W miejsce wypędzonych Polaków sprowadzili Niemców

Byłam młodą dziewczyną. Wojna zastała mnie w wieku czternastu lat. Chodziłam już do gimnazjum w Kentach. Pamiętam doskonale ten dzień. Był koniec wakacji, piękna pogoda. Pierwszego września mieliśmy pójść do szkoły. Nad ranem wybuchła wojna. Wszyscy gdzieś uciekali. Moja rodzina również. Rodzice, młodsza, siedmioletnia siostra i ja poszliśmy do innej miejscowości. Pamiętam uciekających wojskowych, cywili oraz latające nisko nad naszymi głowami niemieckie samoloty. W miejscowości, do której uciekliśmy, nie byliśmy długo. Kiedy wracaliśmy do domu, cały czas widzieliśmy idących i jadących wojskowych. Szli gdzieś na wschód.

Pierwszy rok okupacji był raczej spokojny. Po upalnym wrześniu nadeszła jesień, minęła jakoś zima. Okupacja trwała, trzeba było podporządkować się Niemcom, ale jeszcze nie było żadnych niemieckich przesiedleńców. Dopiero w czterdziestym pierwszym roku przyjechali pierwsi osadnicy. Wtedy Niemcy wypędzili mieszkańców niektórych gospodarstw, a część gospodarzy zostawili jako pracowników przymusowych, którzy mieli być parobkami u przybyłych Niemców. W miejsce wypędzonych Polaków sprowadzili Niemców pochodzących z różnych krajów: z Mesalambii, Rumunii, również z Polski, ponieważ niektórzy Niemcy umieli mówić po polsku. Zanim ci niemieccy kolonizatorzy przyjechali, trzeba było im przygotować te opuszczone przez wypędzonych Polaków domostwa. Musieli zrobić to Polacy mieszkający w tej miejscowości.

Opowiem, w jaki sposób ja zostałam przez Niemców zatrzymana do tej pracy. Pewnego dnia poszłam do mleczarni po mleko i po drodze mnie zabrano, podobnie jak wielu młodych ludzi. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Posłali nas do sprzątania opuszczonych przez Polaków gospodarstw, żeby przygotować je dla przyjeżdżających Niemców. Ci Polacy, których nie wypędzono, zostali wyrobnikami u Niemców. Musieli wykonywać wszystkie zarządzone przez nich prace: w polu , w gospodarstwach. Pracowali wszyscy: młodzi, starzy, dzieci. Całe nasze tereny zostały włączone do Rzeszy. Zamknięto szkoły. Kościoła Niemcy nie zamknęli. Chodziliśmy na nabożeństwa majowe i czerwcowe. Ksiądz został polski.

Pracowaliśmy u różnych niemieckich gospodarzy. Jedni byli lepsi, drudzy gorsi. Chodzili w takich szarych mundurach. Byliśmy przypisani do konkretnego gospodarza, ale pracowaliśmy u wszystkich. Ja nawet nie wiedziałam do kogo „należę”. Szłam pracować do tego, który sobie zażyczył albo do tego, który mieszkał najbliżej. Otrzymywaliśmy kartki na jedzenie. To trwało dwa lata do czterdziestego trzeciego roku. Gdyby nie przypadek, to pracowałabym tam do końca wojny.

Pewnego razu poszłam po kartki żywnościowe zamiast mamy. Polak, który pracował u Niemców powiedział mamie, żebym przyszła jutro. Mama zdenerwowała się bardzo i oznajmiła mu, że przyjdę wtedy, kiedy zechcę. Wtedy poskarżył się bauerce, czyli niemieckiej osadniczce, która mamę pobiła. Krzyczała, że wezwie policję. Mama nie rozumiała po niemiecku. Wezwano mamę do sądu, przyjechał tłumacz. Kazano nam zgłosić się na policję w Andrychowie. Komendant policji nie miał pretensji do mamy, tylko do mnie, dlaczego nie chcę pracować. Początkowo był bardzo surowy, ale jak się zorientował, że mówię po niemiecku, trochę złagodniał. Powiedział, że jak nie chcę pracować u tej bauerki, to mam pójść do arbeitsamtu, to znaczy do pośrednictwa pracy. Inaczej wyślą mnie do Oświęcimia.

W arbeitasamcie otrzymałam skierowanie do Dworów I. G. Farben, które znajdowały się koło Oświęcimia. Były to zakłady chemiczne. To było duże niemieckie przedsiębiorstwo, które miało swoją główną siedzibę w Ludwigshafen. Najpierw musiałam pójść do lekarza na badania, potem pojechałam do Oświęcimia. Cały czas bałam się, że Niemcy wysyłają mnie do Brzezinki do obozu. Na szczęście były to przymusowe prace w fabryce. Zgłosiłam się do pośrednictwa pracy w tej fabryce. Pracowali tam urzędnicy różnej narodowości. Nie było dla mnie miejsca w fabryce, więc najpierw pracowałam przy sprzątaniu baraków na drugim lagrze, który nazywał się buchenwald. Połowę pracujących tam ludzi stanowili Francuzi, a druga połowa to byli Rosjanie, Polacy, Ukraińcy.

Mieszkaliśmy w drewnianych barakach. Baraki były słabo ogrzewane, zimą zamarzała w wiadrze woda. W tej połowie baraku, w którym mieszkałam, mieściło się dwadzieścia pięć osób. Łóżka były piętrowe, wąskie, z siennikami ze słomą. Każda z nas miała dwa koce. Jeden służył jako prześcieradło, drugim się przykrywało. Znalazła się jakaś poduszka pod głowę. Szafka była wspólna, nazywała się szpint. Na środku baraku stał stół oraz dwie ławki. Baraki od czasu do czasu oklejano i gazowano, ponieważ było dużo pluskiew. Nasze łóżko na szczęście nie było zapluskwione, bo ta dziewczyna, która spała na dole, pracowała w fabryce metanolu. Udało się jej przynieść trochę środka dezynfekującego i wysmarowałyśmy to nasze wspólne łóżko.

Nie było wesoło. Dziewczyny nawet się nie znały. Kiedy było bardzo zimno, spałyśmy we dwie, żeby się trochę ogrzać. Moja prycza znajdowała się w rogu baraku. Miałam nawet obrazek z Panem Jezusem, który powiesiłam na ścianie. W czasie bombardowania nasz barak został uszkodzony, oprócz ściany, na której wisiał obrazek. Mam go do dzisiejszego dnia w swoim domu.

Jedzenie gotowano w kuchni, która służyła jednocześnie za stołówkę, ponieważ były tam również wydawane obiady. Zapachy dochodzące z kuchni nie były przyjemne. Głównym daniem był aintop. W tej potrawie było wszystko, co popadnie: brukiew, kartofle, jakieś jarzyny. Czasami było to nawet smaczne, czasem niekoniecznie. Mieliśmy wyznaczoną porcję chleba na cały dzień, trzeba było jeść bardzo oszczędnie. Jedna miarka margaryny, czasem wędlina, od czasu do czasu marmolada. Była jeszcze czarna kawa w wiaderku, którą przynoszono do baraku. Po jedzenie każda z nas, ze swoją miską, szła do kuchni. Wracałyśmy do baraku, siadałyśmy na swoich pryczach i tak jadłyśmy, ponieważ przy stole było mało miejsca. Pomimo takiego jedzenia dziewczyny wyglądały całkiem dobrze. Nawet lepiej, niż te z domu. Mówili, że coś nam dosypują, chyba sodę.

Ja jednego razu nawet się przejadłam. Moja znajoma, z którą miałam w baraku wspólną szafkę, pracowała w kuchni niemieckiej. Załatwiła jakieś papiery, że jest Niemką i przeniesiono ją na ósmy lagier do kuchni. Po drodze na ten lagier była skrzynka pocztowa, a ja musiałam wysłać list. Było to po obiedzie, zjadłam miskę antopu i poszłam. Zobaczyła mnie ta znajoma i zaproponowała jedzenie. Wprawdzie nie byłam głodna, ale pomyślałam sobie, że skoro jest taka okazja, to skorzystam. Przyniosła mi zupę i grysik z masłem. Widząc, że tak się zajadam, przyniosła mi następną porcję grysiku. Zjadłam tylko połowę. Tak się najadłam, że musiałam całkiem się porozpinać. Ruszyć się nie mogłam. Od tego czasu uważam, że lepiej być trochę głodnym, niż się przejeść.

Przy sprzątaniu baraków pracowałam niedługo. Później przeniesiono mnie do elektrowni Igen Farben Turbin Abteilung. A pomógł mi w tym zwykły przypadek. Jak mieliśmy wolną niedzielę, to mogliśmy jeździć do domu. Trzeba było tylko wyrobić w biurze przepustkę. Pewnego razu wybrałam się do rodziców, którzy mieszkali w Wieprzu. Kiedy stałam w kolejce do kasy, podszedł do mnie człowiek z pośrednictwa pracy i poprosił o kupienie mu biletu, ponieważ było bardzo dużo oczekujących. Okazało się, że znamy się z widzenia. Jechaliśmy razem z Oświęcimia do Czechowic. Nazywał się Karol Karwoczyk i jechał do Żor. W międzyczasie rozmawialiśmy o różnych sprawach. Kiedy powiedziałam, że znam trochę język niemiecki, którego uczyłam się w gimnazjum, obiecał pomoc w znalezieniu dla mnie jakiejś pracy. Dotrzymał słowa i w taki sposób zaczęłam pracować w tych zakładach.

W tej fabryce pracowali na przymusowych robotach Czesi, Belgowie, Holendrzy. Po prostu międzynarodówka. Pracowaliśmy osiem godzin dziennie. Początkowo musiałam codziennie stemplować kartę. Potem, jak strażnicy zobaczyli, że mam wszystko w porządku, to zwolnili mnie z tego obowiązku. Pracowałam w tych zakładach do czterdziestego piątego roku i byłam dobrze traktowana. Zostałam nawet wysłana na kurs rachunkowy. Poszliśmy na zajęcia z pięć razy, ale kurs został rozwiązany, ponieważ nie było chętnych. Ja wytrwałam do końca.

W styczniu, jak front się zbliżał, odeszłam do domu. Niemcy wiedzieli o tym wcześniej, bo ich już wywożono. Ja nic o tym nie wiedziałam. Gdyby nie znajomy Holender, który powiedział, że już można wracać do domu, pewnie byłabym tam jeszcze i nie wiem co by było, gdybym została. Wyprowadził mnie stamtąd i wróciłam do swoich. Szłam pieszo trzydzieści kilometrów. W domu zastałam wszystkich, a za dwa dni przyszedł front. Dowiedziałam się o strasznym zdarzeniu, które miało miejsce w mojej miejscowości tydzień przed moim powrotem. Niemcy, ci partyjni, pozbierali pracujących chłopaków do kościoła. Znalazł się tam również mój dziadek. Zawiesili mu różaniec na szyję. Wystrzelali wszystkich i wrzucili do stawu. Dopiero później, w maju zabrano ciała i urządzono pogrzeby. Ludzie mówili, że Niemcy planowali podobną egzekucję na następną niedzielę. Na szczęście wcześniej wyjechali. Po kilu dniach od mojego powrotu przyjechały wojska radzieckie. Tak zakończyła się dla mnie wojna.

Po wojnie pracowałam w Andrychowie i w Biebrzu. W czterdziestym ósmym roku wyszłam za mąż i przyjechałam do Jaroszowa. Pracowałam w jaroszowskich zakładach produkujących glinę. Zatrudniono mnie jako jedyną kobietę w rachunkowości. Po śmierci męża w siedemdziesiątym dziewiątym roku przenieśliśmy się z Jaroszowa do Strzegomia, później do Świdnicy. Z czasem zaczęłam starać się o odszkodowanie z Republiki Federalnej Niemiec dla przymusowych robotników. Okazało się, że odszkodowanie mi nie przysługuje, ponieważ nigdzie nie wyjeżdżałam, byłam w Rzeszy. Nieważne, że Niemcy zagarnęli te tereny w trzydziestym dziewiątym roku. Zwróciłam się o pomoc do Czerwonego Krzyża, ale nic z tego nie wyszło. Dzięki temu, że miałam ausweis i papiery z Ige Farben, doliczono mi okres przymusowej pracy do emerytury. Dopiero w 2006 roku, po długich staraniach, dzięki pomocy Czerwonego Krzyża, otrzymałam odszkodowanie. Przyczyną wszystkich związanych z tą sprawą problemów było przekręcone nazwisko. Okazało się , że już od czterdziestego roku miałam książeczkę arbeits micht, ale nigdy jej nie widziałam. W podobnej sytuacji znalazło się wiele osób.

Wspomnę jeszcze o humorystycznej historii, która spotkała mnie w obozie pracy. Lubiłam pozdrowić pracujących tam ludzi: po polsku „Szczęść Boże”, „Boże pomagaj”’ , po niemiecku „Heil Gott”. Nie znałam francuskiego, więc poprosiłam jednego Niemca, który umiał trochę mówić po francusku o pomoc. Spytałam, jak po francusku powiedzieć „Szczęść Boże”. Niemiec zamyślił się, powiedział, że dokładnie nie pamięta, ale prawdopodobnie jest to zwrot „ vous aimez”. Przechodząc obok pracującego Francuza, który był nauczycielem, pozdrowiłam go tymi słowami. On popatrzył na mnie dziwnie, odpowiedział tak samo i spytał, czy na pewno tak jest. Odpowiedziałam tak samo i poszłam dalej. Po pewnym czasie okazało się, że to nie było pozdrowienie, tylko wyznanie: „kocham cię”. Poszłam do tego Francuza, żeby to w jakiś sposób odwołać. On nie znał niemieckiego, więc nie wiem, ile z tego zrozumiał.

Niektóre znajomości i przyjaźnie z tamtego czasu przetrwały wojnę. W maju czterdziestego czwartego roku poznałam w kościele na mszy prymicyjnej pewnego Holendra. Później okazało się, że mnie poszukiwał. Spotkaliśmy się po dwóch miesiącach zupełnie przypadkowo. Rozmawialiśmy na różne tematy. Opowiadał, że w Holandii jest trzydzieści procent katolików, ale są za to stuprocentowi. Był zdziwiony, że w polskim kościele jest tak mało mężczyzn, a pod kościołem tak dużo. Ta znajomość przetrwała do końca, do śmierci. Korespondowaliśmy ze sobą. Mój syn był bardzo ciekawy, od kogo otrzymywaliśmy przez cały czas paczki. Po wielu latach, ten człowiek zadał sobie dużo trudu i spotkał się z moim synem, kiedy ten był w Niemczech. I powiedział synowi: „Twoja mama mnie nie chciała”. Ten przyjaciel nazywał się Franciszek Herman. Zmarł w 1989 roku, odznaczony Orderem Papieskim.

Pracując w Dworach koło Oświęcimia, widywaliśmy więźniów z obozu Ausschwitz. W naszym obozie pracy był jeden lagier, do którego ci więźniowie dochodzili do pracy z komanda. Był jeszcze lagier Anglików, jeńców wojennych. Chodzili oni w mundurach. Ci więźniowie, pracując w naszym obozie, otrzymywali czasami jakąś pomoc od robotników przymusowych. Nawet Niemcy częstowali ich papierosami. Słyszeliśmy o maltretowaniu więźniów w obozie Ausschwitz. Czasami czuliśmy nieprzyjemny zapach, dochodzący z tamtego kierunku. Mówiono, że palą ludzi. Jadąc pociągiem widać było pracujących więźniów. A tak, to niczego nie było widać, ponieważ to miejsce było dość daleko.

W czasie wojny, w Wieprzu i później w Dworach nie myślałam o tym, czy przeżyję, nie bałam się. Żyliśmy z dnia na dzień, nie myśląc o tym, co przyniesie jutro. Byłam młodą dziewczyną, która nie do końca wiedziała, co dzieje się dalej, poza naszym obozem pracy, zwłaszcza w obozie Ausschwitz czy Brzezince.

Ten wpis opublikowano w kategoriach: Artykuły, Wspomnienia. Dodaj do zakładek ten link.

Komentowanie wyłączono.