Czesław Sucharski urodził się 26. XI. 1901 roku w miejscowości Bugaj, powiat Koło, jako syn Marianny i Stanisława. Ojciec Stanisław Sucharski był nadleśniczym w powiecie Kolskim. W 1917 roku przyjęto go na podstawie egzaminu, do trzeciej klasy ośmioklasowej Szkoły Realnej Męskiej Obywateli miasta Koła. Po ukończeniu szóstej klasy, w 1920 roku wybuchła wojna z bolszewikami. Jak wielu innych młodych chłopców zgłosił się jako ochotnik do Wojska Polskiego, by bronić ojczyzny. Komisja poborowa w dniu 19. VII. 1920 roku wcieliła go do 1 Pułku Strzelców Podhalańskich wchodzącego w skład 21 Dywizji Piechoty Górskiej. Dywizję tę włączono do grupy uderzeniowej 4 Armii gen. Leonarda Skierskigo, przeznaczonej do uderzenia znad rzeki Wieprz na bolszewickie wojska oblegające Warszawę. Czesław Sucharski jako zwykły żołnierz piechoty przeszedł cały szlak bojowy tej dywizji i wziął udział we wszystkich bitwach jakie ona stoczyła. Wziął udział w krwawej walce o Kock(14 – 16. 08.), Siedlce (17.08.),Białystok (22.08), Kuźnicę, Nowy Dwór (23.09), Grodno (26.09), Lidę(28.08), Oszmiany1(28-29.10.).
Po ustaniu walk, został zdemobilizowany 6. XI. 1920 roku2. Powrócił do szkoły, naukę ukończył egzaminem maturalnym w 1923 roku3. W 1923 roku podejął studia wyższe na Uniwersytecie Warszawskim, na wydziale prawa4. W swym życiorysie z 1929 roku napisał:„Po roku jednak, z braku odpowiednich warunków materialnych zrezygnowałem ze studiów i podjąłem pracę nauczyciela”. Wolny etat znalazł w siedmioklasowej Szkole Powszechnej w Kruszewie. Była to wieś włościańska, położona w zakolu Narwi w gminie Choroszcz. Szkoła nie miała własnego budynku, dzieci uczono, jak mówili miejscowi „po chatach”. Pracę rozpoczął w roku szkolnym 1924/255, zamieszkał w wynajętej izbie u gospodarza.
Zanim jednak rozpoczął pracę , 12. VIII. ożenił się z Ireną Białasówną, siostrą kolegi z gimnazjum. Teść jego był założycielem Straży Pożarnej mieście Kole, zaliczał się do szanowanych obywateli i działaczy społecznych miasta. Młoda żona nie zdecydowała się przenieść z Wielkopolski na zacofaną białostocką wieś. Pozostała w rodzinnym domu w Kole. Na ile to było możliwe odwiedzali się wzajemnie, czekając na rozpoczęcie budowy nowej szkoły w Kruszewie. W budynku przyszłej szkoły zaprojektowano mieszkania dla nauczycieli. Mieszkając samotnie, cały swój czas poświęcił pracy z dziećmi, oraz pracy społecznej. Wieś po ponad stu latach rosyjskich zaborów była bardzo zaniedbana pod każdym względem: cywilizacyjnym, kulturowym oraz mentalnym, „Dobrze było, jak było”. Trzeba było w ludziach rozbudzać chęć zmian, pokazując pożytki z pracy własnej i zbiorowej. Zajęć nie brakło, tym bardziej, że rok później w 1925 roku urodziła się Panu Sucharskiemu córeczka Zdzisława. W okresie wakacji planował być z rodziną, niestety, nic z tego nie wyszło, gdyż przypomniało sobie o nim wojsko. Od roku 1925 prawie wszystkie wakacje spędzał na ćwiczeniach w różnych jednostkach wojskowych.
W 1925r. w Baonie szkolnym przy D.O.K Nr. III w Grodnie, w 1926 w 1 p.p. Legionów w Wilnie, 1928 w 42 p.p. w Białymstoku. W tym czasie, podczas odwiedzin żony w Kruszewie, 15 września 1928 roku, przyszedł na świat syn Wiktor. Właśnie trwały końcowe prace wykończeniowe mieszkania, w nowym budynku szkoły. Wkrótce zamieszkała w nim już cała rodzina. Żona Irena nie pracowała zawodowo, choć miała maturę, zajmowała się wychowaniem dzieci. W 1929 roku Czesław Sucharski ukończył ośmiotygodniowy kurs Szkoły Podchorążych Rezerwy nr 8 w Grudziądzu. W 1931 roku ponownie dostał wezwanie na ćwiczenia, tym razem do 71 pp w Zambrowie, gdzie otrzymał awans na ppor. rezerwy6, z przeznaczeniem na dowódcę plutonu. W tym samym roku, po siedmiu latach pracy w Kruszewie, decyzją Kuratorium przeniesiono go do szkoły w Księżynie.
Uczył tam przedmiotów takich jak: matematyka, fizyka, oraz religii i wychowania fizycznego. W tej szkole dał się poznać jako świetny nauczyciel i wychowawca. Zajmował się też sprawami społecznymi oraz budową nowej szkoły, którą oddano do użytku w 1934 roku.
W 1939 roku, gdy wybuchła wojna, Czesław Sucharski zgłosił się do Komendy Uzupełnień. Jako że z racji wieku był oficerem drugiego rzutu, kazano mu czekać na wezwanie. Otrzymał je dopiero 15 września. Wezwanie przyniósł młody goniec Janusz Kokociński, syn nauczycielki, w momencie, gdy Niemcy stali już pod Bokinami. Wtedy to, 15 września 1939 roku, po południu, Czesław Sucharski ubrany w mundur opuścił dom, aby do niego nigdy nie wrócić. Włączył się do batalionu marszowego 42 pp cofającego się z mostu w Bokinach na Narwi, do Ignatek. Po krótkiej obronie tzw. Lisiej Górki, jego oddział wycofał się na wschód. Na drugi dzień, jego syn Wiktor z kolegami poszedł tam zobaczyć, czy nie ma tam rannych lub zabitych. Nikogo nie znaleźli. Czesław Sucharski, jak tysiące innych żołnierzy WP wpadł w ręce Armii Czerwonej.
Został internowany do obozu w Kozielsku, był to obóz dla oficerów. O tym, że tam przebywa, rodzina dowiedziała się od Pana Borowskiego z Horodnian. Jako zwykły żołnierz, został z tego obozu zwolniony późną jesienią. Gdy wrócił do domu, opowiedział rodzinie wszystko co wiedział o Czesławie Sucharskim. NKWD dowiedziało się, że Borowski opowiada ludziom o obozie. Został wezwany na rozmowę ostrzegawczą, gdzie mu tego zabroniono pod rygorem aresztowania. Wiadome było że, wszyscy więźniowie zostali starannie przesłuchani przez doświadczonych oficerów NKWD, znających nie tylko język polski, ale też inne. Wśród nich był generał NKWD Wasilij Zarubin, który usiłował przeciągnąć oficerów na stronę sowietów.
Wielki nacisk przesłuchujący kładli na informacje o udziale żołnierzy w wojnie z bolszewikami, jak również pod kątem ewentualnej współpracy. Wszystkim założono teczki osobowe, w których zapisano wszystkie uzyskane informacje, łącznie z danymi o rodzinie. W późniejszym okresie na podstawie tych danych, aresztowano i wywieziono do Rosji rodziny zamordowanych. Późną jesienią, w październiku i listopadzie, zakończono selekcję oficerów. Wszystkich uznano za wrogów Związku Radzieckiego i zamordowano w kwietniu 1940 roku, gdy tylko odmarzła ziemia i można było kopać jamy na groby. Z obozu, Czesław Sucharski przysłał do domu cztery listy adresowane do żony Ireny. Wszystkie były pełne czułości i troski o bliskich. Ostatni przyszedł z Kozielska z datą 5.III. 1940 roku. Tego dnia, w Moskwie zapadła decyzja o zabiciu więźniów.
Zamordowano go strzałem w tył głowy 9 kwietnia 1940 roku. Został ekshumowany przez Niemców w 1943 roku pod numerem AM/1630, znaleziono przy nim list,pocztówki i kartę szczepień. Data śmierci została ustalona na podstawie pamiętnika kolegi Wacława Kruka7.
Kiedy Niemcy ogłosili w prasie o zbrodni rosyjskiej w Katyniu i ta informacja dotarła do Kruszewa, jego uczniowie, żołnierze Armii Krajowej usypali mu, na cmentarzu parafialnym w Śliwnie symboliczny grób. Na brzozowym krzyżu umieszczono tabliczkę z napisem: „Nauczycielowi por. Czesławowi Sucharskiemu, zamordowanemu w 1940 roku w Katyniu, krzyż ten stawiają na pamiątkę – wdzięczni uczniowie Szkoły Powszechnej w Kruszewie”8
W oczach syna Wiktora
Te wrześniowe dni 1939 roku doskonale pamięta jego syn Wiktor9. Dzień kiedy ojciec odszedł na zawsze, był dla niego dniem 11 urodzin. Tego dnia po raz ostatni ojciec ucałował go i przytulił. Do dzisiejszego dnia, choć minęło tyle lat czuje jego uścisk.
Z okresu pobytu w Kruszewie pamięta tylko pożar wsi, który miał miejsce na wiosnę 1931 roku. Było to w nocy podczas burzy. Patrzył na to, z okna szkoły, trzymany na rękach przez swoją matkę Irenę, słyszał też krzyki ludzi i odgłosy przerażonych zwierząt.
Do szkoły w Księżynie zaczął uczęszczać w 1936 roku. Pamięta to doskonale, gdyż było to rok po śmierci Józefa Piłsudskiego. Wracając z wakacji od babci z Koła, zatrzymali się w Warszawie. Ojciec zaprowadził rodzinę do Belwederu. Pamięta wysokie kolumny gmachu. W obszernym holu stały przy ścianach zbroje rycerskie. Wśród eksponatów była popielniczka z kopyta kasztanki marszałka. Widział też łóżko na którym zmarł Józef Piłsudski. Po wakacjach poszedł do klasy, w której ojciec nie miał zajęć, to było jego życzenie.
Uczyły Go Panie Dzienis i Kokosińska, oraz Pani Stanisława z ulicy Wojskowej. Gdy ojciec zauważył, że syn boi się grzmotów podczas burzy, zabierał go na balkon mieszkania i oswajał z hukiem. Po pewnym czasie już się nie bał, nawet polubił burze. Ojciec był tak dobrym fizykiem, że bezbłędnie wyliczał punkt, gdzie uderzał piorun. Gdy burza się kończyła, razem szukali drzew trafionych piorunem. Znajdowali nawet stopione piorunem grudy ziemi. Siostra Zdzisława chodziła najpierw do gimnazjum na ul. Sienkiewicza w Białymstoku, a potem do Gimnazjum Jabłonowskiej.
Rodzina mieszkała w wynajętym mieszkaniu u Pana Klemensowicza, za ulicą, naprzeciw szkoły. Budynek był murowany, mieszkanie składało się z kuchni, jadalni i gościnnego pokoju. Można powiedzieć, że żyli w dobrych warunkach. Rodzinny dom Wiktor wspomina dobrze. „My dzieci byłyśmy kochane, bardzo dbano o nasze wykształcenie i dobre wychowanie. Święta obchodzono bardzo uroczyście, gdzie modlitwa była na pierwszym miejscu”. Komunia święta obojga rodzeństwa odbyła się w kościele w Niewodnicy, gdyż wieś Księżyno należała do tej parafii. W połowie lat trzydziestych doprowadzono do domu nawet prąd, nie było natomiast kanalizacji. Mieliśmy też drewutnię i chlewek, gdzie mieszkała nasz krowa. Tata kupił ją, aby jego rodzina miała mleko. Każdy pracujący w szkole nauczyciel miał też kawałek pola. Sadziliśmy tam buraki i inne rośliny, którymi karmiliśmy naszą krowę, którą nazywaliśmy Baśką. W 1938 roku, gdy siostra Zdzisława była już w drugiej klasie gimnazjum, ojciec sprzedał krowę wraz z cielakiem znajomym gospodarzom. W starszych klasach Wiktor zapisał się do harcerstwa. Prowadziły je osoby spoza szkoły. W tym czasie komenda harcerska mieściła się na Nowym Mieście, przy ulicy Kawaleryjskiej, bywałem tam na szkoleniach. W komendzie instruktorem harcerskim był późniejszy prezydent Polski, Ryszard Kaczorowski. Po tym kursie zmieniłem szary sznur harcerski na brązowy. Obozy harcerskie były w lasach pod Supraślem. Gdy w 1938 roku wynikł konflikt z Czechami o Zaolzie, należeliśmy już wtedy do hufca przy ul. Ogrodowej w Białymstoku. Zaprowadzano nas wtedy na manifestację, na plac przed pałac Branickich. Były tam przemówienia i śpiewano patriotyczne pieśni.
Zesłanie
Przyjechali po nas w nocy 13 kwietnia 1941 roku, obstawili dom i kazali się zbierać. Oznajmili nam, że zawiozą nas do ojca, który już na nas czeka. Zabrali wszystkich na samochód – babcię, mamę, moją siostrę Zdzisławę i mnie Wiktora. Jeden z sołdatów powiedział tylko, aby zabierać jak najwięcej rzeczy. Tego dnia poprószył śnieg, gdy załadowano nas do wagonu, pełno go było w środku, napadał przez dziurawy dach. Doładowano do tego wagonu więcej rodzin, tak że trudno było się w nim poruszać. Trwało to cały dzień, dopiero w nocy pociąg ruszył w nieznane. Zatrzymywał się na nieznanych mi stacjach, ale wysiadać nie było wolno. Gdy dojechaliśmy do granicy z Rosją, ustawiono nasze wagony naprzeciwko drugiego pustego pociągu na szerokich torach. Po ułożonych deskach przepędzono nas do tych wagonów, tak że nie dotknęliśmy nawet ziemi. Przez Ural pociąg przeciągały aż trzy lokomotywy, tak wielki był skład wagonów. Zawieziono nas do Pawłodaru i samochodami przewieziono do jakiegoś kołchozu. Tam zakwaterowano nas w budynku, gdzie poprzednio trzymano owce. W tej owczarni przeszliśmy dwutygodniowa kwarantannę. Po tym czasie wywieziono nas do miejscowości Pietropawłowki nad Irtyszem, oddalonej od Pawłodaru o 200 kilometrów. W miejscu gdzie mieszkaliśmy rzeka miała dwadzieścia kilometrów szerokości. Z placu zabrał nas człowiek, który był na wojnie z Polską w 20 roku, miał dobrą opinię o naszym kraju. Byliśmy tam krótko, gdyż jego żona była chora i brzydko pachniała. Mieszkaliśmy później w różnych lepiankach, lub ziemiankach, był to dość duży „pasiołek”, gdyż liczył sto pięćdziesiąt kominów. Miejscowość zaludniła się, gdy po wybuchu wojny z Niemcami , zasiedlono ją rodzinami ukraińskimi. Wszyscy zesłańcy bez wyjątków musieli bardzo ciężko pracować. Zwalniano z pracy jedynie kobiety, gdy mróz był powyżej czterdziestu stopni. Często jednak dochodził do sześćdziesięciu, problemem było nawet nawet załatwienie potrzeb fizjologicznych. Musiałem się nauczyć nawet plucia, gdyż można było odmrozić sobie wargi. W kołchozie zatrudniano kobiety starsze i z dziećmi, natomiast młodsze, nie mające dzieci, w zakładach pracujących na potrzeby wojska. Mężczyzn prawie nie było, gdyż byli w wojsku. Dzieci miały obowiązek pracy od dwunastu lat, akurat tyle skończyłem. Zostałem „gruzawikiem” czyli ładowaczem, potem „izwieszczykiem” czyli woźnicą, obsługiwałem też kosiarkę konną. Ojciec wpajał mi, że jak coś się robi , należy to robić solidnie. Z tego powodu zostałem nawet „udarnikiem”, czyli przodownikiem pracy. Tytuł ten dawał mi prawo do ubiegania się o zapłatę za pracę, oczywiście nie w gotówce. Mogłem liczyć na przydział ziarna, które nie nadawało się do wysiewu. W kołchozie uprawiano tylko pszenicę jarą, znoszącą trudny klimat, krótkie upalne lato i wczesne ostre zimy. Najczęściej pracowałem z końmi, polubiłem je bardzo. Konie również mnie lubiły, zdarzało się, że uciekały z kołchozowej stajni i przybiegały do lepianki gdzie mieszkałem. Niestety, łagodne konie zazwyczaj zabierało wojsko, dlatego łapaliśmy konie dzikie, żyjące wolno na stepie. Oswojenie i ujeżdżenie takiego konia było trudne i niebezpieczne, szczególnie dla takiego dzieciaka jak ja. Pewnego razu zimą, pomimo że miałem gorączkę, kazano mi wieźć zboże do elewatora w Kupinie, oddalonego o osiemdziesiąt kilometrów. Z powodu tej gorączki „priedsiedatel” kołchozu dał mi futrzaną burkę. Jechaliśmy w cztery podwody zaprzężone po dwa konie. W połowie drogi był „pasiołek”, gdzie mieliśmy nocować w stodole na klepisku. Musieliśmy na zmianę pilnować koni i ładunku, aby go nie ukradziono. Na drugi dzień, gdy zajechaliśmy do celu, uświadomiłem sobie, że zbliża się wigilia. Poprosiłem kolegów Rosjan, aby mi pomogli w rozładunku, gdyż chcę wracać do Pietropawłowki. Odradzali mi mówiąc że, dopadną mnie wilki i nie zostaną ze mnie nawet kości. Na drogę, na cztery dni, dostałem dwukilogramowy bochenek chleba, za dwa dni odkroiłem dwie kromki, chciałem ten chleb zawieść dla rodziny. Ruszyłem samotnie z powrotem. Puste sanie, zadbane przeze mnie konie, biegły do swej stajni bez popędzania. Zawiozły mnie do rodziny w ten wigilijny wieczór o dziewiątej godzinie, a wilków nawet nie widziałem. Dowiozłem im prawie cały bochenek chleba. To były piękne święta. Chyba nigdy w życiu tak szczerze się nie modliłem, jak w Rosji, o to , by najeść się do syta zwykłego chleba. Dzisiaj, jedzenia mam pod dostatkiem, niestety niewiele mogę go zjeść. Nie jestem w stanie zjeść porcji, jaką dają w restauracji czy w stołówce. Mój żołądek ukształtowany na Syberii nie pozwala na to. Wtedy byłem tak chudy, że moja głowa miała większy obwód niż brzuch. Zimą, większość z nas chorowała na cynge, czyli szkorbut. Latem był z tym mniejszy kłopot, bo można było zdobyć cebulę, czosnek. Nie gardziliśmy żadnym pożywieniem, jadło się co tylko dało się zdobyć. Wybieraliśmy latem jaja z gniazd dzikim ptakom, nikt nie zaglądał co było w środku. Zmarznięte ziemniaki, czy zepsute zboże, wszystko szło.
Doczekałem się też spotkania z wilkami. W porze zimowej wysłano mnie i Ulanę, naszą gospodynię, u której mieszkaliśmy, do lasu po drzewo. Jako że lasy były państwowe, a kołchoz był spółdzielnią, na wycinkę drzewa trzeba było mieć pozwolenie. Takiego pozwolenia nie było, mimo to, wysłano nas byśmy je kradli. Odmówić nie było można, bo oskarżono by nas o sabotaż. Być złapanym na kradzieży, też nie było można, bo za to wysyłano do więzienia lub kopalni. Zdecydowaliśmy się jechać po drzewo nocą. W świetle gwiazd załadowaliśmy wóz drzewem. Ciężki wóz ciągnęły zaprzężone w jarzma byki. Gdy wyjechaliśmy na trakt, zobaczyliśmy rząd świecących ślepi. Wilki czekały na nas rozstawione w tyralierę. Wołami, nie mieliśmy żadnych szans na ucieczkę, nie było też z czego rozpalić ognia. Zaczęliśmy głośno się modlić, Ulana po swojemu, ja po polsku. Trwało to jakiś czas, potem na rozkaz swego przywódcy wilki skręciły i odstąpiły od nas. W mojej ocenie był to cud, wtedy poznałem siłę modlitwy. Woły tak zgłupiały, że nie chciały ruszyć z miejsca. Dopiero bat przywołał je do rozumu. Aby chciały skręcić w lewo, trzeba było wołać do nich – „Cb”. Aby skręcić w prawo , trzeba było użyć zawołania – „Cob”. Wszystkie te komendy należało wzmacniać operując „knutem”10. Wróciliśmy szczęśliwie do domu Ulany. Była ona, jak większość zwykłych Rosjan, kobietą życzliwą i w stosunku do nas dobrą. Mieszkała wraz ze swoją teściową, na którą wołano -Pińczuczka. Właśnie u tej Pińczuczki podpadła moja babcia. Kobiety Syberii nie nosiły majtek, nawet zimą. Moja babcia zlitowała się nad Pińczuczką i podarowała jej jedną parę. Wdzięczność obdarowanej trwała tylko do poranka dnia następnego. Nie przyzwyczajona do ich noszenia Pińczuczka, narobiła w te majtki. Winą za ten wypadek obarczyła moją babcię. Uznała, że babcia celowo ją obdarowała, aby ją ośmieszyć i okazać swoją wyższość. Na nic były tłumaczenia, odtąd babcia zyskała prywatnego wroga.
Ulana, nasza gospodyni uratowała mnie przed zjedzeniem przez wszy. Zdarzyło się to, gdy moja mama uszyła mi nową koszulę z lnu. Nałożyłem ją na siebie wieczorem i poszedłem spać na pryczę, obok chorego chłopca. Rano, skoro świt poszedłem do pracy. Po jakimś czasie coś zaczęło mnie gryźć za plecy. Z początku nie zwracałem na to uwagi, ale coraz bardziej stawało się to dokuczliwe. Wreszcie ruszyłem biegiem do domu. Odległość do sioła pokonałem w mistrzowskim czasie. Pod lepianką, przy studni stała Ulana i zapytała co mi się stało. Gdy wyjaśniłem jej o co chodzi, pomogła mi ściągnąć koszulę. Okazało się że cała jej powierzchnia od środka pokryta jest wszami. Kazała mi wejść całemu do wody i umyć się, sama strzepała wszy z koszuli i ją oddała. Okazało się, że jestem cały pogryziony zarówno przez wszy koszulowe jak i przez żyjące na włosach. Dowiedziałem się, że wszy bardzo lubią świeży materiał, dlatego wszystkie z lepianki weszły na mnie. Na Syberii było rzeczą normalną, że gdy ktoś miał chwilę czasu, kładł głowę na kolanach jakieś, nawet obcej dziewczyny, a ta zbierała mu wszy. Tak samo było w domu, jeden ratował drugiego.
Zaznałem też wielkiej przyjaźni od rosyjskiego chłopca, mego rówieśnika, Koli Zajcewa. Gdy od matki dostał dwa ziemniaki, zawsze oddawał mi jeden. Dzielił się ze mną również bryndzą, tak nazywano odciągnięte mleko. Każda właścicielka krowy musiała zdawać do mleczarni mleko. Po odciągnięciu tłuszczu resztę oddawano. Gdy odjeżdżaliśmy, odprowadzał mnie może ze trzy kilometry, bardzo chciał jechać ze mną do Polski. Ciężko mi było rozstać się z nim.
Innym razem po dniu ciężkiej pracy, obudził mnie w nocy „predsiedatel,” dał mi kartkę, abym pobrał ze stajni konia i był do dyspozycji NKWD-dzistów, którzy ścigają zbiegłego więźnia. Miałem ich zawieść do Michajłowki. Po drodze zatrzymaliśmy się w przydrożnym siole. Przy herbacie rozmowa zeszła na temat wojny w Polsce. Powiedziałem im jak naprawdę to wyglądało. Zamilkli i do samej Michajłowki nie odzywali się. Gdy powróciłem do swego kołchozu, powiedziałem brygadziście, co się wydarzyło. Nie miałem jednak żadnych związanych z tym wydarzeniem nieprzyjemności. Przez pewien czas byłem też „garczowozem”czyli dostawcą paliw, woziłem je w beczkach z Michajłowki do kołchozu. W kołchozie było dużo zepsutych traktorów na szpałach11, kombajny miały wszystko oprócz napędu. Ciągnęły je traktory gąsienicowe, niestety zabrało je wojsko. Żniwa obecnie wyglądały w ten sposób, że zboże ścinano konnymi kosiarkami, a następnie składano w ogromne pryzmy. Zimą, gdy nie było buranu, młócono je kombajnami 12 z odłączonym napędem kosy.
Do Polski wyjechaliśmy 10 maja 1946 roku, wracaliśmy przez miesiąc. Przez ten czas, co może się wydać nieprawdopodobne urosłem ponad dziesięć centymetrów. Dobry nastrój, wypoczynek i dostatek konserw sprawiły, że spodnie które sięgały kostek, po miesiącu były w połowie łydek. Wieziono nas na ziemie odzyskane, ale wysiedliśmy samowolnie, wraz z innymi osobami, które były z Księżyna, pomiędzy Brześciem a Warszawą.
Przez okres naszego pobytu w Rosji naszym mieszkaniem opiekowała się sąsiadka, również nauczycielka Pani Dzienis. Czekało na nas zakurzone i puste, tym bardziej puste, gdyż brakowało ojca.
Kierownik szkoły w Księżynie, Pan Banulewicz zapraszał mnie codziennie na dwie godziny i przerabiał ze mną materiał szkoły podstawowej. Po sześciu latach pobytu w Rosji miałem wielkie braki w wykształceniu. Opanowałem za to doskonale rosyjski. Doszło do tego, że w rozmowie z kolegami, nie wiedząc nawet kiedy, przechodziłem na rosyjski. Łapałem się dopiero na tym, gdy zaczynali się śmiać. W tym roku odbyło się referendum „ 3XTak”. Punkt wyborczy był w szkole w Księżynie. Budynek był obstawiony przez milicję. Akurat zachciało się mi z kolegą postrzelać z pistoletu, który sobie wykombinowaliśmy jeszcze przed wojną. W tym celu poszliśmy do lasu na kol. Księżyno. Dopiero podczas zabawy uświadomiliśmy sobie to, że milicjanci mogą usłyszeć strzały. Był to bardzo lekkomyślny czyn.
Latem 1946 roku przyszedł list od wujka Czesława Białasa, który dowiedział się, że wróciliśmy. Zaprosił mnie do siebie, był on wtedy dyrektorem Liceum w Kole. Gdy w lipcu zajechałem tam z babcią, okazało się, że go przeniesiono na Dyrektora Szkoły Spółdzielczej w Górznie. Powstała ona na bazie zabranego majątku dla hr. Lipskiego, byłego ambasadora w Berlinie. Aby myśleć o dalszym kształceniu się, musiałem wcześniej zaliczyć szkołę podstawową. Wujek powiedział, aby nie liczyć na taryfę ulgową. Zostałem warunkowo przyjęty do tej szkoły. Chodziłem do niej i uczyłem się materiału z podstawówki. Mój dzień nauki kończył się zazwyczaj o trzeciej w nocy. Po pół roku intensywnej nauki, zdałem pomyślnie egzamin przed komisją. Przyjęto mnie wtedy na słuchacza szkoły i zakwaterowano w internacie, urządzonym w pałacu hrabiego. Otrzymałem od spółdzielni, właściciela szkoły stypendium, było to dla mnie bardzo ważne. Ukończyłem szkołę i po roku wróciłem do rodziny. W Białymstoku zapisałem się do trzyletniej zaocznej szkoły średniej, o profilu ekonomicznym. Mieściła się ona na ul. Dąbrowskiego w Białymstoku. Przyjęto mnie na drugi rok. Tam poznałem swoją późniejszą żonę. W 1949 roku zostałem powołany do trzyletniej służby wojskowej. Trafiłem do I Pułku Artylerii I Dywizji im. Kościuszki. Służbę skończyłem w stopniu plutonowego. Tak się trafiło, że służyłem w wojsku pod rozkazami trzech marszałków13. Służbę czynną zaczynałem za Marszałka Żymierskiego i Rokossowskiego, a pobyt w rezerwie za czasów Spychalskiego. Jako ciekawostkę podajam, że za czasów Rokossowskiego każdy dzień zaczynał się apelem, na którym śpiewano pierwszą zwrotkę „Kiedy ranne wstają zorze”. Apel wieczorny kończono pieśnią „Wszystkie nasze dzienne sprawy”. W niedzielę prowadzano nas też chętnych na Mszę Świętą do kościoła, uczestniczyliśmy też w rekolekcjach. Również przysięga wojskowa poprzedzona była Mszą Świętą.
Po powrocie z wojska, poszedłem do pracy, ożeniłem się, żyłem tak jak wszyscy zwykli ludzie.
Opracował
Grzegorz Krysiewicz Choroszcz 17.04.2015r.
1W tym mieście na cmentarzu parafialnym znajduje się kwatera poległych żołnierzy Polskich w 1920 roku. Na pomniku umieszczono napis: „Obrońcom Ojczyzny.*Poległym na ziemi *Oszmiańskiej w 1919 – 1920 * Niech Pamięć o Nich* Pozostanie Wśród Nas* Wdzięczni Rodacy*
2CAW sygn. 7376, Wyciąg Ewidencyjny z 24 sierpnia 1929 r.
CAW sygn. 7376. własnoręczny życiorys z dn. 28.04.1929 r.
3CAW sygn. 7376 Świadectwo Dojrzałości z 11 czerwca 1923 roku.
4Zachowała się legitymacja z podpisem rektora, w zbiorach syna Wiktora
5 CAW sygn. 7376 Zaświadczenie Wójta Gminy Choroszcz Stanisława Siemieniuka z dn. 6.V. 1929 r.
6 CAW sygn. 7376 Roczne Uzupełnienie Listy Kwalifikacyjnej za rok 1931.
Rocznik Oficerów 1934 lokata 354.
7Wspomnienia Wiktora Sucharskiego, w zbiorach autora.
8Napis odtworzono na podstawie wspomnień Jana Hajduczyka. Grób zbudowali uczniowie rocznika 1918, członkowie „Strzelca”, Czesław Sucharski był ich wychowawcą. Powstał z inicjatywy Edwarda Hodujko. Po wojnie został zniszczony przez Urząd Bezpieczeństwa.
9Wspomnienia Wiktora Sucharskiego, w zbiorach autora.
10Był to bat, o krótkiej rękojeści i długich rzemieniach.
11Żelazne koła.
12Burza śnieżna.
13Żymierski-1945/49, Rokossowski- 1949/56, Spychalski- 1957/68.