Nazywam się Alina Lewonowska i mieszkam w Żółtkach w pobliżu Choroszczy. Mieszkanką tej wsi jestem od 1956 roku, kiedy to wyszłam za mąż za Józefa Lewonowskiego. Zamieszkaliśmy w domu stojącym przy szosie prowadzącej z Białegostoku do Warszawy. Zlokalizowano go w 1807 roku przy moście na rzece Narwi. Został zbudowany przez administrację carską, od początku służył jako komora celna pomiędzy Cesarstwem Rosyjskim i Księstwem Warszawskim. Spełniał tę funkcję aż do I Wojny Światowej. Gdy komora stała się zbędna, samorząd gminy sprzedał budynek Żydom. W roku 1927 budynek ten, kupiła na spółkę rodzina Lewonowskich. Współwłaścicielami zostali ojciec męża Edward Lewonowski , brat matki Hieronim Szczepański z żoną Albiną i stryj matki Józef Szczepański. Od tej pory budynek stał się domem Lewonowskich. Zamieszkała w nim rodzina męża Józefa i ciotka z mężem. Józef Szczepański nie wprowadził się, gdyż obok posiadał samodzielny drewniany dom. Gdy wybuchła II Wojna Światowa , 11 i 12 września 1939 roku, Wojsko Polskie próbowało zatrzymać Niemców na moście w Żółtkach. Zanim zaczęła się walka o most, rodzina męża uciekła do Jaworówki. Czas ten przesiedzieli na polu w konopiach. Gdy wrócili, Niemcy byli już w Białymstoku, a z mostu zostały tylko fragmenty. Gdy Niemcy wycofywali się w lipcu 1944 roku spalili dom, gdyż ograniczał im pole ostrzału. Z domu zostały tylko ściany i przybudówka. W niej to zamieszkała rodzina męża. Do dzisiejszego dnia mąż wspomina, jak to w gościnnym pokoju wypalonego domu, wraz z ojcem, smalili zabitego świniaka.
Gdy przyszłam do męża, zamieszkaliśmy w tej przybudówce. Rozpoczęliśmy remont domu, zaczynając od odbudowy dachu. Potem zrobiliśmy sufit, podłogi, piece. Trzeba było dużo pracować zarówno zawodowo, oraz w domu i w ogrodzie. Do dnia dzisiejszego bardzo lubię pracę w ogrodzie, pomimo że mam już 78 lat życia. Można powiedzieć, że ogród jest moją pasją, uprawiam dużo warzyw i jeszcze więcej kwiatów. Po latach staliśmy się jedynymi właścicielami domu. Mieszkam w nim z mężem i rodziną syna. Dziś mam o wiele więcej czasu niż kiedyś, pewnie dlatego przypominają mi się czasami dziecięce lata.
Urodziłam się w roku 1937 w Kościukach, w rodzinie Władysława i Marianny Gogol. Tata miał już 36 lat, a mama była o dziesięć lat młodsza. Co ciekawe pochodziła też z rodziny Gogoli, ale zamieszkałych w Zaczerlanach. Miałam o rok starszego brata Zdzisława i młodszą o dwa lata siostrę Teresę. Członkiem naszej rodziny był też nieżonaty brat taty – Piotr, który urodził się w 1892 roku. Rodzice moi posiadali dziesięciohektarowe gospodarstwo, gdzie hodowano wszystkiego po trochę. Mieszkaliśmy na koloni, w prawie nowym drewnianym domu, również budynki gospodarcze były drewniane. W pobliżu znajdowały się zabudowania brata mego taty, Józefa Gogola. Stryj miał syna i córkę, jego samego nie znałam, ponieważ kiedy wróciłam z Rosji w 1946 roku, już nie żył. Najbliższym sąsiadem był Reduta Józef. Tato, poza tym, że był rolnikiem, był również urzędnikiem państwowym, gdyż pracował w lasach państwowych jako miejscowy gajowy. Funkcję tę zdobył prawdopodobnie dlatego, że w 1920 roku podczas wojny z bolszewikami służył w wojsku polskim jako ochotnik. O tym okresie życia taty wiem bardzo mało, gdyż ojciec był człowiekiem małomównym i o przeszłości nie chciał mówić. Mama mówiła, że to z powodu przeżyć wojennych. Żyliśmy wśród pól spokojnie, zajmując się swoimi sprawami, aż do wybuchu wojny. Z opowiadań mamy wiem, że gdy przyszli Rosjanie, to zrobili w Kościukach kołchoz. Zabraną naszej rodzinie ziemię włączono do tego kołchozu. Jeszcze gorszą rzeczą było to, że sowieci chcieli aresztować naszego tatę.
Od tej pory zaczął ukrywać się, wiedząc, że zostanie aresztowany i być może zgładzony. Żołnierze przychodzili po ojca prawie codziennie, gdyż Białorusini ze wsi, donosili władzy, że ojciec przychodzi do domu. W końcu tato zdecydował się uciec do niemieckiej strefy okupacyjnej. Znalazł sobie gospodarstwo pod Warszawą, gdzie zatrudnił się jako parobek. Był tam około roku. W tym czasie rodziną opiekował się brat ojca – Piotr. Tata, po jakimś czasie musiał jednak stamtąd uciekać, gdyż zaczęła się tym gospodarstwem interesować niemiecka policja. Wrócił do domu jesienią 1940 roku. W dzień pracował na gospodarstwie, a nocował poza domem. Niestety znów pojawili się sowieci, aby go aresztować. Tym razem pomógł mu Józef Gogol z Zaczerlan, który zabrał ojca do swego gospodarstwa. Znalazł mu również nowe miejsce ukrycia w Targoniach. Niestety tata nie mógł tam zostać, gdyż spotkał tam na ulicy nauczycielkę miejscowej szkoły, która wcześniej mieszkała w Kościukach. Była to kobieta gadatliwa i wątpliwe było, że zachowa dyskrecję. Wrócił pieszo w ciągu nocy ponownie do Zaczerlan. Jakiś czas ukrywał się u Michała Popki, ale i tam przyszli rosyjscy żołnierze. Było to w wigilię 1940 roku. Ojciec zdążył wyskoczyć z domu, a Michał nie. Zabrali go na samochód i nikt go już więcej nie zobaczył. Mój ojciec Władysław znów poszedł do Józefa Gogola, a ten poradził ojcu, aby wykonał kryjówkę we własnym gospodarstwie. W tajemnicy przed dziećmi wykopano jamę w chlewie, w którym trzymano krowy. Jamę zaszalowano dylami, zrobiono właz, przysypano ziemią i przykryto warstwą gnoju i słomy. Od tego czasu ojciec zamieszkał w tym chlewie razem z krowami. Było to miejsce bezpieczne, w miarę ciepłe, była przecież zima. Podczas obrządku mama nie wzbudzając niczyich podejrzeń przynosiła ojcu jedzenie, czy inne potrzebne rzeczy. W nocy można było opuszczać jamę, aby się umyć i pospacerować.
21 czerwca 1941 roku, w nocy z piątku na sobotę, o godzinie dwunastej obudziło nas walenie w drzwi domu. Gdy stryj otworzył drzwi, w progu stali sowieci. Weszli do izby i oznajmili, że zostaniemy deportowani na tereny Związku Radzieckiego. Kazali zbierać się do wyjazdu mamie i nam trojgu dzieciom. Jeszcze przed świtem podstawili ciężarówkę, na którą żołnierze wrzucili nasze tobołki. Stryj Piotr uprosił komisarza, aby pozwolił mu jechać z nami jako opiekun. Nie było go na liście zesłańców, pomimo to, nie chciał puścić na poniewierkę bratowej z malutkimi dziećmi. Gospodarstwem obiecał zajmować się Józef Gogol z żoną , którzy przybiegli do nas na wieść o wywózce. Świtało, gdy ładowano nas do bydlęcych wagonów na przejeździe kolejowym w Starosielcach. Ruszyliśmy tego samego dnia, nie wiedząc dokąd jedziemy. Nasz tata został w skrytce pod gnojem. Następnego dnia w niedzielę, gdy byliśmy już w okolicach Grodna usłyszeliśmy wycie syren. Na bocznicy stacji kolejowej w Grodnie usłyszeliśmy, że wybuchła wojna. Niektórzy z nas sądzili, że z powodu wojny pociąg zawróci. Były to płonne nadzieje. Pociąg często miał postoje, zmieniał kierunek jazdy, ale nieustannie posuwał na wschód. Poznawaliśmy to po tym, że robiło się coraz chłodniej. Z podróży w tamtą stronę niewiele pamiętam, miałam tylko cztery latka. Większość wiedzy o początku pobytu w Rosji znam z opowiadań mamy i znajomych, z którymi dzieliliśmy niedolę. Mniej więcej po miesiącu trafiliśmy do położonego w tajdze obozu przejściowego zwanego Likmanarem. Był to kwadrat ziemi oczyszczony z roślinności i ogrodzony drucianą siatką. W rogach tego ogrodzenia stały wysokie wieże strażnicze. Przy bramie wykonanej z drągów i siatki stali strażnicy z bronią. Nikomu nie wolno było opuszczać obozu bez pozwolenia. Zamieszkaliśmy w jednym z baraków, wykonanych z drewna. Barak był prymitywną budowlą, składał się z czterech ścian, dachu i drewnianej podłogi. Na tej podłodze, spaliśmy rodzinami na gromadzie, okutani w co kto miał. Jedynym wyposażeniem baraku były dwa żelazne piece, które służyły do ogrzewania i do gotowania. Byliśmy uwięzieni i nie było gdzie zdobyć pożywienia. W obozie panował głód, głodowe przydziały chleba nie wystarczały. Uratowały nas i innych skazańców przywiezione z sobą rzeczy, które zamieniano z miejscowymi na kartofle i chleb.
Po podpisaniu umowy przez Sikorskiego o współpracy z Rosją, ogłoszono amnestię dla zesłańców. Oznaczało to, że mogliśmy opuścić obóz i przenieść się do miejscowości, gdzie były lepsze warunki życia. W obozie, w naszym baraku, mieszkał razem z nami Pan Józef Jaworowski z Zaścianek k. Białegostoku. Przed wojną był policjantem w Baranowiczach, gdzie poślubił bogatą pannę. Właśnie z Baranowicz trafił z żoną Aleksandrą na Syberię. Jakby sowietom było tego mało, aresztowano i wywieziono na zesłanie również jego rodzinę z Zaścianek. Był to człowiek bardzo zaradny i obrotny. Gdy do naszego obozu przyjechali przedstawiciele jakiegoś kołchozu w poszukiwaniu mężczyzn do pracy, Józef Jaworowski obiecał im, że ich dostarczy, gdy dadzą mu na piśmie zapotrzebowanie. Gdy otrzymał pozwolenie na opuszczenie obozu, do kołchozu zawiózł zamiast mężczyzn, same kobiety i dzieci. Rozzłoszczony przewodniczący kołchozu z początku nie chciał przybyszów przyjąć, ale Pan Jaworowski uspokoił go mówiąc, że przyjadą następnym transportem. W ten sposób zostaliśmy mieszkańcami kołchozowego miasteczka – Ojrotura. Przydzielono nam nawet mieszkanie w drewnianym domu. Kuchnię, w której zamieszkaliśmy, dzieliliśmy z rodziną Ostrowskich i Wiśniewskich ze Złotorii. Spaliśmy na zbitych narach. W pokoiku obok mieszkała rodzina Jaworowskich, w innym rodzina Lenczewskich z Leńc. Miasteczko położone było na równinie, przez którą przepływała szeroka rzeka. Za rzeką leżała kołchozowa ziemia, a za nią widoczne były góry. Oba brzegi rzeki łączył stały most, po którym moja mama i inni chodzili do pracy. Stryj mój, Piotr, znalazł pracę w elektrowni przy moście. W elektrowni jako paliwa używano drewna. Dowóz drewna wozem z tajgi, to była właśnie praca stryja. Dostał on też od kołchozu kawałek działki na swoje potrzeby. Na tej działce, w późniejszym okresie, uprawialiśmy ziemniaki, kukurydzę i słoneczniki. Pestki ze słonecznika sprzedawaliśmy na bazarze. Gdy stryj jechał wozem z ładunkiem drzewa, zatrzymywał się w pobliżu naszego mieszkania. Zwalał kilkanaście kawałków i odjeżdżał. Wyskakiwaliśmy wtedy z ukrycia i szybko zanosiliśmy je do swego domu. Drzewo na opał i gotowania zdobywaliśmy też przez wyławianie z rzeki spławianych przez flisaków pni. Jeśli chodzi o jedzenie to zdobywane było przez młodych chłopców z rodzin, które z nami mieszkały. Chodzili oni po zboże do kołchozowego magazynu, który był pod gołym niebem. W czasie, gdy Pan Jaworowski zajmował rozmową uzbrojoną w dubeltówkę strażniczkę, inni ładowali zboże do worków i nosili do domu. Zdobyczą dzielono się solidarnie. Niestety, dość szybko rodziny Wiśniewskich i Ostrowskich wyprowadziły się od nas do miasta Barnauł, gdzie była kolej. Natomiast Pan Jaworowski, który dbał o nas, został wcielony do Ludowego Wojska Polskiego. Zostaliśmy sami i zdani na własne siły. Latem zbieraliśmy po górach dziki czosnek, którego było tu dużo. Być może dzięki niemu mam do dnia dzisiejszego wszystkie zęby. Mama poznała kilka miejscowych kobiet, którym pomagała uprawiać działki. Jedną z nich była kołchozowa księgowa – Marusia. Mąż jej był na wojnie, więc mama pomagała jej w ogrodzie i przy pasieniu krowy. Dzięki temu dostawaliśmy od niej mleko. Była dobrą kobietą, wracałam od niej zawsze nakarmiona. Inna Rosjanka, u której braliśmy wodę ze studni, dostawała paczki od męża z frontu. Otwierała je przy nas i pokazywała co dostała, często coś z nich nam dawała. Były to rzeczy „trofiejne”, czyli zdobyte na terenie Prus. Pewnego razu zawołała moją mamę, aby otworzyła otrzymaną paczkę. Sama nie chciała, twierdząc, że ma złe przeczucia. Po otwarciu paczki okazało się, że w środku była głowa jej męża. Widocznie został przez kogoś złapany na rabunku, a głowę w akcie zemsty wysłali na znaleziony przy nim adres. Kobieta ta przeżyła wielki wstrząs, moja mama również. Mama w porze zimowej podejmowała się robienia na sprzedaż rękawic, szalików, nauczyła się też przędzenia wielbłądziej wełny. Miejscowe kobiety kupował jej wyroby i wysyłały swym mężom na front. Gdy mama szła do pracy, pilnowała nas matka Pana Jaworowskiego. Pamiętam jak jednego razu, gdy mama odchodziła, poprosiła Jaworowską, aby ugotowała nam zupy z trzech ziemniaków. Powiedziała też jej, gdzie one leżą. Słyszała to ona i my dzieci. Gdy Pani Jaworowska była czymś zajęta, wraz z rodzeństwem zabrałam te ziemniaki. Pobiegliśmy na podwórko i ze smakiem schrupaliśmy je na surowo. Przyłapała nas na tym Pani Jaworowska, ale nawet nie krzyczała. Popatrzyła na nas ze smutkiem , pokręciła głową i ugotowała zupę ze swoich zapasów. Zbieraliśmy również kłosy na kołchozowych polach, kradliśmy z tych pól wszystko, co się nadało do jedzenia. Nie gardziliśmy pokrzywą czy lebiodą. Stryj oddawał na nasze utrzymanie wypłatę i kartki. Chodziliśmy z tymi kartkami do kołchozowego sklepu. Sklepowa nas lubiła i najczęściej dostawaliśmy chleb bez kolejki. Poza brakiem jedzenia, największym naszym utrapieniem były wszy i pchły. Gryzły nas bez litości w najbardziej delikatnych miejscach. Mycie się czystą wodą nic nie pomagało, nie sposób było je wyłapać. Broniono się przed nimi goląc zarost. Wszystkie dzieci golono na łyso, trudno było odróżnić dziewczynkę od chłopca, tym bardziej, że ubrani byliśmy w łachmany. Do szkoły, która była w miasteczku nie chodziłam z braku ubrania i butów. Podjęłam wprawdzie próbę chodzenia do szkoły, ale skończyło się to źle. Gdy w letniej porze szłam boso, to zabiłam drzazgę w nogę na drewnianym chodniku. Drzazga utkwiła w stopie tak głęboko, że mama zaprowadziła mnie do lekarza. Aby ją wyciągnąć, lekarz nadciął stopę żyletką. Po takich przykrościach nie poszłam już do szkoły. Poza szkołą i przychodnią lekarską w miasteczku był posterunek milicji oraz NKWD. Przy tym posterunku było też więzienie. Siedziało w nim wielu Polaków, którzy odmówili przyjęcia rosyjskiego obywatelstwa. Przed tym ostrzegali nas nawet Rosjanie mówiąc, że jeśli je przyjmiemy, nie wypuszczą nas do domu.
Najgorzej na zesłaniu mieli ci, co pochodzili z zamożnych rodzin. Brakowało im praktycznych umiejętności, częściej od innych ginęli z głodu. Również mało zaradni byli Rosjanie przywiezieni z miast. Oni również nic nie umieli, bali się też kraść. Próbowali wprawdzie łapać koty, szczury czy myszy, ale tego było za mało.
Zimą 1945 roku powrócił do nas z wojny Józef Jaworowski. W walce z Niemcami został ciężko ranny. Po pobycie w moskiewskim szpitalu wrócił do rodziny, do naszego wspólnego mieszkania. Nie był jednak z nami długo, gdyż jego rodzina otrzymała zgodę na wyjazd do Polski. Gdy do niej powrócił, odnalazł naszego tatę i zdał mu relację. Na miejsce rodziny Jaworowskich zakwaterowano Rosjanina, Kolę z rodziną. Był ranny na wojnie i dlatego go zwolniono. Utrzymywał się ze sprzedaży robionych przez siebie grzebieni, szkatułek, kuferków. Taki właśnie niewielki kuferek podarował nam na pamiątkę, gdy wyjeżdżaliśmy do Polski. Mam go do dnia dzisiejszego.
W marcu 1946 roku otrzymaliśmy zgodę na wyjazd do Polski. Takiej zgody nie dostał stryj, Piotr Gogol. Pretekstem odmowy była stara, jeszcze carska książeczka wojskowa, którą posługiwał się stryj. Nie pomogły żadne tłumaczenia, że jest Polakiem. Uradzono, że gdy wrócimy do Polski, przyślemy mu metrykę urodzenia. Stryj został, a my ruszyliśmy w drogę. Pierwszym etapem w powrotnej drodze było miasto Barnauł, gdyż tam mieliśmy wsiąść do pociągu. Zakwaterowano nas w budynku przystani rzecznej, gdzie spaliśmy na podłodze. Posiłki mama gotowała przy ognisku, nad rzeką. Jedzenia już nam nie brakowało, gdyż dostaliśmy tam paczki z Czerwonego Krzyża. Było więc mleko i jajka w proszku, konserwy, suchary. Dostaliśmy też paczki ubraniowe, po przebraniu wyglądaliśmy już całkiem przyzwoicie. Czekaliśmy na transport do Polski. Oczekiwaliśmy na pociąg ponad dwa miesiące. W tym czasie, zwiedzaliśmy miasto, przyzwyczajaliśmy się do cywilizacji. To było ładne miasto, miało nawet prawdziwy park. Na jego terenie oglądałam pierwszy w życiu pochód pierwszomajowy. Naszą rodzinę wziął pod opiekę inżynier z Brańska, to on z mamą załatwiał nasze sprawy, poczynając od jedzenia i ubrania, a skończywszy na wizach.
W końcu, pewnego dnia przenieśliśmy się na dworzec kolejowy. Wreszcie nadjechał upragniony pociąg. Gdy się zatrzymał, okazało się, że to nie jest zwykły pociąg dla zwykłych ludzi. My skazańcy byliśmy do tego składu tylko dodatkiem. Pociągiem tym jechało do Polski wielu dobrze ubranych i odżywionych Żydów. Ludzie mówili, że to jedzie delegacja. Gdy wysiedli z wagonów, porozkładali leżaki, stoliki, parasole i opalali się, czekając, aż się załadujemy. Gołym okiem było widać, że tym ludziom niczego nie brakuje. Była to grupa urzędników Biura Repatriacyjnego, udających się do Polski. Wśród nich była Wanda Wasilewska. Była jeszcze młodą i ładną kobietą o ciemnych włosach. Patrzyłam na nią na postojach, jak wraz z towarzystwem odpoczywała na leżaku w pobliżu wagonów. Wielkim kontrastem, jak gdyby z innego świata, byli ludzie z innego transportu, który zatrzymał się na dworcowej bocznicy. Zobaczyliśmy wychodzących z wagonu zakutanych w worki, w jakieś gałgany, jakieś trepki, sznurki, strzępy papieru, wynędzniałych, brudnych i zarośniętych ludzi, zabranych z jakiegoś syberyjskiego łagru. Pomimo, że byliśmy biedakami, przywykłymi do nędzy, płakaliśmy patrząc na nich. Dopiero tu, na tym dworcu, ludzie ci otrzymali potrzebną im pomoc. Wśród nich była Pani Ruś z Topilca, z którą mama podzieliła się, czym mogła. Gdy zobaczyła co mamy z sobą, to śmiała się, że wracamy z wczasów. Pani Ruś wracała do Polski, po wyjściu z więzienia za kradzież kilku kilogramów zboża. Miała z sobą dwoje najmłodszych dzieci, dwóch starszych synów wcielono do wojska. Dworcem, na którym staliśmy kilka dni była też Moskwa, nawet trochę ją zwiedziliśmy. Korzystaliśmy z postojów pociągu, aby wykąpać się na dworcu i trochę pozwiedzać. Wróciliśmy do Białegostoku w czerwcu 1946 roku, w to samo miejsce do Starosielc. Czekał na nas ojciec, który przyjeżdżał do każdego przychodzącego transportu. Poznał jedynie naszą mamę. Były łzy i łzy. Wróciliśmy do domu. Gospodarstwo było zachowane w dobrym stanie, pomimo że tata sam je prowadził. Gdy poszliśmy cała rodziną na ogród we wsi, przyszli ciekawi naszych losów ludzie. My dzieci uciekłyśmy do domu, bałyśmy się ludzi. Na temat naszego pobytu w Rosji nigdy w domu nie rozmawialiśmy. Ojciec zakazał. O ile wiem, poniszczył też wszystkie dokumenty. Najwięcej o naszym pobycie na Syberii wiem od Pana Józefa Jaworowskiego, z którym przyjaźniliśmy się przez wiele lat, aż do jego śmierci. Będąc na na moim weselu, powiedział do wszystkich gości: „ W Rosji był taki dobry chleb, że żaden tort, nawet ten weselny, mu nie dokaże”. Tylko ci, którzy tam byli, zrozumieli o czym Józef Jaworowski mówił.
Wspomnienia spisał: Grzegorz Krysiewicz