Stanisław Rodziewicz – Wspomnienia z Wilna

Stanisław Radziewicz - trzeci od lewej
Stanisław Radziewicz – trzeci od lewej

Wilno 13.06.2014

Urodziłem się 23 marca 1923 roku we wsi Żygi, gmina Bieniakonie powiat Lida. Moi rodzice Michał i Zofia byli wyznania rzymskokatolickiego. Jestem Polakiem. W 1939 roku ukończyłem siedmioklasową szkołę imienia Ignacego Mościckiego. Najskrytszym młodzieńczym marzeniem było zostać wojskowym, gdyż moja rodzina miała silne tradycje żołnierskie. Stało się jednak inaczej. Pierwszego września 1939 roku na nasz kraj napadli Niemcy, a 17 września Związek Sowiecki. Rosjanie zajęli nasze wsie, miasteczka i miasta. Nowy rok szkolny 1939-1940 był już inny. Zaczął się z ponad miesięcznym opóźnieniem. Językiem wykładowym stał się rosyjski, co było dla nas bardzo przykre, a nawet straszne. Nie zastaliśmy też w szkole ani jednego starego nauczyciela. Ludzie mówili, że w noc poprzedzającą rozpoczęcie roku szkolnego wszystkich aresztowano. Nie oszczędzono nawet stróża, który miał czworo dzieci. Wywieziono ich w głąb Rosji, przepadli bez śladu. Ocalało jedynie małżeństwo Wojciechowskich i Pani Szyrińska, gdyż tej nocy byli w gościnie u znajomych. W grudniu zaczęto wywozić do Rosji bardziej wykształconych Polaków, większych gospodarzy, leśników, wojskowych, policjantów. Wszyscy żyliśmy w strachu, w tym i nasza rodzina, gdyż nasz ojciec służył w Polskim Wojsku.
W 1941 roku Niemcy napadli na Rosjan i zajęli nasze ziemie. Nastała nowa, tym razem niemiecka okupacja. Okazało się, że i Niemcy wywożą młodych ludzi, z tą różnicą, że w zachodnim kierunku. Ja również byłem zagrożony wywózką, więc zacząłem się ukrywać w pobliskim lesie. Tak samo postąpili moi koledzy z ławy szkolnej. W lesie było nas coraz więcej, zaczęliśmy zbierać broń. Braliśmy wszystko co nadawało się do walki, nawet dubeltówki. W ten sposób, spontanicznie powstała miejscowa partyzancka placówka.
W grudniu 1944 roku przed samym Bożym Narodzeniem było nas dziewiętnastu. Szukaliśmy kontaktu z żołnierzami Armii Krajowej, aby razem walczyć o wolną Polskę. Wreszcie znaleźliśmy. Kazano nam stawić się do szkoły w miejscowości Jotkiszki w pobliżu miasteczka Bieniakonie. Przyjął nas porucznik „Licho” o nazwisku Szabunia1. Złożyliśmy przysięgę żołnierską, po czym odesłano nas do puszczy Rudnickiej. Po przysiędze otrzymałem ps.”Warnęczyk”. Przez kilkanaście dni przeszliśmy podstawowe szkolenie wojskowe. Po przeszkoleniu przydzielono mnie do służby w żandarmerii. Pełniłem służbę w ochronie dowódcy oddziału o nazwisku Borusewicz ps.”Krysio”2.
Wkrótce oddział nasz ruszył z puszczy w kierunku Radunia, Lidy, Rokliszek, Poleckiszek, do wsi Rudniki. Tam zaatakowaliśmy posterunek policji niemieckiej. Po jego rozbrojeniu i zabraniu broni ruszyliśmy w kierunku linii kolejowej, łączącej Wilno i Lidę, do mojej rodzinnej wsi Bieniakonie. Tam również zdobyliśmy posterunek policji zabierając broń. Samych Niemców puściliśmy wolno,
aby miejscowa ludność uniknęła represji. Po tym dozbrojeniu oddziału skierowaliśmy się w stronę Dziewieniszek przez Balkuny, Czyżewsk. Po kilku dniach marszu dotarliśmy pod Wilno. W dniu 7 lipca 1944 roku weszliśmy na szosę prowadzącą z Mińska do Wilna. Drogą tą cofały się niemieckie tabory, które stały się naszą zdobyczą. Zabraliśmy od nich głównie broń i amunicję.
Potem drogą, zwaną „Czarnym Traktem”, poprzez Kolonię Wieleńską doszliśmy do cmentarza na Starej Rossie. Opór Niemiecki nie był duży, nocą z 7 na 8 lipca weszliśmy na Zamkową Górę. O świcie samoloty niemiecki zaatakowały nasze stanowiska. Musieliśmy się wycofać, gdyż nie posiadaliśmy żadnej broni do zwalczania samolotów. Pozostanie na stanowiskach groziło zagładą oddziału. Cofnęliśmy się w małych grupach aż do Koloni Wieleńskiej, gdzie na płotach i domach wisiały rozlepione ulotki nakazujące nam koncentrację w Wołkorabiszkach. Jest to miejscowość oddalona zarówno od szosy Oszmiańskiej jak i od traktu Turgielskiego. Gdy tam dotarliśmy, odnaleźliśmy swój oddział. Nasz dowódca p.por. Borusewicz ps.„Krysio”rozkazał nam ochronę sztabu zgrupowania . Sztab Zgrupowania Armii Krajowej pod dowództwem Aleksandra Krzyżanowskiego ps. „Wilk”3właśnie przenosił się z powrotem do Wołkorabiszek. Gdy tam dotarliśmy „Wilk” wydał rozkaz nawiązania łączności z Armią Czerwoną. Stojąc na warcie widzieliśmy, jak przyjechali łącznicy radzieccy. Zaprosili Aleksandra Krzyżanowskiego na rozmowy do swego sztabu. Dowódca się zgodził i pojechał przysłanym samochodem. Naszemu oddziałowi nakazano marsz w kierunku puszczy Rudnickiej. Jechaliśmy rowerami z kolegą Bagińskim za oddziałem. Wieczorem wyszła na drogę kobieta, by poczęstować nas mlekiem, gdy piliśmy je, z krzaków wyskoczyli rosyjscy żołnierze wzywając nas do poddania. Zaskoczyli wszystkich zupełnie, opór nie miał sensu. Zostaliśmy rozbrojeni i obrabowani z rzeczy osobistych. Rosjanie załadowali nas na samochody i zawieźli do oddalonych 40 kilometrów od Wilna Miednik. Tam nas przesłuchano, zapisano nazwiska, stopnie wojskowe i pełnione funkcje. Po kilku dniach zapędzono wszystkich na stację kolejową w Kieniach i wywieziono do Kaługi. Tam ubrano nas w mundury i oświadczono, że pójdziemy na zachód walczyć z Niemcami. Po kilku tygodniach Rosjanie rozmyślili się, przebrali nas z powrotem w stare łachy i wywieźli za Moskwę do Karbowa, gdzie mieliśmy piłować las na opał.
Pewnego dnia ładowaliśmy zrąbane drzewo na wagony, gdy podjechał pociąg z rosyjskimi żołnierzami, których uwolniono z niemieckiej niewoli. Dowiedzieliśmy się od nich, że za to, że się poddali Niemcom, zostali przez sowiecki sąd skazani na 8-10 lat łagru. Właśnie wieziono ich na miejsce zsyłki. Praca, którą wykonywaliśmy była bardzo wyczerpująca, a wyżywienie nędzne. Mieliśmy tego dosyć. Wraz z kolegami: Dębowskim, Sawickim, Żylińskim postanowiliśmy uciec do domu. Zdecydowaliśmy się na ucieczkę, pomimo tego, że tych którzy zrobili to wcześniej złapano i pobitych przywieziono z powrotem do naszego obozu. Następnie osądzono ich i wywieziono w nieznanym kierunku. Pożegnaliśmy się z tymi co pozostali, a było ich 40 mężczyzn i 15 sierpnia 1944 roku ruszyliśmy na zachód.
Szliśmy czwórką całą noc przez lasy, rzeki, błota, aby dalej od obozu. W dzień spaliśmy w wysokiej trawie. Wieczorem znów ruszaliśmy w drogę i tak co noc, w kierunku Gwiazdy Zachodniej. Niedaleko Smoleńska zobaczyliśmy w polu kilka domów. Kolega Dębowski i Sawicki poszli do tych chat prosić o jedzenie, ja z Żylińskim zostaliśmy w polu. Po pewnym czasie zobaczyliśmy, że z chaty, do której weszli koledzy wymknęła się kobieta i poszła do innego domu. Wkrótce wróciła z uzbrojonym milicjantem. Milicjant wyprowadził naszych kolegów z chaty i poprowadził na wieś. Nagle nasi towarzysze rzucili się na milicjanta, powalili go na ziemię, zabrali mu broń i pobiegli w stronę lasu, który był po drugiej stronie osady. Więcej ich nie widzieliśmy, zostaliśmy we dwóch.
Żwawo ruszyliśmy dalej w długą drogę. Szliśmy tak, aż zobaczyliśmy światła jakiegoś miasta, to był Smoleńsk. Ominęliśmy miasto i znów szliśmy nocami w stronę Gwiazdy Zachodniej. Pewnego dnia rozpaliliśmy w lesie ognisko, a później poszedłem nakopać ziemniaków na pobliskim polu. Gdy kopałem ziemniaki zaskoczył mnie ruski oficer na koniu. Kazał mi podać dokumenty i wytłumaczyć się, co robię na polu. Żadnych dokumentów nie miałem więc oficer kazał mi iść za koniem. Posłusznie szedłem, a gdy zbliżyliśmy się do lasu, zwolniłem nieco, udając że zawiązuję sznurowadło. Gdy Rosjanin się nieco oddalił, dałem nura w gęsty zagajnik i jak mogłem najszybciej biegłem w głąb lasu. Oficer obejrzał się, dostrzegł, że mnie zgubił, podjechał do lasu i strzelał w gąszcz. Ja tymczasem zacząłem szukać swego kolegi. Ledwie trafiłem na wygaszone ognisko i kolegę Żylińskiego. Bardzo się ucieszył, na mój widok. Myślał, że zostałem zabity.
Razem poszliśmy dalej, aż do polskiej granicy. Przekroczyliśmy ją w pobliżu miejscowości Mołodeczno. Zobaczyliśmy przy drodze mały domek. Postanowiliśmy zajść tam, byliśmy bardzo wyczerpani i głodni. Gdy młody gospodarz domu zobaczył nas tak wymęczonych, zaprosił nas do swego domu. Swej żonie kazał nagrzać wody, abyśmy się umyli. Miał nas za bezdomnych starców. Jakież było jego zdziwienie gdy umyci i ogoleni usiedliśmy do stołu. Mieliśmy obaj z kolegą tylko po dwadzieścia lat i byliśmy młodsi od gospodarza. Po jedzeniu zaprowadził nas do stodoły byśmy się wyspali. Wieczorem zbudził nas i powiedział, że w pobliżu są tory kolejowe i wkrótce po nich będzie szedł pociąg towarowy do Wilna. Pociąg jedzie wolno, więc bez trudu można do niego wskoczyć i wyskoczyć z niego po przejechaniu Wilna.
Posłuchaliśmy rady gospodarza i tym sposobem 1 listopada 1945 roku, na Wszystkich Świętych, byliśmy w swoich domach. Wkrótce okazało się, że nasi koledzy Dębowski i Sawicki wrócili szczęśliwie do domów pięć dni wcześniej od nas. Spotkanie nasze było bardzo radosne. Po naradzie postanowiliśmy odbudować naszą placówkę i nadal walczyć z sowieckim okupantem w podziemiu.
W 1948 roku pierwszy wpadł Żyliński. Sąd skazał go na osiem lat więzienia. W tym czasie ożeniłem się. Nie minęło pół roku od wesela jak i mnie aresztowano. Zostałem wywieziony do Grodna i po śledztwie postawiony przed ruskim trybunałem. Uznano mnie za bandytę i skazano na pięć lat więzienia. Karę miałem odbyć na Syberii, mieliśmy budować jakieś miasto. Była zima, mrozy sięgały czterdziestu stopni, trudno było oddychać. W tych warunkach cięliśmy las na budulec. Ścięte drzewa cięliśmy w kiedra, w pichtę i wynosiliśmy nad brzeg rzeki o nazwie Tom. Wiosną gdy poziom wody wynosił około siedmiu metrów, wrzucaliśmy drewno w jej nurt. Niestety w dalszej części koryta rzeki tworzyły się zatory. Kazano nam likwidować je. Wchodziliśmy w tą lodowatą wodę rozbierając zawały. Wycieńczeni nadludzką pracą zesłańcy masowo ginęli. Jedni zamarzali w lesie, inni umierali od dyzenterii, inni w odmętach tej strasznej rzeki. Nie było dnia, aby nie zginęło czy zmarło ośmiu czy dziewięciu więźniów.
Bywały dni że było ich więcej. Znalezione trupy znoszono na miejsce zwane Łysą Górą i tam zakopywano w zbiorczych grobach. Miałem więcej szczęścia od tych ludzi, gdyż przydzielono mnie do budowy domku. W trakcie tej budowy szukano majstrów do ostrzenia pił. Zgłosiłem się gdyż umiałem to robić. Wzięto mnie do tej pracy i od tej pory ostrzyłem piły, siekiery. W tej brygadzie było nas trzech, mieszkaliśmy osobno w domku poza murem obozu. Trwało to do 1953 roku. Po śmierci Stalina przyjechał kierownik łagra i powiedział nam że Stalin „padoch”. Bardzo się ucieszyłem, tym bardziej, że przyszła decyzja o zwolnieniu mnie z niewoli. Kierownik obozu zaproponował mi, abym tu został, że dostanę dom i mogę sprowadzić tu swą rodzinę. Odmówiłem mu mówiąc, że jestem Polakiem i chcę żyć w swoim kraju. Odradzał mi taką decyzję mówiąc mi, że panuje tam głód i ludzie umierają z głodu, lepiej będę miał na Syberii.
W kwietniu 1953 roku wypuszczono nas z łagru. Spędziłem tam prawie pięć upiornych lat katorgi. Nie jestem w stanie opisać radości z powrotu do rodziny i domu. Przed wyjazdem dano nam kartki żywnościowe i wsadzono do bydlęcych wagonów. Tak dojechaliśmy do Nowosybirska. Na tym dworcu wyszedłem z kolegą z wagonu i schowaliśmy się w pobliskim lesie. Zrobiliśmy to z obawy, aby nie wywieźli nas nie wiadomo gdzie. Gdy pociąg odjechał, wyszliśmy z ukrycia, by zdobyć inne ubranie. Gdy dokonaliśmy tego, poszliśmy na dworzec i kupiliśmy bilety do Wilna. Do Wilna dojechaliśmy bez przeszkód.
Bardzo przeżyłem spotkanie z żoną i małym synkiem. Gdy wziąłem go na ręce zaczął wyrywać się ode mnie i krzyczeć „ mama, mama, to ruski”. Jakże to mnie zabolało, dopiero po kilku dniach już mnie się nie bał. Pierwszą rzeczą, którą trzeba było po powrocie z zsyłki załatwić to był paszport. Poszedłem w tej sprawie na milicję i paszport dostałem, ale bez zameldowania w Wilnie. Powiedziano mi, że jako skazany nie mogę mieszkać w Wilnie, mam sobie poszukać innego miejsca do życia. W więzieniu miałem kolegę z Nowej Wilejki, wtedy ta miejscowość nie była częścią Wilna. Brat mego kolegi był kierownikiem w fabryce. Pomógł mi się tam zameldować i załatwił mi pracę w fabryce. W tej fabryce pracowałem jako modelarz, robiłem z drewna formy do wykonania odlewów różnych przemysłowych rzeczy. Pracowało tam wielu Polaków, mówiliśmy więc tylko po polsku. Po kilku latach otwarto granicę z Polską i ci, którzy mieli w niej rodzinę , mogli tam pojechać. W Polsce, w Krotoszynie mieszkała moja siostra, pojechałem ją odwiedzić. Nie widziałem jej od dawna, więc były łzy i wspomnienia. Rozmawialiśmy o naszym życiu, partyzantce, więzieniu, łagrze. Sąsiad mojej siostry ostrzegł mnie, abym uważał do kogo to mówię, gdyż w Polsce też rządzą komuniści, mogą mnie aresztować.
Upłynęło wiele lat, wszystko się uspokoiło, znów mieszkam w Wilnie. Walczyliśmy z Niemcami o wolną Polskę w ramach Armii Krajowej jako ochotnicy Wojska Polskiego. Polska o nas pamięta. Należę do Związku Armii Krajowej, pełnię tam funkcję skarbnika. Tak się składa, że mieszkam blisko mogił moich kolegów z AK, spoczywających w Koloni Wieleńskiej. Chodzę tam często i dbam o ich groby, sadzę kwiaty i sprzątam. Będę to robił dopóki wystarczy mi sił.
Mieszkam ze swoją żoną Reginą we dwoje, gdyż moi synowie już dawno założyli własne rodziny. Cieszymy się, że wykształcili się i pracują. Dzięki nim mamy wnuki i prawnuki.
Jestem odznaczony Krzyżem Zesłańców Sybiru, Krzyżem Kawalerskim, Krzyżem za Wolność i Niepodległość, Medalem Pro Memoria, Medalem Europy i innymi odznaczeniami.
Awansowano mnie na stopień podporucznika 9 maja 2001 roku, na porucznika 17 maja 2006 roku.

Wspomnienia opracował
Grzegorz Krysiewicz

Ten wpis opublikowano w kategoriach: Artykuły, Wspomnienia. Dodaj do zakładek ten link.

Komentowanie wyłączono.