój tata mając mnie tylko jedną podał inny rocznik mego urodzenia. W aktach
byłam o dwa lata młodsza niż w rzeczywistości. Niestety, dopatrzyli się prawdy. Dostałam
wezwanie na Komisariat Policji w Choroszczy. Musiałam się tam wstawić, pamiętam
strasznie się bałam, nie wiedziałam co mnie czeka. Gdy przybyłam na ten Komisariat
jeden z Niemców (Hagen) wymierzył wszystkim, którzy podali zmniejszone lata swoich
dzieci, po pięć marek kary. Na szczęście zostaliśmy w Polsce, gdzie zaczęliśmy
pracować. Przydzielono mnie do szwalni w szpitalu w Choroszczy. Pracowałam tam od
14 lipca 1942 r. do przyjścia Rosjan 1944 r. Razem z innymi, którzy byli tam przydzieleni,
cerowałyśmy i łatałyśmy dla niemieckich żołnierzy skarpety oraz piżamy, które
przywożona na wielkich wózkach. Na teren szpitala wchodziliśmy główną bramą, ale nie
można nam było po nim spacerować. W szpitalu znajdowali się ranni żołnierze niemieccy.
Za pracę nie dostawaliśmy pieniędzy, był to nasz obowiązek za to, że nie zostaliśmy
wywiezieni. Przysługiwał nam raz dziennie obiad, na który chodziliśmy do kuchni.
Któregoś dnia miałam atak wyrostka robaczkowego. Lekarz przyjmował w miejscu, w
którym dziś jest apteka. Pielęgniarką była Rosjanka i mówiła do mnie po rosyjsku, słabo
ją rozumiałam tylko tyle że trzeba wyciąć. Dostałam skierowanie do szpitala na ul.
Warszawskiej w Białymstoku. Operację przeprowadził dr. Fidorowicz. Dostałam
zwolnienie z pracy na kilka dni po czym wróciłam z powrotem do szwalni. W lipcu 1944
roku, gdy zbliżał się front, Niemcy wygnali nas z domu i z Choroszczy. Domy, budynki
gospodarcze, szkoły zajęło Niemieckie wojsko. Pozwolili zostać tylko osobom starszym
ze względu na ich wiek. Mój dziadek również został w naszym domu. My zatrzymaliśmy
się w Sienkiewiczach. Pamiętam, gdy po raz drugi na teren Choroszczy weszli sowieci,
zajęli oni nasz dom. My przenieśliśmy się do Rogówka. Przebywaliśmy wtedy u Państwa
Konopków. Żona Pana Konopki szyła razem z moją mama, stąd się znały i dlatego nas
przyjęli do siebie. Tato codziennie wtedy pomagał na polu dla Pana Konopki w ramach
podziękowania za schronienie. Kiedy w końcu mogliśmy wrócić do Choroszczy,
wracałam razem z rodzicami z Rogówka przez łąki, gdyż most na Horodniance był
zniszczony. Zauważyliśmy, że na rzece leżą trzy czy cztery zabite krowy, ich właścicielem
był Witold Andruszkiewicz. Jak się później okazało okolice mostu zostały zaminowane i
właśnie te krowy weszły na miny. Ten most tutaj przy remizie był zrujnowany
prawdopodobnie przez Niemieckie czołgi, które próbowały się tędy przedostać i wojsko,
które zaczęło się wycofywać przed sowietami. Kościół w Choroszczy został wysadzony, a
ten który go wysadzał zginął przyciśnięty przez gruzy. Zarówno kościół, jak i most
odbudowała po wojnie ludność choroszczańska.
Po wojnie ukończyłam podstawówkę w trybie wieczorowym w Choroszczy. W latach 1950
– 1952 poszłam do pracy do zakładów mięsnych w Białymstoku. Była to moja pierwsza
praca po wojnie. Przepracowałam tam pięć lat. W 1956 r. wyszłam za mąż. Swego męża
poznałam w Warszawie, gdzie przebywałam na wakacjach u rodziny. Mieszkał w jednym
domu z moim wujostwem. Właśnie mija 17 lat jak zmarł. Nie mieliśmy dzieci więc
zostałam sama w tym domu. W domu, który zawsze był pełen ludzi i w którym mieszkały
Wspomnienia spisała