Wspomnienia z Kazachstanu pani Wandy Romanowskiej-Kusińskiej

Zapamiętałam noc 13 kwietnia 1940 roku. Kilku umundurowanych mężczyzn przyszło do domu. Kazali nam spakować się: pościel, odzież, żywność na drogę. Pamiętam, jak mama z babką wiązały toboły. Mama , mimo pośpiechu i zdenerwowania pamiętała, aby zabrać różaniec, książeczkę do nabożeństwa i obraz. Najmłodsza siostra ojca chciała się z nami zabrać, ale nie było jej na liście i ruski żołnierz krzyczał „ubieraj, ubieraj. Pamiętam do dziś ten krzyk i jazgot. Babcię zabrano razem z nami – matką i trójką dzieci i zawieziono do Białegostoku. (Ciekawe jest to, że w ewidencji nie odnotowano, że wywieziono mamę, ani też, iż wróciła.)

Załadowano nas do bydlęcych wagonów, zaryglowano drzwi. Ludzie stłoczeni, zmarznięci, niepewni przyszłości. Po drodze czasami, nie wiadomo dlaczego, pociąg stawał lecz nam nie pozwalano wychodzić. Pamiętam, jak co jakiś czas krzyczano „kipiatok, kipiatok”, to wrzątek, który przez całą drogę stanowił całość serwowanych nam posiłków. Musiało nam wystarczyć to, co wzięliśmy ze sobą. Nie mieliśmy żadnej opieki medycznej, jeśli ktoś chorował, a zdarzało się to bardzo często, musiał sam sobie radzić. W rogu wagonu stało coś w rodzaju kotary, osłaniającej zasuwaną dziurę w podłodze, tam załatwialiśmy nasze potrzeby fizjologiczne; było to krępujące i poniżające deportowanych, pamiętam jak babcia używała nocnika, który zabraliśmy z domu. Nie dostawaliśmy wody do mycia, nie przypominam sobie, żeby mama podczas podróży nas myła. Jechaliśmy bardzo długo, babcia później to tak opisywała: jechali, jechali, jechali, potem dojechali i wyrzucili nas w stepie.

Rozpoczął się kolejny etap poniewierki. Deportowanych zawieziono furmankami i samochodami do kołchozu położonego około 10 km od Żytkowki. Przydzielono nam mieszkanie u jakiegoś Kozaka: małą przechodnią klitkę w ziemiance, nad powierzchnią ziemi były malutkie okna, na .”podłodze” leżały wojłoki. Spaliśmy w zasadzie na ziemi zasłanej wojłokiem, dobrze, że mieliśmy przywiezione z Polski poduszki i pierzyny. Aby się trochę ogrzać palono w „kozie”, stojącej w części zajmowanej przez Kazacha, do nas trochę tego ciepła docierało. Jedynym opałem były tzw. kiziaki- wysuszone odchody baranów. Przez krótkie lato zbieraliśmy je i suszyliśmy, a potem trzeba było pilnować, żeby nikt nie ukradł. Wodę braliśmy ze studni, a zimą do mycia i prania używaliśmy roztopionego śniegu. Córka tego kozaka chorowała na epilepsję, często miała ataki kilka razy dziennie. Mama – dobra, wrażliwa kobieta, starała się pomagać chorej, dzięki czemu oni nas zaakceptowali. Była to niewielka wioska, dokoła step, w nocy dochodziło nas wycie wilków, które podchodziły pod samą osadę. Zimą mieliśmy trudności z wyjściem na zewnątrz, śnieg sięgał prawie do komina. Zdarzało się, iż miejscowi ludzie wyjeżdżali na saniach do drugiej wioski i nie wracali, zostawali zasypani śniegiem w stepie, stając się pożywieniem dla wygłodniałych wilków. Wiosną, po odwilży znajdowano tylko pusta sanie, ani człowieka, ani konia. Zimy były długie, mroźne i śnieżne. Wiosna przychodziła nagle, trwała bardzo krótko i szybko przychodziło lato Mama pracowała w kołchozie, praca przy hodowli krów, baranów wypasanych na stepie, przy sianokosach. Nie było niedziel i świąt, jedynym dniem wolnym od pracy był Nowy Rok. Starsze dzieci też musiały pracować. Pamiętam, że Hela Raczkowska, dwunastoletnia kuzynka była zatrudniona do opieki nad słabymi i chorymi owieczkami. Pasienie stada wiązało się z niebezpieczeństwem zaatakowania owiec przez wilki, jednego razu wilki rzuciły się na Helę, w ostatniej chwili udało się jej uciec.

Nie bardzo pamiętam co jedliśmy i w jakich ilościach, ale pamiętam głód. Zachowało się w mojej pamięci takie zdarzenie: razem z bratem chodzimy po polu, na bosaka, aby wyszukiwać pozostawione proso, mam nazbieraną garstkę, a pewien chłopiec siłą mi je odbiera. Długo potem płakałam, bo w wyobraziłam już sobie „ucztę”, kiedy włożę proso w żarna, zmielę, mama przyjdzie i ugotuje posiłek. Latem zbieraliśmy w stepie poziomki, piękne, pachnące i dorodne, prawie jak nasze truskawki. Zimą nie było co jeść, gdyby nie ukradkiem wynoszone z kołchozu proso, inne plony, podbieranie krowom mleka, nikt by nie przeżył.

Kazachowie co jakiś czas zbierali się w sąsiedniej izbie, nie było tam drzwi, więc wszystko widzieliśmy, chociaż nie uczestniczyliśmy w tych „spotkaniach towarzyskich”. Najpierw kobiety przygotowywały posiłek; pamiętam, jak robiły makaron, rozciągały rękami w ogromne płaty, gotowały mięso. Potem przychodzili mężczyźni i jedli. Siadali na wojłokach, przy niskim stole. Kobiety razem nie ucztowały, tylko oddzielnie, gdzieś w kąciku, ich rola polegała tylko na przygotowaniu i podaniu posiłku. Czasami nas też częstowały. Rozmawiały po kazachsku, nic nie rozumieliśmy, a mężczyźni często mówili po rosyjsku. Jak było dwóch mężczyzn to rozmawiali w języku ojczystym , bo nie było nikogo do oskarżenia, gdy zjawiał się trzeci przechodzili na rosyjski.

Kazachowie pomagali nam w wielu sytuacjach. Miałam na całym ciele ropień, bolało, nie goiło się. Sąsiadka mnie wyleczyła. Przyszła, obejrzała, zaprowadziła mamę do stogu siana, pokazała co wybrać, zebrały jakieś zioła, które potem gotowano, wykładano na jakieś prześcieradło i zawijano mnie. Potem mama sama to powtarzała, a Kazachka od czasu do czasu przychodziła i sprawdzała jak goją się rany.

Jedno zabawne zdarzenie cała rodzina wspomina do dnia dzisiejszego. Nasza babcia stoczyła z kołchozem prawie – wojnę o nocnik. Jak wspominałam zabraliśmy go z domu i było to porządne, ładne naczynie. Człowiek z kołchozu co jakiś czas miał obowiązek wizytowania przesiedleńców. Podczas jednej z wizyt zobaczył nocnik, który bardzo mu przypadł do gustu, aczkolwiek mimo tłumaczeń nie mógł zrozumieć do czego służy. Wreszcie babcia posadziła brata i zademonstrowała, nasz gość był zszokowany: krzyczał, pluł, chciał zarekwirować jego zdaniem profanowany przedmiot. Potem babka, przy następnych odwiedzinach zawsze starała się chować nocnik, i tę wojnę wygrała.

Trudy podróży, zimno, brak jedzenia, ciężka praca niszczyły nas fizycznie i psychicznie. Babcia nie mogła tego wszystkiego znieść. Po kilku miesiącach, w lipcu zmarła w szpitalu w Żytkowce w wieku 64 lat. Zakopano ciało w ziemię, na cmentarzu bez żadnego pogrzebu. Mama dostała tylko numer, na podstawie którego odnalazła mogiłę, nie mogliśmy nawet umieścić na niej krzyża, zabraliśmy garść ziemi i przywieźliśmy ją 6 lat później do Polski.

Po jakimś czasie z łagru przyjechał ojciec i przenieśli nas do Pawłodaru. Pawłodar leży nad Irtyszem, na drugi brzeg przepływało się promem. To duże miasto, ale miało wówczas tylko jedną brukowaną ulicę. Tam zamieszkaliśmy w chałupie, razem z kilkoma innymi rodzinami. Mamę zatrudniono w hotelu- paliła w piecach. Zimą wychodziła o trzeciej w nocy, wracała późno. Ojciec pracował w fabryce broni, wieczorami dorabiał w piekarni. Rodzice otrzymywali niewielkie wynagrodzenie. Tata miał książeczkę, w której odnotowywane obowiązkowe składki, potrącane z jego pensji na siły zbrojne Związku Radzieckiego, sporo tego było. O bezpośrednich zwierzchnikach i innej władzy radzieckiej ojciec nie mówił inaczej niż złodzieje . My, cudzoziemcy, mieliśmy inne sklepy niż miejscowa ludność, nawet chleb mieliśmy inny. Żywność i ubrania mama kupowała też na targu. Otrzymywanych za pracę rubli nie wystarczało nawet na żywność, dzieci rosły i potrzebowały ciepłych ubrań. Mama po trochu sprzedawała zabraną z domu przepiękną, złotą biżuterię, ocalała tylko obrączka, i to nie przez sentyment, a z tego prozaicznego powodu, że nie mogła jej zdjąć z palca. Brat bliźniak przeważnie zaszywał się gdzieś w kącie, nigdzie nie chodził, j a byłam odważniejsza. Wspominam, jak mama w mroźną noc ubrała mnie w wojłoki, walonki, obwiązała chustą i postawiła w długą kolejkę po żywność, wyłam, nie płakałam, ale szłam. Dwa razy otrzymaliśmy paczki z Polski, po ośmiu miesiącach od wysłania przez rodzinę. Ciężar przesyłki nie mógł przekraczać trzech kilogramów. Pamiętam, jak cieszyliśmy się z otrzymanych nasion, niestety, nie nadawały się do tamtej gleby ani klimatu i nic z nich nie wyrosło, nawet buraki. Ojciec zaprzyjaźnił się z pewnym Rosjaninem, polubił też bardzo jego psa Marsika i po wielu latach w Polsce swoim kolejnym pieskom tata nadawał imię Marsik. Myślę, więc, że bardzo cenił sobie tę przyjaźń. Przyjaciel zabierał tatę na rozlewiska Irtyszu na połowy ryb. Na wiosnę, gdy rzeka wylewała brat szedł z koszykiem łapać ryby, było ich mnóstwo. Przynosił te ryby do domu, mama gotowała, zbierała tran i całą zimę nam podawała. Po drugiej stronie rzeki były łąki i ogródki, mieliśmy tam kilka grządek. Przepływało się tam promem. Wśród przesiedlonych byli też Rosjanie, Niemcy, Czeczeńcy i przedstawiciele innych narodów deportowanych z południa ZSRR, chodzili w turbanach, młode kobiety nosiły na głowie wodę w dzbanach.

Dzieci nie miały możliwości nauki w szkole. Przy pomocy rodziców i koleżanek nauczyłam się jednak czytać. Przez cały okres pobytu na obczyźnie w przetrwaniu pomagała nam modlitwa. Ani razu nie widzieliśmy księdza, nie mieliśmy możliwości uczestniczenia we mszy św, czy przystąpienia do sakramentu pokuty. Mama miała różaniec i książeczkę do nabożeństwa, która pod koniec pobytu była już „w rozsypce”. Tę książeczkę i różaniec często pożyczaliśmy innym Polakom. Pamiętam, jak zniszczony od częstego używania różaniec , rozsypał się. Mama przyniosła sznurek, ja małymi palcami nawlekałam paciorki, robiąc węzełki po każdym dziesiątku. Bardzo troszczyliśmy się o obraz, który towarzyszył nam od wywózki do powrotu i do dziś jest w domu brata jako najcenniejsza pamiątka rodzinna. Rodzice starali się nas chronić i podtrzymywać na duchu, nie utrwalać w naszej pamięci negatywnych wspomnień. Musieliśmy wcześnie być samodzielni, ojciec uczył nas odpowiedzialności za swoje czyny i przewidywania ich skutków, często słyszałam: „musisz o siebie zadbać”.

Byliśmy tam do marca 1946 roku, kiedy dostaliśmy zgodę na powrót, dzięki temu, iż ojciec mimo wielu nacisków nie zrzekł się obywatelstwa polskiego. Tato zawsze powtarzał, że jest Polakiem i będzie Polakiem. Nie wszystkie rodziny wróciły. W małżeństwach mieszanych zawartych między ludźmi różnych narodowości mogli wrócić tylko Polacy np. ojciec rodziny wyjeżdżał, zostawiając żonę z dziećmi. Niektórzy opuścili obcą ziemię w 1956 roku, inni zostali na zawsze. Wracaliśmy koleją. Pamiętam jak podjechaliśmy pod Ural, w jednym miejscu staliśmy chyba dwa tygodnie, bo tory były nieprzejezdne.

Po powrocie zastaliśmy zrujnowany dom, zamieszkaliśmy u dziadków. Nikt nie udzielił nam żadnej pomocy materialnej, ani innego wsparcia. Ojciec był schorowany, po latach morderczej pracy, niedożywienia i ciężkich przeżyciach. Nam dzieciom, po wielu latach, udało się odzyskać równowagę psychiczną, chociaż traumatyczne wspomnienia zostały na zawsze. Na początku po powrocie było bardzo trudno. Za nami biegały dzieci i krzyczały -„ruscy przyjechali”. Ja byłam zadziorna i zawsze po tego typu odzywkach stawałam w obronie brata, często bijąc się wręcz z chłopakami. We wrześniu 1946 roku zaczęliśmy chodzić do szkoły i pamiętam, że nauczycielka matematyki Pani Zawadzka stanęła w naszej obronie i od tej pory inne dzieci przestały nam dokuczać i wyśmiewać się z nas. Szkoła mieściła się początkowo w klasztorze. Bardzo dobrze się uczyłam. Potem zostałam księgową, wyszłam za mąż. Po powrocie rodzice nie pozwalali nam rozmawiać na temat tego co przeżyliśmy. Ojciec długo przechowywał pudełeczko zawierające wszystkie dokumenty związane z pobytem na zesłaniu, ale gdy zauważył, że ja jako już dorosła osoba, zaczynam się tym zbyt interesować, najprawdopodobniej je spalił. Bał się, iż zechcę z tego zrobić jakiś użytek, np. upomnieć się o zwrot pieniędzy płaconych na konto armii radzieckiej. Jako dwudziestoletnia panna namawiałam ojca, by napisał pismo do ambasady radzieckiej, z prośbą o zwrot bezprawnie zabranych pieniędzy z głodowych poborów. Ojciec denerwował się, nie chciał o tym słyszeć, tak naprawdę cały czas bał się, nie czuł się bezpiecznie.

Byłam małym dzieckiem, wielu faktów nie pamiętam, jednak przeżycia związane ze zsyłką zostawiły trwałe piętno w mojej duszy. Nie czuję już nienawiści, do sprawców tych wydarzeń, ale chcę aby wszyscy współcześni Polacy zachowali je w pamięci.

Opracowanie: Wiesława Świsłocka

 

Ten wpis opublikowano w kategoriach: Artykuły, Historia. Dodaj do zakładek ten link.

Komentowanie wyłączono.