Wspomnienia Zofii Turowskiej
Urodziłam się we wsi Kruszewo w 1922 roku. Miałam brata Jana oraz starszą o kilka lat siostrę Helenę, nosiła ona jednak inne nazwisko niż ja. Ona była Sokół, gdyż jej ojciec umarł, a nasza wspólna mama wyszła po raz drugi za mąż właśnie za mego ojca – Aleksandra Szczepańskiego. Do Kruszewa w „przystępy” przyszedł z Gniłej. Natomiast jego ojciec pochodził z Kołomyi na Podolu. W skład naszej rodziny wchodził jeszcze ojciec mojej mamy Bronisław Grochowski. Chętnie się mną zajmował, bardzo go lubiłam. Mama moja opiekowała się też ojcem pierwszego męża Tomaszem Sokołem. Gdy zmarł, moja mama postawiła na jego grobie kamienny krzyż na cmentarzu w Choroszczy. Choroszcz była wtedy naszą parafią. A gdy z kolei zmarli moi rodzice, to mój syn postawił na ich wspólnym grobie pomnik, taki jak to wszyscy teraz stawiają. Krzyż kamienny z grobu dziadków stoi dziś przy drodze do mojego kolejnego domu na kolonii Majątek Rogowo. Byłam jeszcze dzieckiem, kiedy moja siostra Helena chodziła już do szkoły powszechnej w Kruszewie. Szkoła w mojej wsi mieściła się w jednej izbie urządzanej raz w jednej chacie, potem w innej. Oczywiście był również pan nauczyciel. Nazywał się Czesław Sucharski i był oficerem rezerwy. Był wprawdzie żonaty, ale mieszkał sam, gdyż nie mógł sprowadzić rodziny do wynajmowanej chłopskiej izby. W tym czasie szkoła mieściła się w domu Franciszka Radłowskiego w Kruszewie. Moja mama umiała szyć ubrania, uszyła więc mojej siostrze ładną sukienkę, w której chodziła do szkoły. Zostało trochę materiału, więc ją wyprosiłam, aby mi uszyła taką samą. Gdy to się stało, już nic nie mogło mnie powstrzymać, abym i ja poszła do szkoły. Mama z początku się opierała, ale potem machnęła ręką. Pan nauczyciel był dobrym człowiekiem i mnie nie wygnał, chociaż nie miałam pięciu lat. Siadałam sobie z boku i naśladowałam starsze dzieci. Siostra dała mi kawałki kartek i ołówek. Moje szczęście trwało jakiś czas, aż do pewnego zdarzenia. Któregoś dnia, gdy wbiegałam do izby po drewnianych schodach, to zderzyłam się z wychodzącym z izby Antkiem Sokołem, który niósł w rękach kałamarz z atramentem. W wyniku zderzenia, oblałam się nim od kokardki we włosach aż po buciki. Chyba głośno ryczałam, gdyż zbiegła się cała szkoła, jedne dzieci się śmiały, inne współczuły. Wiele trudu kosztowało moją mamę, aby mnie domyć, nie mówiąc już o sukience. Po kilku dniach na moim ciele po atramencie nie było już śladu. Niestety na sukience zostały jasne plamy, już nie była taka ładna. Chodziłam w niej aż do wakacji. W tym czasie trwała już budowa nowej szkoły. Postępy w budowie oglądałam z furmanki, jadąc z rodzicami na pole przejeżdżaliśmy przed jej frontem. Później wybudowano drogę z drugiej strony szkoły.
Po wakacjach, w roku 1927 otworzono nowy budynek. Był to piękny i ogromny gmach, takie duże były tylko w Choroszczy. Wejście do niego poprzedzały wielkie schody, na których stały dwie potężne kolumny podpierające piętro. Na tych schodach przez kolejne lata wszystkim dzieciom robiono pamiątkowe zdjęcia. Ja też mam takie. Przyszli też nowi nauczyciele. Z Pańk pan Januszkiewicz , z Konował pani Leokadia Nizerówna, z Białegostoku Weronika Topolewiczówna, z Izbiszcz Józef Świrniak, który został kierownikiem szkoły. Wszyscy zamieszkali w mieszkaniach na piętrze. Najbardziej zainteresowały mnie panie, gdyż były takie inne od miejscowych kobiet. Gdy szły przez wieś do sklepu pana Sokoła Stanisława, to wybiegałam do nich i mówiłam „ dzień dobry”, potem je wyprzedzałam i znów mówiłam „dzień dobry”. Bywało, że robiłam tak kilka razy. Gdy za rok poszłam wreszcie do pierwszej klasy, byłam paniom nauczycielkom dobrze znana.
W szkole wszystko było nowe: koleżanki, koledzy, ławki stoliki, boisko szkolne, piłka. Moja pierwsza klasa była liczna, było w niej około czterdzieścioro dzieci z okolicznych wsi. Siedzieliśmy na długich, drewnianych ławkach. Pan Czesław Sucharski przychodził na lekcje ubrany w mundur wojskowy. Niektórzy mówili, że nie ma pieniędzy na garnitur, gdyż miał na utrzymaniu dwoje małych dzieci i niepracującą żonę. Uczył nas wszystkiego: czytania, pisania i śpiewu. Pamiętam nawet pierwszą piosenkę, której nas nauczył.
Ranne słoneczko,
późno dziś wstało.
Rozpędzić chmury,
czasu nie miało.
Więc się zbierają,
zewsząd gromadnie.
Pewnie za chwilę,
deszczyk upadnie.
Ożywi drzewa,
w ogrodzie w lesie.
Schylone główki,
kwiatów podniesie.
Na krzaku róży,
rozwinie pąki.
Świeżą zielenią,
pokryje łąki.
Więc chociaż w domu
siedzę nierada.
Dzięki Ci Boże
że deszczyk pada.
Moją rówieśnicą była Sabina Sokół, która była zarazem moją przyjaciółką. Mieszkałyśmy w Kruszewie w tym samym domu oddzieleni od siebie ścianą. Przez pierwszy rok szkolny chodziłyśmy do szkoły razem. Nie miałam w zwyczaju zabierania kanapek do szkoły, więc gdy zgłodniałam, to prosiłam ją, aby podzieliła się swoją. Wreszcie poskarżyła się mojej mamie i od tej pory mama pilnowała, abym miała kanapkę. Od drugiej klasy chodziłam do szkoły już ze Śliwna, gdyż po reformie rolnej w 1926 roku rodzice moi przenieśli się na kolonię. Najpierw zbudowali stodołę, pamiętam to dokładnie, bo w niej okaleczyłam w sieczkarni rękę. Podczas komunii, a miałam wtedy osiem lat, trzymałam ją na temblaku. Dopiero potem rodzice zbudowali dom. Zanim tego dokonali mieszkaliśmy u Wacława Sokoła, naszego nowego sąsiada. Początki nauki pisania nie były łatwe. Pamiętam jak pan Sucharski kazał napisać nam słowo „lato”. Wyszło mi „tato”, gdy literę „t” próbowałam poprawić na „l”to wyszło „nato”. Zostałam za to skarcona przy całej klasie. Ze wstydu schowałam się na korytarzu za wieszakiem z ubraniami. Moja siostra z trudem mnie znalazła. Z czytaniem również były problemy, nie chciało mi się. Pewnego razu gdy oddawałam w bibliotece wypożyczoną książkę, pani Weronika Topolewiczówna poprosiła, abym opowiedziała jej treść. Nie sposób było tego dokonać, gdyż przejrzałam ją tylko powierzchownie. Pani zostawiła mnie po lekcjach i kazała czytać. Zmuszała mnie do tego czytania tak długo, aż polubiłam to i sama chętnie czytałam książki. Po kilku latach zebrałam w domu pokaźną bibliotekę, tak że sama wypożyczałam książki. Gdy byłam w trzeciej klasie, pani Weronika wyszła za mąż za kierownika szkoły pana Józefa Świrniaka. Gdy urodziła się im dziewczynka, czasami zastępowałam panią Weronikę w klasie, gdy szła karmić dziecko. Kiedy wracała, to żartobliwie pytała dzieci, kogo wolą za nauczyciela? Najczęściej wołały: „Zosię, Zosię”. Pewnie dlatego, że ja nie stawiałam dwójek i nie byłam tak surowa jak pani.
Drugą panią, która uczyła mnie w trzeciej klasie, była Pani Leokadia Nizerówna. Była to bardzo zaangażowana w swoją pracę nauczycielka. Gdy tylko zauważyła, że któreś z dzieci ma problem z pisaniem czy mówił niepoprawnie, zostawiała go po lekcjach i z nim ćwiczyła. Wszyscy nauczyciele obserwowali nas i zwracali nam uwagę na niewłaściwe zachowanie. Jeśli upomnienie nie pomagało, byliśmy karani. Nie umknęło ich uwadze, jeśli dziecko niewłaściwie siedziało w ławce czy nieprawidłowo chodziło. Uczono nas, abyśmy opiekowali się słabszymi i nieśmiałymi kolegami. Jeśli Pani Świrniak spostrzegła, że jakieś dziecko nie bawi się z innymi, kazała mi włączyć je do wspólnej zabawy. Czasami miałam dość niańczenia tych „bachorów”, ale polecenie trzeba było wykonać. Bawiliśmy się w „kółko graniaste”, w „klasy”, graliśmy na chodniku w „kamienie”. Każda z nas posiadała jeden i to pięknie wyszlifowany.
Natomiast świetnie mi szło z matematyki, nie potrzebowałam nawet książki do jej nauki. Wystarczyło mi to, co pokazywał nauczyciel w klasie. Dobrym matematykiem był również Władek Sadowski ze Śliwna. Byliśmy na podobnym poziomie, więc posadzono nas razem w jednej ławce, aby nikt nie mógł od nas ściągać. Byłam jedyną dziewczynką, która siedziała z chłopcem w jednej ławce.
Trudno nie wspomnieć lekcji historii w starszych klasach, chociażby z uwagi na osobę nauczyciela. Był nim kierownik szkoły pan Józef Świrniak. Lekcje te przypadkowo, a może i nie zawsze były w planie lekcji na końcu. Pan kierownik, obrońca Lwowa i oficer rezerwy, doskonale znał historię naszego kraju i z pasją nas jej uczył. Gdy opowiadał nam o naszych królach, wojnach i bitwach, to zapominał o czasie. Rzadko zdarzało się, aby lekcja historii trwała zwyczajowy czas. Zazwyczaj przeciągała się znacznie, w zależności od tego, co było jej tematem. Byłam dziewczynką i czasami miałam dość słuchania, kto gdzie stał, kto kogo zaszedł z boku, kto kogo pobił. Natomiast chłopcy słuchali tych opowieści z wypiekami na twarzy. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, że już wkrótce będziemy tę wiedzę historyczną przerabiać w praktyce. Czasami gdy pan kierownik udawał się do Białegostoku, to dawał mi swoje notatki, które przepisywałam dzieciom na tablicy. Potem odpytywał nas z tego materiału. Uczono nas również szycia i wyszywania. Umiałam szyć w jedną stronę prawą ręką a w drugą lewą bez obracania materiału. Za to podczas zimowych dyżurów, gdy podawaliśmy innym uczniom ciepłe mleko, nie potrafiłam równo kroić chleba. Dzisiaj myślę, że to z powodu mojej leworęczności.
W szkole był sklepik. W piątej klasie prowadziłam go wraz z Władkiem Sadowskim. Sprzedawaliśmy uczniom zeszyty, gumki, ołówki, kredki i atrament. Na początku istnienia szkoły uczniowie musieli sami kupować atrament zarówno do pisania w szkole jak i do domu. Dopiero za moich czasów atrament w szkole był za darmo. Niemniej przy użyciu lejka nalewaliśmy dzieciom z butelki do kałamarzy atrament w porcjach za pięć lub dziesięć groszy. Z tym atramentem to miałam istne utrapienie. Żebym nie wiem jak się starała, to i tak mi się rozlewał. Jak nie na ławkę, to po rękach. Na litość prosiłam Władka, aby za mnie to robił, gdyż w przeciwieństwie do mnie nie uronił ani kropli.
Zostałam również wybrana do chóru szkolnego, gdyż pani Nizerówna, która się nim zajmowała, uznała, że mam dobry głos. Z tego powodu spotkała mnie duża przykrość, którą sprawiła mi moja koleżanka z Izbiszcz. Gdy wracaliśmy po szkole do domu, z zazdrości, że to nie ją pani wybrała, powiedziała w obecności moich koleżanek, że jestem małpa, bo podlizuję się pani. Bardzo mnie to dotknęło i na lekcji z panią Nizerówną powiedziałam jej, że nie będę chodzić na chór. Wyjaśniłam również z jakiego powodu. Dzieci potwierdziły, że tak było. Za karę pani nauczycielka pozostawiła ją po lekcjach i kazała napisać jej sto razy „jestem małpa”. Po jakimś czasie pogodziłam się z nią i nawet została moją przyjaciółką. Nasz chór uświetniał wszystkie uroczystości szkolne. Na takie okazje wszystkie dzieci na miarę możliwości ładnie się ubierały, a pan kierownik Józef Świrniak nakładał oficerski mundur. Zazwyczaj w święta szkolne takie jak 3 Maja czy Imieniny Marszałka Józefa Piłsudskiego była akademia, gdzie występowały dzieci i oczywiście nasz chór. Raz nawet 19 lutego wraz z nieodłącznym Władkiem mówiłam wiersz. Grałam dziecko a Władek dziadka.
– dziecko Co to dziadku dziś za święto,
że chorągwie te rozpięto.
– dziadek Jeśli nie wiesz, pytasz o to,
to odpowiem Ci z ochotą.
Znasz tatusia maciejówkę,
czasem kładłaś ją na główkę.
Taką siwą wypłowiałą,
Pewnie o niej wiesz niemało.
-dziecko O ! wiem dziadku oczywiście,
chociem mała dziadku drogi.
W takich czapkach legioniści,
w bój za Polskę szli na wrogi.
-dziadek Tak ! Walczyli dzielnie, krwawo,
z wielkim męstwem z wielką sławą.
I Twój tatuś…
-dziecko Tak dziadku,
tatuś w pierwszej był brygadzie.
– dziadek Pewnie nieraz Ci mówili,
że w tej wielkiej świętej chwili.
Wzrósł nad głową ciżby ludzkiej,
Wódz legionów.
-dziecko Wiem ! Piłsudski.
– dziadek Wojna wtedy moje dziecię,
precz szalała hen po świecie.
I na polskie wsie i łany,
niosła nędzę, głód i rany.
Gdzie nie spojrzysz, śmierć i zgliszcze.
Na polanach kule świszczą,
Obcy żołdak wsie zapala,
Krwawe łuny widać z dala.
Ach ! To straszne były chwile,
przecież je wspominać mile,
Bo z tych walk z tych łez powodzi,
wolna Polska miała wschodzić.
Wieść rozbiegła we wsze strony,
wieść radosna w kraj przymierza.
Swoje mamy znów legiony,
swego mamy znów żołnierza.
Z dumą, śmiało jak orlęta,
szli do boju dzielni chłopcy,
mażąc że ich krew ta święta
kraj wybawi z jarzma obcych.
A ! czy żyje legionista,
czy jest ranny, czy umiera.
Zawsze przecież legionista,
kocha swego brygadiera.
-dziecko O nim dziadku to żołnierze,
układali piosnek wiele.
I dzielili wraz z nim szczerze,
każdy smutek i wesele.
– dziadek Jego wola, jego siła,
hartowała ich wytrwale,
Ona wiarę w nich krzewiła,
w wolną Polskę co powstanie.
Jego ! dziecko jest dziś święto,
więc chorągwie te rozpięto.
Kiedy Józef Piłsudski zmarł 12 maja 1935 roku, po raz pierwszy zobaczyłam płaczącego mężczyznę. Józef Świrniak stał przy oknie na korytarzu i płakał jak małe dziecko. W szkole zrobiło się cicho. Starsze klasy zaprowadzono do kościoła w Śliwnie na mszę żałobną. Cała szkoła z nauczycielami włącznie założyła na rękę czarne opaski na znak żałoby. W tamtych czasach w Polsce, jeśli spotkaliśmy na ulicy człowieka z czarną opaską na ramieniu to wiedzieliśmy, że zmarł mu ktoś bliski. Józef Piłsudski był nam bliski, dlatego czuliśmy smutek w naszych dziecięcych sercach. Czarne opaski nosiliśmy przez rok, mam z nimi nawet zdjęcie swojej klasy. Imieniny Marszałka obchodzono co roku w szkole aż do wojny. Gdy imieniny obchodziła w grudniu pani Leokadia Nizerówna czy w styczniu pani Weronika Świrniak, czy sam kierownik Józef Świrniak, to moja bardzo uzdolniona plastycznie koleżanka Helena Zagórska rysował piękną laurkę. Z taką laurką przedstawiciele klasy składali nauczycielowi życzenia. Zazwyczaj wtedy byliśmy częstowani cukierkami.
Pamiętam jednak i przykre wydarzenie, jakim był dla nas konflikt pomiędzy ks. Władysławem Saracenem a panią Leokadią Nizerówną. W luźnej dyskusji z naszą klasą pani powiedziała, że człowiek pochodzi od małpy. Na lekcji religii zapytaliśmy o to księdza. Wzburzyło to tak proboszcza, że w najbliższą niedzielę powiedział o tym wydarzeniu parafianom z ambony. Zalecał rodzicom, aby zwracali uwagę na swoje dzieci, gdyż nauczycielka miesza im w głowach. Uraziło to z kolei panią nauczycielkę i podała księdza do sądu za obrazę i niszczenie jej autorytetu. Gdy przyszedł termin rozprawy, cała nasza klasa stawiła się w sądzie, aby zaświadczyć co się zdarzyło. Było nas osiem osób, gdyż tylu doszło do piątej klasy. Powodem tak małej liczby uczniów było opuszczanie lekcji przez dzieci. Nie byliśmy jednak przesłuchiwani, gdyż Sąd przed rozprawą wezwał na salę księdza i nauczycielkę. Efektem tej rozmowy było wycofanie przez panią Nizerównę oskarżenia w stosunku do księdza. Dla nas – dzieci skończyło się to jeszcze lepiej, gdyż ks. Saracen zafundował nam obiad i lody. Po obiedzie zrobił nam pamiątkowe zdjęcie w sławnym zakładzie fotograficznym pana Szymborskiego. Potem furmanką wróciliśmy do Kruszewa. Z końcem roku szkolnego pani Leokadia Nizerówna zrezygnowała z pracy w naszej szkole i przeniosła się do Płonki Kościelnej. Na jej miejsce przyszła pani Sawicka. Była mężatką i miała małe dziecko. Potem doszły jeszcze trzy nauczycielki:Tatiana Gradowska, pani Cudowska i pani Kanmuczuk. Ja również opuściłam szkołę, gdyż skończyłam piątą klasę. Wyszło wprawdzie zarządzenie władz, że trzeba chodzić do szkoły siedem lat, ale taka szkoła była najbliżej w Choroszczy. Nie chciałam powtarzać piątej klasy, wolałam paść krowy. No i pasłam przez rok. Szkoła zaczęła przysyłać wezwania do płacenia kary za unikanie nauki. Ksiądz proboszcz, ile razy przejeżdżał obok pola gdzie pasłam krowy, zatrzymywał się i pytał dlaczego nie chodzę do szkoły. Perswazja księdza i strach przed płaceniem kary sprawiły, że wróciłam za rok do szkoły. Znów byliśmy razem ze starymi kolegami i koleżankami, ale też doszły dzieci rok lub dwa lata młodsze od nas.
Z ks. Władysławem Saracenem wiążę też inne wspomnienia. Zorganizował nam wycieczkę szkolną, która mogę powiedzieć, że była wycieczką mego życia. Zawiózł nas pociągiem do Warszawy. Po jej zwiedzeniu pojechaliśmy do Sandomierza. Tam w Seminarium Duchownym uczestniczyliśmy w mszy prymicyjnej ks. Jana Malinowskiego, młodszego kolegi naszego proboszcza. Ksiądz Jan był chłopskim synem. Zwiedziliśmy dom Długosza i Sandomierską Katedrę. Odwiedziliśmy też rodzinny dom ks. Władysława Saracena w Jankowicach. W zasadzie było to mieszkanie w budynku dworskim należącym do pani dziedziczki Baczyńskiej. W tym majątku ojciec naszego proboszcza był koniuszym, a matka gospodynią. Poznaliśmy też siostrę księdza – Helenę. Przyjeżdżała później do Śliwna. Mieszkała w Warszawie już jako mężatka. Mąż był policjantem. Miała dwóch synów: Roberta i Henia. Mam nawet zdjęcie z z Robertem. To dzięki pani Baczyńskiej Władysław Saracen mógł uczyć się na księdza. To ona opłacała jego naukę. Pierwszą pracę jako wikariusz podjął w 1932 roku w parafii Dobrzyniewo. Dwa lata później przyszedł do Śliwna, aby stworzyć nową parafię. Z Sandomierza do Warszawy wracaliśmy statkiem. W Puławach statek ugrzązł na kilka godzin na mieliźnie. Jako że był to pierwszy piątek miesiąca, poprosiliśmy księdza, aby zejść do miasta i udać się do kościoła w celu przyjęcia komunii świętej. Ksiądz się zgodził i tym sposobem odwiedziliśmy Puławy. Podczas naszej nieobecności, obsługa statku wyładowała kosze z owocami na brzeg i ściągnęła statek na głębszą wodę. Na statek podwieziono naszą 22 osobową grupę barką. Gdy statek ruszył, okazało się, że brakuje Władka Sadowskiego. Statek musiał się cofnąć i zabrać Władka, który zajął się zwiedzaniem barki i nie zauważył, że grupa z niej wysiadła. Reszta drogi powrotnej do domu przebiegła bez przygód. Była to cudowna, niezapomniana podróż. Przed samą wojną byliśmy również na wycieczce w Białowieży. W muzeum oglądaliśmy wypchane zwierzęta i ptaki. Oczywiście największe wrażenie zrobiły na nas żubry. Tę wycieczkę organizowała szkoła.
Przy naszej szkole w Kruszewie działała drużyna strzelecka prowadzona przez kierownika szkoły Józefa Świrniaka. Drużyna często prowadziła ćwiczenia wojskowe. Raz nawet chłopaki z Izbiszcz pożyczyli u nas z domu ubrania kobiece, aby w przebraniu przejść „linię wroga”. Pamiętam niektórych z nich. Z Izbiszcz do drużyny należeli: Sokół Antek s. Wincentego, jego brat -Józef, Dominik Śliwoniuk, Heniek Herman, Antek Olechnicki, Józef Sokólski. Ze Śliwna: Antek Zagórski, Wacek Zagórski, Franek Zagórski, plut. Jan Dziejma który był dowódcą drużyny, Józef Kościuczyk. Z Kruszewa: kpr. Józef Bołtruczyk, kap. Adolf Radłowski, Antek Sokół, Lucek Iwaszczuk, Aleksander Sokół, Paweł Krysiewicz, Władek Dziejma. Józef Trypuz, Władek Krysztopik, Władek Piekarski, Tadeusz Sokół. Mieli jakieś karabiny, ale czy prawdziwe tego nie wiem, niektórzy z nich mieli także mundury. Ćwiczenia przeprowadzali też instruktorzy z wojska. Poznałam nawet jednego, gdy byłam już uczennicą gimnazjum w Białymstoku. Przez tydzień pobytu w Kruszewie szkolił naszą Drużynę Strzelecką. Po zajęciach przychodził do mnie i codziennie spacerowaliśmy wśród pól. Spodobał mi się bardzo, pięknie śpiewał. Po wyjeździe napisał do mnie kilka listów, potem wybuchła wojna i cały znany mi świat się skończył. To była ostatnia beztroska wiosna w moim życiu. Coraz częściej mówiono o nadciągającej wojnie. Latem kilku moich kolegów z drużyny poszło do budowy bunkrów w okolicach Osowca. Listy z Osowca przysłał do mnie Antoni Sokół, Paweł Krysiewicz i Władek Dziejma. Korespondowałam również z Władkiem Piekarskim, który służył w 10 Pułku Ułanów w Białymstoku. Wszyscy pisali o wojnie z Niemcami i zapewniali, że obronią Polskę.
Moi rodzice w ostatnim tygodniu sierpnia 1939 roku pojechali furmanką na targ w Sokołach. Do domu kupili nowe łóżko a mamie sandały. Na drugi dzień ojciec otrzymał, jak wielu innych gospodarzy wezwanie z wojska, aby stawił się z koniem i wozem w jednostce wojskowej 10 Pułku Ułanów w Białymstoku. Pojechał tam natychmiast, zapominając wyjąć ze słomy sandały mamy. Rowerem właśnie po te sandały wysłała mnie mama za ojcem. Gdy dojechałam pod jednostkę, dowiedziałam się, gdzie zgrupowano furmanki. W pobliskim lesie bez trudu znalazłam ojca, ale bez konia i wozu. Siedział na cudzej furze trzymając jedynie bicz do popędzania konia. Zaprzęg przekazał wojsku. Wraz z wozem przepadły i sandały mamy. Gdy tak rozmawialiśmy, zobaczyłam, że od strony koszar jadą ułani. Zapytałam ojca dokąd oni jadą, wtedy odpowiedział, że na front. W tym momencie przypomniał mi się Władek Piekarski i zapragnęłam go pożegnać. Wróciłam pod bramę koszar i zapytałam o niego wartownika. Gdzieś zadzwonił i po chwili powiedział, że właśnie opuścił jednostkę. Nigdy Władka już nie zobaczyłam. Zginął miesiąc później pod Kockiem, chwilę po tym, jak wraz z kolegami, z działka przeciwpancernego trzema strzałami zniszczyli trzy czołgi niemieckie. Został z kolegami pochowany na cmentarzu w Syrokomli. Jego matka Justyna przychodziła do mnie i pokazywała listy, które do Władka pisałam. Chciałam je odzyskać, ale pani Piekarska nie zgodziła się. Nosiła je jak skarb w woreczku zawieszonym na szyi. Czasami prosiła mnie, abym czytała jej listy od Władka.
Pierwszego żołnierza sowieckiego zobaczyłam, gdy wybrałam się do wsi do Heleny Półkośnik. Siedziałam z koleżanką u niej w domu na ganku, gdy przyszło ich trzech i zaczęli rozmowę. Pamiętam z niej, że proponowali nam, abyśmy pojechały zobaczyć ich stolicę. Odpowiedziałam, że mam swoją i to ładniejszą. Jeden z nich powiedział, że Warszawy już nie ma. Helena mi powiedziała, abym ich nie drażniła. Na jesieni na początku października odbyło się głosowanie za przystąpieniem do Republiki Białoruskiej. Nie brałam w nim udziału, gdyż nie miałam 18 lat. Wkrótce po tym referendum, odbyło się wiejskie zebranie. Pomimo że nie byłam pełnoletnia i nie byłam na zebraniu obecna, wybrano mnie sołtysem Śliwna. Stało się tak, gdyż nie było chętnych, a ja chodziłam do gimnazjum. Po dyskusji w domu przyjęłam tę funkcję, gdyż baliśmy się odmówić. Ponadto to był początek ich władzy i nie wiedzieliśmy jak się zachowają. Z początku latałam prawie co tydzień zwoływać zebrania. Przyjeżdżali komisarze i przekonywali do nowego ustroju. Potem było gorzej, gdyż trzeba było roznosić wezwania do danin i przymusowej pracy. Najczęściej do wożenia kamieni na lotnisko Krywlany. Kamienie należało nazbierać w swoim zakresie. Wyznaczono mi do obsługi część Śliwna od drogi do Izbiszcz do rzeki Narwi. Natomiast stronę od Karpińca przydzielono Helenie Sokół. We wsi Kruszewo sołtysem został Józef Iwaszczuk i Konstanty Zagórski. Zajęcie to spowodowało, że ludzie odnosili się do mnie niechętnie, a czasami i wrogo. Było mi przykro, ale nie było odwrotu, gdyż coraz częściej zdarzały się z ich strony represje. Kazano mi również podjąć pracę w szkolnej bibliotece w Kruszewie. Szkoła była czynna, lecz wymieniono część nauczycieli. Kierownikiem szkoły, był kto inny, gdyż Józefa Świrniaka aresztowano. Gdy powrócił po ataku niemieckim w lipcu 1941 r., ponownie zamieszkał w szkole. Natomiast nie nocował w mieszkaniu bojąc się aresztowania. Bardzo często sypiał u nas w domu. Nosiłam mu również jedzenie do mieszkania w szkole. Mieszkał tam w pustym mieszkaniu nawet po zamknięciu szkoły przez Niemców w połowie grudnia 1941 roku. Rodziny pan kierownik rodziny już nie miał, bo w czasie gdy był aresztowany wywieziono ją na Syberię. Wtedy to sowieci zlicytowali cały majątek Świrniaków. Z ogołoconego mieszkania Józef Świrniak dał mi na przechowanie portret żony. Po wojnie spotkałam panią Weronikę podczas odpustu Św. Rocha w Białymstoku. Zaprosiłam ją do siebie. Podczas odwiedzin, chciałam oddać portret, ale pani Świrniakowa powiedziała, że innym razem zabierze. Możliwe, że leży na strychu do dzisiaj. Podczas tych kilku wizyt wypytywała o swego męża Józefa. Widziałam go kilkakrotnie podczas okupacji niemieckiej. Gdy Niemcy zamknęli szkołę, to wkrótce pan kierownik wyjechał do Białegostoku i zamieszkał u brata Jana przy ul. Czarnej, dzisiaj Sukienna. Byłam tam raz, woziłam jakąś przesyłkę. Zwracałam się również do niego w sprawie utraconego roweru. Miałam ładny, prawie nowy rower. Niemcy wydali zarządzenie, że mogą z nich korzystać tylko ci, którzy dostaną od władz niemieckich pozwolenie. Rower musieliśmy odprowadzić do Choroszczy. Jan Dziejma poradził nam, że ten problem może rozwiązać pan Świrniak. Spotkałam go na drodze i powiedziałam z czym jadę do niego. Wypisał mi od ręki zaświadczenie, że chodzę na kurs niemieckiego i postawił pieczątkę szkolną. Na podstawie tego zaświadczenia odzyskałam swoją damkę. Przyszedł też do mamy, gdy zachorowała, znał się trochę na leczeniu, studiował przez rok medycynę.
Zanim wyszłam za mąż, w styczniu 1942 roku spotkało mnie dramatyczne przeżycie. Żandarmi z Choroszczy wręczyli mi wezwanie na Gestapo w Białymstoku. Pobiegłam z tym do Józefa Świrniaka. Po namyśle poradził mi, abym się zgłosiła, gdyż w przeciwnym wypadku ucierpi rodzina. Nie byłam wtedy w nic zamieszana. Z duszą na ramieniu ojciec z matką zawieźli mnie do Białegostoku na ulicę Mickiewicza. Oficer niemiecki, który prowadził moją sprawę powiedział, że nie ma czasu dla mnie i polecił zawieźć mnie do więzienia na ulicę Kopernika. Byłam tak przestraszona, że niewiele z tego dnia pamiętam. Umieszczono mnie w sali, gdzie było dużo kobiet. Na drugi dzień kazano mi iść do pracy do pralni. Przydzielono mnie do suszarni. Rozwieszaliśmy wypraną pościel, a po wyschnięciu zanosiliśmy do magla. Suszarnia była ogrzewana piecem węglowym, do którego nosiliśmy węgiel z piwnicy. W pomieszczeniu obok była piwnica z ziemniakami. Kradliśmy te ziemniaki, potem piekliśmy w piecu w suszarni. Dzieliliśmy się nimi solidarnie. Podkarmialiśmy również złapanego spadochroniarza, który opiekował się więziennymi końmi. Więzienna pralnia prała pościel nie tylko więzienną, ale też dla niemieckiego wojska. Pamiętam również jak dwóm więźniom zwalającym węgiel daliśmy ziemniaki, a oni zjedli je natychmiast. Bardzo uważaliśmy, aby nas na tym nie przyłapano. Oprócz więźniarek pracowali tam też mężczyźni, którzy obsługiwali magiel. Całą pralnią zarządzała kobieta, która była cywilnym pracownikiem i mieszkała na mieście. Nazywała się Janka Chachaj. Z początku byłam swoją sytuacją załamana i ciągle płakałam. Koleżanki z celi i z pralni współczuły mi i pocieszały mnie. Była tam nauczycielka podejrzana o tajne nauczanie, drugą Zosię złapano na przemycie złota, trzecia koleżanka była pielęgniarką. Musiałam też im wszystko o sobie opowiedzieć. Więzienie to takie miejsce, że pomimo że zamknięci byliśmy w różnych celach, wszystko o sobie wiedzieliśmy. Informacje rozchodziły się szybko, pomimo murów i krat po całym oddziale. Udzieliły mi również wielu praktycznych wskazówek jak należy zachowywać się w różnych więziennych sytuacjach. Pytałam je o przesłuchania, gdyż bardzo się ich bałam. Dowiedziałam się, że dużo zależy od tłumacza. Jeśli się trafi dobry, to przetłumaczy odpowiedź na pytanie tak, aby jak najmniej zaszkodzić więźniowi. Takim tłumaczem był tłumacz, który nazywał się chyba Plik, podobno był folksdojczem. Po kilku dniach zabrano mnie na przesłuchanie. To właśnie on był moim tłumaczem. Okazało się, że Niemiec wypytywał mnie o ks. Władysława Saracena. Pytał mnie czego tam chodzę, o czym rozmawiamy, kto do księdza przychodzi itp. Odpowiadałam, że należę do krucjaty i chodzę na jej spotkania oraz pożyczam książki od księdza. Gdy to usłyszał, to zaczął dociekać jakie to książki. Zarzucił mi, że do naszego domu przychodzi dużo ludzi. Odpowiedziałam, że to są dzieci sąsiadów, którym te religijne książki czytam oraz uczę je pacierza. Czymś jednak zdenerwowałam Niemca, gdyż podszedł do mnie i uderzył otwartą ręką w twarz. Od tego uderzenia dzwoniło mi w uchu dość długi czas, gorzej też słyszałam. Było to jedyne przesłuchanie. Gdy gestapowiec opuścił pokój przesłuchań, tłumacz pocieszał mnie, że wszystko będzie dobrze. Być może zwolniono by mnie, ale w więzieniu wybuchła epidemia tyfusu. Zarządzono trzymiesięczną kwarantannę. Nikogo nie przejmowano na oddział i nie wypuszczano. Mimo tego mój byt znacznie się poprawił. Dostawałam z domu paczki oficjalnie z bramy oraz przez kierowniczkę pralni, raz nawet podano mi paczkę z papierosami. Nie paliłam papierosów, więc za nie kupowałam żywność. W więzieniu nie było wprawdzie głodu, ale karmiono skąpo. Po trzech miesiącach wezwano mnie z pralni do celi. Przestraszyłam się, że idę na przesłuchanie lub na wywózkę. Okazało się, że zostałam zwolniona. Wypuszczono mnie wieczorem. Przy bramie było pusto. Gdy ją przekroczyłam, ktoś mnie zaczął nawoływać. Bałam się odwrócić, myśląc że chcą do mnie strzelić. W końcu ktoś chwycił mnie za rękę. To była kierowniczka pralni, która po pracy szła do domu. Zabrała mnie z sobą na nocleg. Gdy rano wstałam i wyjrzałam przez okno, to zobaczyłam, że ulicą sankami jedzie Franciszek Nierodzik z Konował. Na saniach było też dwóch znajomych z Pańk. Poprosiłam ich, aby mnie zabrali do domu. Zgodzili się chętnie, zajechali po mnie w drodze powrotnej, gdy załatwili swoje sprawy. Zawieźli mnie pod same drzwi domu. Powitała mnie mama i brat, radość przy powitaniu była ogromna. Ojca nie było w domu. Pojechał do Dobrzyniewa do szwagra, aby nazajutrz wraz z nim udać się do Białegostoku w poszukiwaniu znajomości, które by pomogły w uwolnieniu mnie z więzienia. Mój sąsiad i kolega Aleksander Sokół pojechał za ojcem, aby powiadomić go, że powróciłam do domu. Gdy powrócił przywiózł z sobą pół worka bydlęcych języków przeznaczonych na łapówkę za mnie. Te języki były głównym daniem na zabawie jaką rodzice urządzili z okazji mego powrotu. Przyszli kuzyni i sąsiedzi. Dowiedziałam się, że była jeszcze jedna próba uwolnienia mnie z aresztu poprzez zapłacenie kaucji. Aleksander Sokół zorganizował pieniądze wśród kolegów i rodziny oraz w miejscu swej nauki u rzeźnika Ulmana w Białymstoku. Pieniądze dały też nauczycielki z naszej szkoły: Pani Cudowska i Pani Gradowska. Pani Gradowska zgodziła się pojechać do Gestapo w tej sprawie wraz z ojcem, gdyż znała niemiecki. Po wysłuchaniu przez oficera z czym przyszli Pani Gradowska dostała od niego po twarzy, po czym wyrzucono oboje za drzwi. Widocznie bicie po twarzy kobiet to zwyczaj niemieckich oficerów. Powrócili do domu z niczym. Aleksander Sokół oddał pieniądze darczyńcom. Darzyłam Aleksandra Sokoła przyjaźnią dopóki żył. Modlę się za niego do dzisiaj. Tej zimy zaczął do naszego domu przychodzić Józef Turowski z kolonii Majątek Rogowo. Został moim mężem. Drugiego lutego 1943 roku odbył się nasz ślub w kościele parafialnym w Śliwnie i skromne wesele. Na ślubie obecny był kierownik szkoły Józef Świrniak, złożył nam też życzenia. Więcej go już nie widziałam. Mój mąż Józef Turowski zamieszkał razem z nami w Śliwnie. Zaczęło się dorosłe życie, pełne trudu i strachu o rodzinę. Trudu tym większego, że jesienią urodził się nam syn Mieczysław. Strachu gdyż mój mąż Józef należał do Armii Krajowej. Nadano mu ps. „Gołąb”. Był łącznikiem pomiędzy Janem Dziejmą, lokalnym komendantem placówki Armii Krajowej, a swym starszym bratem Antonim Turowskim. Antoni Turowski ps.”Groźny” był dowódcą plutonu dywersji. Na polecenie dowództwa Armii Krajowej organizował wiele akcji bojowych przeciwko okupantom. Wtedy o tym nie wiedziałam, bo była konspiracja. Dziwiłam się z początku dlaczego Jan Dziejma tak często do nas przychodzi. Zdarzało się, że kiedy mąż był czymś zajęty lub nie było go w domu a sprawa była pilna, brałam te karteczki i niosłam sama. Nosiłam je do domu Turowskich, do Józefa Popki z kolonii Zaczerlany, do Dzienisów z kolonii Rogowo. Tak było do przyjścia Rosjan. Szczęśliwie przeżyliśmy przejście frontu w lipcu 1944 roku. Myślałam że wreszcie będzie bezpiecznie, że spokojnie będzie można żyć sprawami rodziny i gospodarstwa. Niestety, okazało się że nowa władza ludowa wspomagana przez wojsko rosyjskie wydala wojnę własnemu narodowi. Wkrótce rozpoczęły się aresztowania ważniejszych ludzi podziemia. Wśród aresztowanych przez NKWD był Antoni Turowski. Aresztowano go 4 października 1944 roku i wywieziono do obozu nad rzeką Oką w Rosji. Drugi brat mego męża po powrocie z Prus wyjechał z obawy przed aresztowaniem na Śląsk, a trzeci poszedł w przystępy do żony. Siostra męża wyszła za mąż i też się wyprowadziła z domu. Na ojcowiźnie nie pozostał nikt. Gospodarka na kolonii Majątku Rogowo była większa i zamożniejsza. Postanowiliśmy się tam, za namową mego ojca Jana, przeprowadzić. Z tego powodu całą rodziną opuściliśmy swoje rodzinne strony. Życie w nowym miejscu płynęło dalej, ale było już inne. Dzisiaj, gdy minęło tyle lat z wielkim wzruszeniem, a nawet żalem wspominam rodzinny dom, łąki usłane żółtym dywanem z kaczeńców i Kruszewo, gdzie się urodziłam i dorastałam otoczona miłością rodziców.
Wspomnienia z zachowaniem
języka rozmówcy spisał
Grzegorz Krysiewicz
Wspomnienia zachowaniem oryginalnego języka rozmówcy spisał:
Grzegorz Krysiewicz