Niemiecki obóz jeńców sowieckich w Choroszczy w latach 1941-1943
(fragment książki „Wspomnienia z mojego wojennego dzieciństwa” autorstwa Janusza Koronkiewicza)
Każda wojna pociąga za sobą nie tylko pogorszenie warunków materialno-bytowych ludzi, ale i naruszenie podstawowych zasad etyczno-moralych.
Szczególnie okrutna w skutkach była II-ga Wojna Światowa dla ludzi zniewolonych przez Niemców i więzionych w obozach zagłady jak i obozach dla jeńców sowieckich nie objętych konwencją genewską w zakresie prawa międzynarodowego i pomocy humanitarnej. Okrutny los tych jeńców, którzy dostali się do niewoli niemieckiej, tak opisuje Michał Szołochow w opowiadaniu „Nauka nienawiści”. „… Rano pędzili nas przez wieś, w której stała ich jednostka. Piechocińcy wysypali się na ulicę, żeby nas oglądać. Konwojenci kazali nam biec przez wieś kłusem. Trzeba było przecież poniżyć nas w oczach idących na front żołnierzy niemieckich. I biegliśmy. Kto upadł lub został w tyle, do tego natychmiast strzelano. Przed wieczorem byliśmy już w obozie dla jeńców wojennych. Podwórze jakiegoś ośrodka maszynowego było gęsto ogrodzone kolczastym drutem. Wewnątrz stali stłoczeni jeden przy drugim jeńcy. Przekazano nas straży obozowej, która kolbami wpędziła kolumnę za druty. Piekło jest niczym w porównaniu z tym obozem… „.
Historia na bohaterów kreuje tylko zwycięzców i tych, co polegli w boju. Sowietów, którzy się poddali lub zostali schwytani, w Rosji bez względu na okoliczności uważano za zdrajców narodu i dezerterów zasługujących tylko na karę śmierci. Dowodem tego może być fakt, że generalissimus Stalin jako przywódca narodu i wódz naczelny nie wyraził zgody na proponowaną przez Niemców wymianę jeńców wojennych. Odmówił nawet zaproponowaną wymianę własnego syna Jakowa Dżugaszfili, który dostał się do niewoli zaraz po napaści Niemców na ZSRR. J. Dżugaszfili zginął w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen. Jeńców sowieckich wyzwolonych bądź zbiegłych z obozów w czasie wojny w Rosji wcielono do kompani karnych i wysyłano na front, a po wojnie w bydlęcych wagonach odsyłano do łagrów jako więźniów.
Na terenie Polski w latach 1941-1944 w obozach niemieckich faszyści zamordowali, zamęczyli przez śmierć głodową bądź pracę ponad siły około 800.000 jeńców sowieckich. Dotąd nie oddano im czci, aczkolwiek byli wielkimi ofiarami okrucieństwa, które w brew ich woli zgotowała im wojna.
Fakt ten szczególnie widoczny jest przy porównaniu odpowiednio zadbanych mogił na cmentarzach żołnierzy Armii Czerwonej, którzy polegli przy wyzwalaniu Polski z pod okupacji niemieckiej, z wyraźnie zapomnianymi cmentarzami, (stanowiących zazwyczaj jedna wspólną bezimienną mogiłę) zamordowanych bądź zamęczonych, ich towarzyszy broni, jako jeńców wojennych. O tych jeńcach sowieckich poszukujące i opłakujące matki, żony i dzieci otrzymywały zazwyczaj tylko krótką wiadomość „propał bez wieści”.
Jak wyglądał los „plennych” w Niemieckim Wojennym Obozie – Oflagu 57”? Niewielu już pozostało światków z tamtych wojennych czasów. Dziś jednym śladem po byłem obozie wojennym jeńców sowieckich „Kiregsgefangenen-lazaret – Oflag 57” w Choroszczy jest fragment cmentarza szpitalnego znajdującego się przy drodze do Żółtek. Na bramie tego cmentarza znajduje się pamiątkowa tablica z napisem:
„Na cmentarzu
spoczywa około 7000 jeńców sowieckich
pomordowanych i zmarłych
w latach 1941-1944
w obozie jenieckim utworzonym
przez Niemców
w szpitalu psychiatrycznym w Choroszczy”
Fragment tego cmentarza, stanowiący kwaterę jednej bezimiennej wspólnej mogiły, wyznaczają słupki betonowe sprzężone ze sobą wspólnym łańcuchem będącym symbolem niewoli i uwięzienia. Pomnik zaś w kształcie ceglanej ściany utożsamiania ścianę płaczu Jerozolimy, zaś dwa umieszczone na niej krzyże będące symbolem miłości Boga do ludzi, odnoszą się też do braterstwa i staro hebrajskiego przesłania „szalom – spoczywajcie w pokoju” . Tablica pamiątkowa, pomnik i ogrodzenie tej kwatery cmentarza powstała w 2005 roku z inicjatywy i środków finansowych Urzędu Miejsko-Gminnego w Choroszczy.
Aby uświęcić to miejsce jak przynależy zmarłym i uchronić od zapomnienia, jako jedną z kart naszej historii, to miłośnik Choroszczy i jej zabytków Jan Adamski już w 1984 zaczął się troszczyć o upamiętnienie zbiorowej mogiły jeńców sowieckich. Z własnej inicjatywy i poparciu Towarzystwa Przyjaciół Choroszczy, przy udziale i swoich dzieci, po raz pierwszy wyznaczył poprzez opalikowanie tej kwatery na miejscu zasypanych ziemią rowów ze szczątkami sowieckich „plennych” które były dobrze widoczne po ekshumowaniu z nich w 1950 roku na cmentarz w Białymstoku 200 szkieletów. Adamski postawił na niej po raz pierwszy krzyż, przyniesiony z parafialnego cmentarza w Choroszczy. Ten żelazny krzyż stoi do dziś za obecnym pomnikiem.
W miarę upływu lat niektóre wydarzenia z dzieciństwa pamięta się lepiej niż to, co było wczoraj. Dość dobrze jeszcze pamiętam ten obóz jeńców sowieckich w Choroszczy i panujący wówczas wokół niego klimat. Największym wówczas dla nas zaskoczeniem był fakt, że w ciągu kilku końcowych dni miesiąca czerwca 1941 roku, po niespodziewanym uderzeniu Niemców na ZSRR tak wiele nagle się zmieniło. Nadziwić się wtedy nie mogłem patrząc jak Szosą Żółtkowską od dworca kolejowego w kierunku Choroszczy, codziennie ciągnęły wielkie kolumny wystraszonych jeńców sowieckich. Nie tak dawno jeszcze bardzo butni chodzili po mieście, napełniając nas strachem, a teraz konwojowało ich tylko kilku Niemców. Ci sami ludzie, którzy wkraczających Niemców do Białegostoku witali kwiatami, kilka dni potem rzucali jeńcom sowieckim kawałki chleba, marchew, ogórki i buraki, a oni łapali to w locie i pożerali niczym zgłodniałe zwierzęta. Będąc później u dziadków w Dzikich i Choroszczy nie mogłem się nadziwić, że cały las dzikowski, tak nagle opustoszał z licznie zgromadzonego w nim wojska sowieckiego, a „wojennej goradok” zlokalizowany na terenie byłego szpitala psychiatrycznego w Choroszczy, stał się niemieckim obozem dla kilkunastu tysięcy jeńców sowieckich.
Stojący od niedawna na skrzyżowaniu ulic Sienkiewicza i Szosy Szpitalnej na wysokim postumencie pomnik Lenina leżał w gruzach. Z rozkazu Niemców zniszczyli go miejscowi choroszczańscy Żydzi, jak wówczas mówiono: z wielkim bólem serca. I nic w tym dziwnego, gdyż w tamtych warunkach nazizmu zagrażającego ich życiu musieli być większymi zwolennikami Lenina niż Hitlera. W tym czasie na wysokości ewangelickiej
Kirchy powstał niemiecki obóz jeniecki i wartownia z bramą wejściową w wysokim płocie z drutu kolczastego. Płot biegł wzdłuż ul. Sienkiewicza, załamywał się przed torami wąskiej kolejko do wywożenia torfu. Dawne wyrobisko po torfie napełniwszy się wodą stało się stawem. Od terenu obozu oddzielała go droga biegnąca z Choroszczy do Ruszczan. Moi dziadkowie Rogowscy mieszkali w Choroszczy na końcu ulicy Branickiego, która przy stawie łączyła się z drogą do Ruszczan. My, idąc do nich z Dzikich na skróty, dopóki nie było wież wartowniczych, chodziliśmy po torowisku kolejki. W ten sposób wiedzieliśmy, co się dzieje za drutami płotu obozowego.
Z powodu dużego 20-to hektarowego obszaru przeznaczonego na obóz, a być może i braku dostatecznej ilości drutu kolczastego, podwójny płot okalający cały obóz jeniecki powstał etapami, dlatego przez kilka pierwszych miesięcy zgłodniali i bardziej odważni jeńcy sowieccy, po zapadnięciu zmroku, od strony folwarku po przez park przekradali się do najbliżej położonych zabudowań wsi Żółtki, żebrząc o coś do zjedzenia. Mówiono wtedy, że głód, od kija i obawy zostania zastrzelonym, jest straszniejszy. Pan Franciszek Rogowski opowiadał, że wieczorem nie można było nakarmić trzody chlewnej, bo zaraz z za węgłów chlewa niczym duchy, wyłaniali się obłachmanieni plenni i w mig z wiader wszystko wyjadali. Choć za sowieta rodzina Rogowskich była już na liście do najbliższej wywózki na Sybir to z ludzkiej litości nie mogli im tego świńskiego jedzenia odmówić. Sam Rogowski prosił ich tylko żeby jak najszybciej opuścili podwórze, bo za pomoc jeńcom sowieckim w ucieczce z obozu groziła kara śmierci dla całej rodziny. Potem chyłkiem, po cichutku chyba wracali z powrotem do obozu, bo tak po prawdzie, bez zorganizowanej pomocy, to nie mieli oni gdzie uciekać.
Ile tysięcy „plennych” przeszło przez to piekielne miejsca, które nazywano obozem trudno dziś dociec. Z różnych szacunkowych danych wynika że na początku lipca 1941 roku w trakcie wstępnej segregacji i rejestracji przybyłych do obozu jeńców sowieckich, wyselekcjonowano ponad 500 oficerów, komunistów i Żydów, których rozstrzelano w pobliskim lesie w Nowosiółkach. W okresie 1 lipiec 1941 – 1 sierpnia 1943 roku w obozie tym z powodu ran, głodu, chorób i chłodu zmarło ponad 7.000 plennych. Z uwagi na przesuwania się linii frontu i konieczności ewakuowanie szpitala w Kijowie, po przystosowaniu pomieszczeń obozu do potrzeb niemieckiego szpitala polowego, w końcu m-ca lipca 1943 roku jako ostatnich wywieziono do obozu w Suwałkach około 2000 jeńców sowieckich.
Komendantem obozu z załogą 60 żołnierzy niemieckich początkowo był „leutnant Wehrmachtu – Jahr, później dr. Karl Hubert.
Wielkie musiało być zastraszenie i bezradność, wyczerpanie fizyczne z brakiem jakiekolwiek nadziei na poprawę własnego losu tych nieszczęśliwych ludzi, wyklętych nawet przez własne państwo. Najlepiej potwierdza to fakt, że tak nieliczna załoga niemiecka potrafiła utrzymać w ryzach i dyscyplinie w nieludzkich warunkach kilkanaście tysięcy plennych.
W samym obozie nigdy nie byłem. Z posiadanych informacji od stryja Wacława, który pracował na jego terenie w lokalnej elektrowni, i kuzyna Ignacego Lebidzińskiego prowadzącego ogród obozowo-folwarczny pod kierownictwem bardzo srogiego Niemca o nazwisku Zelke, wynikało, że obóz jeńców sowieckich w Choroszczy był bardzo podobny do obozu opisywanego przez Michaiła Szołochowa. Różnił się może tylko tym, że:
– zlokalizowany był w Polsce a w pobliżu Choroszczy nie było żadnych oddziałów partyzanckich, do których mogliby dołączyć zbiegli jeńcy,
– w obozie choroszczańskim „plenni” korzystali z budynków poszpitalnych, chroniących ich przynajmniej od deszczów.
– poza zupą z brukwi, która była jednym posiłkiem, ci, co pracowali na folwarku przyobozowym i przy kopaniu torfu mogli coś wyżebrać od ludzi spoza obozu.
W przypadku pochówków zmarłych „plennych”, jak wówczas mówiono, to wołały one o pomstę do nieba, gdyż zwłoki zmarłych traktowano jak kupę gnoju i grzebano ich jak padłe zwierzęta. Jak opowiadała później dr Jadwiga Rogowska, której dom znajdował się niespełna 300 m. od cmentarza cały pogrzeb dobrze widać było z okien jej kuchni. Każdego dnia oprócz niedzieli i świąt o godzinie 12:00 zamykano drogę biegnącą od szosy Warszawskiej w Żółtkach do kirchy w Choroszczy. Nie wolno było nikomu z okolicznych mieszkańców wychodzić z domu na podwórze. Z kirchy służącej za trupiarnię wynoszono na noszach zazwyczaj gołe zwłoki zmarłych. Pozostałe po nich odzież i obuwie było jednym źródłem zaopatrzenia dla jeszcze żyjących „plennych”. Każde nosze czterech plennych zakładało sobie na ramiona i ustawiwszy się w szeregu cała kolumna wolnym krokiem ruszyła w stronę cmentarza. W poniedziałki, zwłaszcza zimą, kiedy trzeba było pochować ponad 200 zmarłych dziennie, cała droga zamykana była aż do późnego wieczora. Ci sami z trudem poruszający się „plenni”, często nawet bez butów, zmuszeni byli robić kilka kursów od kirchy do cmentarza. Cały ten pochód ludzi z noszami na plecach na przestrzeni całej drogi, przypominający ciało umierającego w drgawkach węża, był bardzo przygnębiającym widokiem. Na cmentarz, tuż przy drodze od strony Żółtek, do uprzednio wykopanego głębokiego rowu, zrzucono z noszy zwłoki będące szkieletami obciągniętymi skórą. Co pewien czas je ugniatano, aby w tej jednej, wspólnej, bezimiennej mogile mogło pomieścić się jak najwięcej trupów. Później przy ponaglającym okrzyku znudzonych Niemców „schneller”scheller” zasypywano dół ziemią, a słaniających się ze zmęczenia, przypominających żywe trupy plennych grabarzy pędzono do obozu.
Moje dziecięce uczucie w stosunku do ‘plennych” sowieckich, przepełnione nie tylko litością, ale i przyjaźnią do dziś się nie zmieniło. Ci prości sowieccy żołnierze jak i cywilni Rosjanie których mieliśmy za sąsiadów w latach 1939-1941, za wyjątkiem Ukraińców z uwagi na swą słowiańską życzliwość i pełną serdeczności „rosyjską duszę”, naprawdę dali się lubić.
W czasie okupacji niemieckiej, bardzo często nawet przez kilka dni przebywałem u swych dziadków Rogowskich. Obóz jeńców sowieckich od ich domu oddzielało nie więcej jak 350 m. Nie sposób było, aby idąc na łąki, czy nad rzekę Horodniankę nie spotkać „plennych” przy kopaniu torfu, bądź widzieć się z nimi przez druty płotu. Słuchałem też, mówili sąsiedzi przychodzący w różnych sprawach do dziadka.
Najciekawsze były rozmowy z panem Pawłem Tureckim mieszkającym opodal obozu przy ulicy Sienkiewicza. Zapamiętałem go najbardziej chyba z powodu jego ludowej filozofii życia : „to nie sztuka zabić kijem kruka, ale gołą dupą jeża”. Pewnego razu ukradkiem podsłuchałem jak mówił do dziadka:
Oj durny ten malarz, durny, bo nie wie, że kto jeszcze gorzej od Stalina ludzi głodzi, to jeszcze bardziej, nie tylko sobie i wygranej wojnie, ale całym Niemcom szkodzi” czy nie tak?
Może i szkodzi – odpowiedział mu dziadek.
Ty Adam, jak był na Ukrainie po tej służbie wojskowej u Cara Mikołaja II, za panowania, którego to ludzie mieli kiełbasę i jaja, toś widział ile to ludzie przez to ich bolszewicko rewolucje z głodu pomarło. A ten ich komunizm to i my to nie tak dawno odczuli na własnej skórze – mówił Turecki.
Oj odczuli, odczuli – znów mruknął dziadek..
No widzisz. Natura tak świat ten stworzyła, że za marchewkę bądź kiełbasę na kiju przed nosem nie tylko każde zwierzęta, ale i człowiek też pójdzie, bo głodowi nikt oprzeć się nie jest w stanie.
No niby, tak, ale nie tylko samym chlebem człowiek żyje – kiwając głową mówił jakby do siebie dziadek.
A ja tobie Adam mówię, że gdyby ten Hitler był, choć ciut mądrzejszy, to by tych jeńców sowieckich na śmierć głodową nie skazywał, tylko kołchozy rozwaliwszy rozdał im ziemię i pod dobrym niemieckim kierownictwem do pracy bardziej przyuczył. Jak ruski zaczęliby pracować na swoim i przestali być głodni a zaczęli być odpowiednio traktowani, to by tych Niemców za szczęścia po rękach całowali. I tak jak na początku wojny, bez żadnego boju wszyscy by się Niemcom poddali. Czy nie tak? No odpowiedz Adam?- medytował Turecki.
Nie wiem Paweł, naprawdę nie wiem. Bo choć Bóg nakazuje nam miłować bliźniego swego, jak siebie samego, to w ludzkiej naturze jest coś takiego, że ludzie ciągle walczą ze sobą i nawzajem się mordują. Od choćby Niemcy: niby naród taki kulturalny i chrześcijański, nawet na klamrach pasów swych mundurów ma wypisane „Got mit uns” – Bóg z nami, a postępują tak, jak by ich sam szatan opętał, a dowodził Antychryst. I co oni robią? Czynią z naszej ziemi piekło – znów mówił Turecki..
Co do tego miłowania naszych wrogów jako bliźnich swoich to ja, wiesz Adam nie mam jakoś przekonania. I tak sobie nawet nieraz myślę, jaki to ten wasz Ignaś Lebiedziński, choć niby uczony, a głupi. Bo, po jakiego licha jak ludzie mówią, tak się narażać i wyprowadzić z obozu tych sowieckich oficerów. On chyba naprawdę jest trochę durnowaty.
Nie tylko dorośli, ale i my jako dzieci, pomimo rygorystycznego zakazu, ukradkiem nosiliśmy chleb pod płot z drutu kolczastego, aby pomóc głodującym Starszy ode mnie o dwa lata Rysiek Harasimowicz, mieszkający naprzeciw moich dziadków po drugiej stronie ulicy, utrzymywał nawet trochę bliższe kontakty z jeńcami sowieckimi. Za przynoszony im chleb, owoce i warzywa otrzymywał wystrugane z drzewa różne kukiełkowe ludziki zwane „panoczkami”.
Pewnego letniego dnia, w tajemnicy przed babcią, uczestniczyłem wraz z Ryśkiem w takiej transakcji wymiennej. Aby nie zwracać na siebie uwagi z wędkami na plecach i torbami z chlebem pod pachą poszliśmy nad staw niby to łowić ryby. Tuż za stawem, wzdłuż drogi, biegł płot obozowy. Zbliżywszy się do płotu zobaczyliśmy wynędzniałych z nie ogolonym zarostem, półnagich „plennych”. Byli tylko w krótkich, papierowych portkach uszytych chyba z worków po cemencie. Krótko mówiąc: przerażający obraz nędzy, głodu i rozpaczy, jaki zgotował człowiek człowiekowi.
Na nasz widok dostrzegłem pełen radości uśmiech na ich wymizerniałych twarzach i błysk radości w oczach. Widząc, że nikogo nie ma na drodze, szybko podeszliśmy do płotu. Rysiek przez niewielką lukę pomiędzy krzyżującymi się drutami ostrożnie podał jednemu z nich kilka grubych kromek chleba. Ów „plenny” w zamian przez ten sam otwór w drutach przepchał niczym przychodzącego na świat nowego drewnianego „panoczka”. Przy odbiorze Rysiek zauważył, że ten „panoczek” ma między nogami dość duży, do góry sterczący sęczek, zdradzający jego płeć i męskość. Ze zdziwieniem wskazując wzrokiem i palcem ten sączek zapytał.
„A zaczem eto, u niewo?
Sztob i mieł czem ludzi dziełać – odpowiedział plenny.
Na moście nad rzeką Horodnianką zaturkotały nagle koła nadjeżdżającego wozu i Rysiek gwałtownie pociągnął mnie za rękaw koszulki. Szybko pobiegliśmy nad staw i schronili się w krzakach.
Mieliśmy dużo szczęścia, bo to z Ruszczan, bryczką, w towarzystwie jak zwykle swych panienek jechał sam zarządzający przyobozowym folwarkiem bardzo zły Niemiec o nazwisku Zelke. Spotkawszy go obojętnie gdzie, my jako dzieci musieliśmy mu nisko się kłaniać i zdejmując z głów czapki, głośno krzycząc „Guten Morgen”! Jeśli coś mu się nie podobało zaraz wołał „komm, komm” i bez pardonu, nie schodząc z bryczki, bił biczyskiem gdzie popadnie. Nie wiem co to by było dla nas i tych plennych gdyby ten Zelke przy płocie obozowym nas przyłapał. Zapewne dlatego, z tego strachu jaki nam towarzyszył przy przekradaniu się do domu, Rysiek nie zdążył, a potem zapomniał wyjaśnić mi co ci „plenni” mówili a propos tego sękowego „pisiora”, znajdującego się u podarowanego nam „panoczka”.
Stosunek do jeńców sowieckich na Białostoczyźnie był zróżnicowany. Wynikało to głównie z faktu, że nie dla nas wszystkich po podpisaniu w dniu 1.07.1941 roku przez Władysława Sikorskiego układu polsko-radzieckiego Rosjanie z wrogów stali się przyjaciółmi. Do Armii Czerwonej na terenach Polski zajętej przez Sowietów po 17.09.1039 roku jako poborowi powoływani byli przymusowo Polacy i Żydzi, gdyż uważano już nas za obywateli ZSRR narodowości białoruskiej.
Z Choroszczy, jak mi wiadomo, w 1940 roku do sowieckiego wojska ku wielkiej rozpaczy poborowego i całej jego rodziny, powołano Stanisława Lewkowicza, Mieczysława Kruszewskiego (starszych braci moich kolegów szkolnych) Antoniego Zimnocha (sąsiada moich dziadków) i Żyda Notuna Lichesztana (syna byłego burmistrza Choroszczy Jakuba Lichesztana), który z wojny powrócił jako Anatol Leszczyński.
Tragiczna śmierć w katastrofie lotniczej na lotnisku w Smoleńsku całej 96-cio osobowej delegacji polskiej z prezydentem na czele była nie tylko dla nas, ale i Rosjan ogromnym wstrząsem. Zapewne całe to tak tragiczne wydarzenie w jakimś stopniu, spowodowało, że my wszyscy w Polsce trochę inaczej będziemy patrzeć na znajdujące się na naszym terenie groby około 800 tysięcy jeńców sowieckich zamordowanych bądź zamęczonych śmiercią głodową przez faszystów. Ja sam 8-go maja tego roku, w 65-a rocznicę zakończenia wojny będąc na grobie rodzinnym cmentarza w Choroszczy, po zapaleniu znicza obok tablicy pamiątkowej wujka Adama Rogowskiego pilota dywizjonu 304 poległego w obronie Anglii i krótkim modlitewnym westchnieniu do nieba „wieczne odpocznienie racz mu dać panie….” pojechałem na cmentarz szpitalny, gdzie są pochowani jeńcy sowieccy z niemieckiego obozu w Choroszczy.
Przy cmentarzu szpitalnym, ledwie wysiadłem z samochodu, jadący drogą na rowerze chłopak, najwyraźniej zaciekawiony tam moją obecnością patrząc na parkan cmentarza zapytał:
Proszę pana, a co tam jest za tym tak brzydkim ogrodzeniem?
Odpowiedziałem: Cmentarz mój kochany. Przeczytaj dokładnie, co pisze na tej dużej tablicy przy bramie, bo może ci to się bardzo przydać i to rychło, w szkole przy nauce historii.
Ogólny widok dość rozległego cmentarza z rzadko stojącymi betonowymi krzyżami, porośnięty drzewami i wysoką bujną trawą robi wrażenie zaniedbanego. Po kilku krokach za bramą cmentarza znieruchomiałem na chwilę, bo od strony kwatery jeńców sowieckich stanowiących, jedną, wielką, wspólną anonimową mogiłę, usłyszałem dziwny dźwięk, kojarzący się z jakimś zagrobowym jękiem. Strach ma wielkie oczy i skrzypienie suchej złamanej gałęzi na drzewie poruszanej zapewne tylko przez wiatr bez udziału żadnych duchów może przez chwilę napawać lękiem.
Pogrążony w myślach stanąłem przed pomnikiem jeńców sowieckich, na którym zamieszczone dwa krzyże są symbolem miłości i życia wiecznego i zaraz nasunęło mi się pytanie: dlaczego Niemcy, jako ludzie uważający, że są stworzeni na obraz i podobieństwo Boga bez żadnego lęku i bojaźni bożej mogli tworzyć gorsze od piekła obozy jak ten tu w Choroszczy?
Dwa dni później jadąc obok tego cmentarza, zatrzymałem się na chwilę.
Z wielką radością dostrzegłem, że przy pomniku, w miejscu zapalonego przeze mnie małego znicza, płonie dużo większy. Serce mi mocniej zabiło. Może jednak naprawdę po tej tragicznej katastrofie smoleńskiej, coś się na tym świecie zmieniło, skoro to stare hebrajskie przesłanie zawarte w słowie „Szalom” coraz bardziej odnajduje swoje odbicie w świetle płonących zniczy.
W swojej homilii abp. Józef Kowalczyk z dnia 14 sierpnia 2010 roku powiedział: „gorąco módlmy się za wszystkich poległych żołnierzy rosyjskich – oni musieli tu przyjść, bo inaczej polegliby z nieposłuszeństwa. Dlatego ich przyjście tutaj i zwłoki, które znajdują się w tej ziemi, zasługują na naszą modlitwę”
Módlmy się zatem, aby nigdy na świecie nie było już wojny, a każdy krzyż postawiony na grobie jako symbol miłości i pojednania łączył za sobą nawet najbardziej zwaśnione ze sobą narody.
Módlmy się, gdyż głęboka wiara, prawdziwe cuda czynić potrafi, spełniając największe ludzkie marzenia, powstałą zaś przy niej nadzieja, nadaje właściwy sens, całemu naszemu życiu, czyniąc go o wiele przyjemniejszym.
Janusz Koronkiewicz