Nazywam się Henryk Konopko i urodziłem się w 1927 roku we wsi Rogówek, w pobliżu Choroszczy. Mój ojciec Wincenty i matka Genowefa posiadali dziesięciohektarowe gospodarstwo. W domu było nas sześcioro rodzeństwa. Trzy dziewczyny i trzech chłopców. Starszy ode mnie brat miał na imię Karol, a młodszy Stanisław. Do szkoły powszechnej chodziłem do pobliskiej wsi Majątek Rogowo. Była to szkoła czteroklasowa, która mieściła się w dużym drewnianym domu Franciszka Grzybko. Zajmowała ona dwa pokoje domu z wejściem od ulicy. W każdej z izb szkolnych zajęcia miało po dwie klasy. W jednej dwie młodsze, w drugiej dwie starsze. Było nas ponad sześćdziesięcioro dzieci. Klasy młodsze uczyła prawie do samej wojny pani Jadwiga Angielska. Mieszkała na kwaterze w naszym domu, toteż czasami w wolnym czasie sprawdzała jak odrabiam lekcje. Gdy zrezygnowała z pracy w mojej szkole, ojciec odwiózł ją furą w okolice Bielska skąd pochodziła. Klasy starsze uczył pan kierownik Jan Mancewicz. Był on zarazem oficerem rezerwy, gdy przychodziły wakacje to pan kierownik szedł do wojska na ćwiczenia. Mieszkał po sąsiedzku u Bagińskich, po jakimś czasie przeniósł się do Rogowa i mieszkał u Edmunda Grzybko. Mieszkając tam Pan Mancewicz kupił sobie motocykl. Była to dla dzieci sensacja, wiele z nich biegało za motocyklem.
Do klasy piątej trzeba było iść do Choroszczy, gdyż tam była szkoła siedmioklasowa. Budynek szkoły był ogromny, pamiętający czasy fabryki Moesa. Dzieci było mnóstwo, uczyły się tu również dzieci żydowskie i białoruskie. Hałas na przerwach był tak wielki, że trudno było zrozumieć, co kto mówi. Kierownikiem szkoły był Jan Hołub. Szóstej klasy już nie skończyłem, gdyż wybuchła wojna.
Wraz z wojną do naszego domu przyszedł strach i pozostał w nim długie lata. Najpierw baliśmy się, czy nasze wojsko obroni naszą ojczyznę. Kiedy wszystko było już jasne i od strony Choroszczy przyjechali na koniach sowieci, zaczęliśmy się bać się o ojca. Ojciec nasz, Wincenty Konopko brał udział w obronie ojczyzny przed bolszewikami w 1920 roku. Ponadto był Komendantem Straży Ogniowej w Rogówku. Miał więc dobre stosunki z Policją Państwową i z urzędnikami Gminy w Choroszczy. Poznał czym jest bolszewizm i był wielkim jego przeciwnikiem. Miejscowi prawosławni Białorusini powitali sowietów w Majątku Rogowo bramą i kwiatami. Córka Bartosiewicza wręczyła komisarzowi kwiaty. Komisarz kwiaty te wsadził swemu koniowi pod ogon. Śmieli się z tego Rosjanie i mieszkańcy Majątku Rogowo, którzy byli tego świadkami. Mojego ojca miejscowi komuniści dość szybko umieścili na liście wrogów Republiki Białoruskiej. Postanowił przejść na stronę niemiecką, do Warszawy. Wyrobił sobie znajomości na granicy w okolicy Małkini, gdzie miejscowi organizowali przeprawy przez Bug. Zaczął również przeprowadzać przez granicę osoby spalone w strefie sowieckiej. Gdy poszedł na granicę czwarty raz zimą 1939/40 prowadząc grupę ludzi, w tym z Choroszczy, został na niej złapany. O tym fakcie dowiedzieliśmy się dopiero podczas okupacji niemieckiej. Do naszego domu przyszedł człowiek który siedział z ojcem w więzieniu we Lwowie. Tam ich rozdzielono, w okresie ataku niemieckiego na Rosję. Myśleliśmy, że może wróci po wojnie, jednak już do nas nie wrócił. Matka nasza Genowefa bała się też o swe dzieci, trzy córki i trzech synów. Najbardziej o Karola i mnie, gdyż wstąpiliśmy do tajnej organizacji.
Zajęcia szkolne w 1939/40 na zaczęły się z opóźnieniem. Gdy wróciliśmy do szkoły jesienią wszystko zaczęło robić się inne. Na szkole nie było już flagi polskiej tylko rosyjska czerwona. Zaczęli znikać nauczyciele i zmieniały się stopniowo programy szkolne. Pierwszym nauczycielem, którego aresztowano był kierownik mojej pierwszej szkoły w Majątku Rogowo Jan Mancewicz. Zabrano go wczesną jesienią chyba w październiku do więzienia w Białymstoku. Potem wywieziono go w głąb Rosji, skąd nigdy nie wrócił. Niewiele dłużej cieszył się wolnością kierownik Szkoły Powszechnej w Choroszczy Jan Hołub. Już 22 listopada 1939 roku przyszli do szkoły funkcjonariusze NKWD, aby aresztować kierownika. Była akurat przerwa lekcyjna. Gdy dzieci zorientowały się, po co ci panowie przyszli, to zrobiły przy kierowniku taki tłok i krzyk, że sowieci zrezygnowali z aresztowania kierownika. Przyszli drugi raz, tym razem w nocy, do mieszkania. Zabrali go do więzienia, a potem zimą 1940 roku wywieźli w głąb Rosji. Nigdy go już nie widzieliśmy.
Zniknęła Pani Pawłowska Zofia, Emiljanowicz Irena, Pomian Maria, pan Chyży Michał. Na to miejsce zatrudniono obcych. Coraz częściej dzieci opuszczały lekcje. Najpierw w święta katolickie, gdyż nie mieliśmy dni wolnych, a potem pod pretekstem prac polowych. Zaprzestano modlitwy przed lekcjami. Już nie uczono nas polskich piosenek czy wierszy. Pojawiły się nowe książki, z których dowiadywaliśmy się, że w Kraju Rad jest lepiej niż w dawnej Polsce. Jako przedmiot obowiązkowy wprowadzono białoruski. Pamiętam do dziś piosenkę rosyjską o Wołdze, nad którą siedział człowiek i głęboko wzdychał. Myśmy ją przekręcali i śpiewali, że „czaławiek zdychał”. Doprowadzało to naszą rosyjską nauczycielkę do złości. Byliśmy jednak wychowani w swych rodzinach w duchu patriotycznym i ta sowiecka propaganda do nas nie trafiała.
1-go maja 1940 roku w Choroszczy odbył się pochód z okazji nowego święta – Święta Pracy. Tego dnia wyprowadzono wszystkie dzieci ze szkoły i ustawiono w kolumnę. Dstarszym dzieciom wręczono hasła propagandowe, transparenty, czerwone flagi. Dzieci młodsze, komsomolcy ustroili czerwonymi kokardami. Do tej organizacji wstępowały dzieci przeważnie ze starszych klas z rodzin białoruskich i komunistycznych. Ja nie chciałem, pomimo że do wstąpienia do tych pionierów bardzo zachęcano. Gdy wyszliśmy na brukowaną ulicę prowadzącą do rynku, dzieci samorzutnie pozrzucały te kokardy pod nogi. Po przejściu kolumny na bruku zrobiło się czerwono od tych kokard. Nikt nam za to nic nie zrobił, gdyż nasi opiekunowie udawali, że tego nie widzieli. Podobnie na rynku choroszczańskim postąpiły starsze dzieci, pozbywając się transparentów i czerwonych flag. Wielu z nich oparło je o mur kościelny lub drzewa. Inne oddały swoje tablice, do potrzymania małym dzieciom. W tym wielkim zgromadzeniu, do którego przemawiali agitatorzy nikt tego nie zauważył. Gdy więc się skończył i ludzie się rozeszli, na rynku zostało pełno tych propagandowych materiałów. Pozbierali to ludzie z gminy. Gdy poszliśmy do szóstej klasy w 1940 roku, okazało się, że powstała w tym samym budynku druga białoruska szkoła. Językiem nauczania był białoruski. No cóż, przecież od jesieni po referendum byliśmy częścią Białorusi. Wejście do niej było w szczycie starego budynku szkolnego od strony szpitala. Natomiast wejście do polskiej szkoły, było od strony dzisiejszej ulicy Sienkiewicza. Kierownikiem tej szkoły został Bućko Antoni. Pan kierownik robił co mógł, ale programy szkolne zatwierdzała władza radziecka. Dlatego też szkołą polską to ona była tylko z nazwy, gdyż uczono w niej uznania dla Związku Radzieckiego. W Związku Radzieckim wszystko było większe i lepsze niż w Polsce.
Klasy szóstej nie ukończyłem, gdyż tak jak inne dzieci porzuciłem szkołę. Nie chcieliśmy chodzić do takiej szkoły, była nam obca. Moi rodzice rozumieli to i nie zmuszali mnie do nauki w niej. Wolałem pomagać w pracy w gospodarstwie. Po zmianie okupanta na niemieckiego, szkołę wprawdzie otwarto w październiku 1941 roku, ale tylko na dwa miesiące. 21 grudnia1941 Niemcy zakazali nauki Polakom i zamknęli szkołę.
Pod koniec niemieckiej okupacji, na wiosnę 1944 roku wstąpiłem do tajnej organizacji o nazwie Narodowe Siły Zbrojne. Chciałem, jak wszyscy moi koledzy, walczyć z Niemcami i przyczynić się do wyzwolenia kraju. W naszej wsi Rogówek była tylko ta organizacja, do niej należało wielu dorosłych mieszkańców jak i młodych chłopców. Oczywiście mnie wciągnęli do niej starsi koledzy, miałem wtedy17 lat. Przysięgę składałem przed starszym od siebie kolegą. Był nim Borowski Albin. Przyszedł do naszego domu i na krzyż złożyłem przysięgę, którą on mi podyktował. Potem ucałowałem krzyż. Otrzymałem ps.”Burza”. Nigdy tej przysięgi nie złamałem.
Organizacja zbudowana była na sposób wojskowy, czyli drużyny, plutony, kompanie itd. Dowódcą plutonu IV kompanii, do którego należeli mieszkańcy naszej wsi okazał się Drozdowski Andrzej ps. ”Chmura” z kolonii Rogówek. Szefem kompani był mój stryj Józef Konopko ps. ”Bąk”, który mieszkał również na kolonii.
Potem poznałem dowódcę IV kompanii Popko Mieczysława ps.”Hawer” z Gajownik. Od czasu do czasu właśnie tam wzywani byliśmy na ćwiczenia. Były zajęcia teoretyczne, które miały nas przygotować do walki oraz nauka rozkładania i czyszczenia broni. Pierwszą bronią jako nam pokazano i dano do ręki był niemiecki karabin Mauser. Czytaliśmy prasę podziemną oraz słuchaliśmy czegoś w rodzaju wykładów: jak powinien zachowywać się żołnierz w różnych sytuacjach. Uświadamiano nas również politycznie, gdyż jako młodzi chłopcy nie mieliśmy żadnych poglądów politycznych, chcieliśmy przede wszystkim walczyć z okupantem Polski. Dużo uwagi poświęcał instruktor szkodliwości picia alkoholu i palenia papierosów. Po jakimś czasie już na wiosnę 1945 roku zaczęto zlecać mi roznoszenie po wsiach prasy podziemnej. W swej treści nawoływały do zachowania polskości i walki z wrogami Polski.
W końcu lipca 1944 znów do naszych stron przyszli Rosjanie, którzy mówili że przynieśli nam wyzwolenie. Po paru dosłownie dniach zaczęły się aresztowania członków Armii Krajowej i Narodowego Zjednoczenia Wojskowego. Zaczęło się bezpardonowe, brutalne zwalczanie podziemia. Obławy przeprowadzane przez wojsko rosyjskie i podporządkowany im polski Urząd Bezpieczeństwa, były bardzo częste. Zdarzały się nawet co tydzień, szczególnie po akcjach odwetowych podziemia. Wojsko rozstawiano w tyralierę w wyznaczonych kwadratach i przeszukiwano teren. Wyglądało to jak polowanie z nagonką, tylko za zwierzynę robili polscy patrioci. Żołnierze szli przez pola i lasy dokonując rewizji w domach i budynkach napotkanych po drodze. Mieszkańcom sprawdzano dokumenty i zameldowanie.
Kto się im się nie podobał, to go zabierano. Potem przesłuchania, brutalne bicie, zastraszanie. Kto nie wytrzymał, wydawał kolegów i szedł na współpracę. Takie metody przesłuchań sprawiały, że rosła siatka agentów i liczba aresztowanych. Wszystkie te działania sprawiły, że NZW jeszcze głębiej zszedł do podziemia, próbując przystosować się do nowej sytuacji. Zakładane przez nową „władzę ludową” posterunki milicji również miały za cel likwidację podziemia.
My, NZW również nie próżnowaliśmy. W okresie 1945/46 nasze plutony wielokrotnie atakowały posterunki milicji. Sam brałem udział w kilku takich akcjach. Dobrze pamiętam, pewnie dlatego, że była akurat Wielkanoc, jak w kwietniu 1946 roku rozbroiliśmy posterunek milicji w Księżynie. Zabraliśmy z posterunku całą broń i amunicję. Nie było posterunku, który by nie był atakowany, niektóre z nich rozbijano nawet kilkakrotnie. Brałem również udział w akcjach porządkowych, takich jak odzyskiwanie paczek z UNRY, zagarniętych dla siebie i swojej rodziny przez sołtysów. Oddawaliśmy je rodzinom, którym zamknięto w więzieniu ojców i mężów.
Na wiosnę 1946 roku aresztowany został mój kolega z drużyny Borowski i szef kompanii, mój stryj Konopko Józef. W przesłuchaniach trzymał się dzielnie i nikogo nie wsypał. Jednak zastosowano wobec niego podstęp. Do celi wsadzono kapusia, który był serdeczny wobec Józefa. Po kilku dniach miano go zwolnić, zapytał więc Konopkę, czy coś przekazać rodzinie. Konopko Józef poprosił go, aby powiedział żonie, że trzeba posprzątać ule w pasiece. Gdy UB zrobiło rewizję w pasiece, to znaleźli archiwum kompanii. W wyniku tego nastąpiły dalsze aresztowania ludzi z kompanii. Aresztowano dowódcę kompanii Drozdowskiego Andrzeja i jego brata Antoniego, aresztowano również ludzi z innych miejscowości. Tak się złożyło, że w tym samym czasie przyszło zapotrzebowanie na ludzi do oddziałów partyzanckich. Oddziały bojowe żądały uzupełnień w ludziach, w ilości 3-4 ludzi z kompanii, gdyż wykruszały się w walkach. Zgłosiłem się sam do oddziału w obawie przed aresztowaniem.
W maju lub na początku czerwca 1946 roku wraz z Talipskim Tadeuszem ps. Pestka” z Żótek i Rojeckim Józefem ps. ”Cygan” z Choroszczy dostaliśmy rozkaz stawienia się w Babinie u Sikorskiego Henryka ps.”Gryf”. Zaprowadził on nas w okolice Jeżewa do „Wiarusa”, wtedy nie wiedziałem, że nazywa Grabowski Stanisław. Czekaliśmy tam około tygodnia aż przechodził w pobliżu oddział partyzancki. Był to oddział „Burego” – Romualda Rajsa. Jego zastępcą był „Rekin” Kazimierz Chmielewski. Gdy zacząłem służyć w tym oddziale zwanym III Wieleńską Brygadą, to składał się on z dwóch plutonów. I pluton dowodzony był przez „Leszka”, a II przez „Pawia” Alfonsa Perzanowskiego.
Na polecenie „Rekina” zmieniono mi pseudonim z „Burza” na „Bór”, gdyż w oddziale już był żołnierz o tym pseudonimie. Przydzielono mnie do drużyny „Rysaka” i wraz z celowniczym Dąbkiem obsługiwałem rusznicę przeciwpancerną. Pozwalała ona przebić pancerz średniej grubości. Była to trzy metrowa rura do której ładowaliśmy 22 mm pocisk, zamek pozwalał na oddanie strzału. Nosiłem ją razem z Dąbkiem, pomimo że nie była zbyt ciężka, w długich marszach dawała się nam we znaki. Takich rusznic było w naszym oddziale dwie, po jednej w każdym plutonie. Po jakimś czasie zrezygnowano z nich, gdyż nie było okazji do ich użycia. Przydzielono mnie wtedy do drużyny „Gołębia” Józefa Puławskiego z Łap, gdzie byłem aż do jesieni. Drużyna miała na wyposażeniu RKM, znów było co nosić. Do jego obsługi przydzielonych było trzech żołnierzy. Celowniczy miał na stanie RKM i dwa dyski amunicji. Dwóch amunicyjnych nosiło po dwa dyski i własną broń osobistą z zapasem amunicji.
Z początku było mi bardzo ciężko. Ciągłe marsze, codzienne ćwiczenia, służba wartownicza wyciągały ze mnie wszystkie siły. Jeśli nie było walk, to codziennie o świcie, przed godziną piątą rano zajmowaliśmy jakąś wieś. Drużyna która miała służbę, obstawiała posterunki wokół wsi. Wartownicy nikogo nie wypuszczali ze wsi. Jeśli ktoś do wsi przyszedł, zatrzymywano go i puszczano, gdy oddział odchodził. Spisywano jego dane mówiąc mu, że jak zdradzi, że widział oddział, to partyzanci przyjdą do jego domu i go zastrzelą. Drużynowi wyznaczali nam kwatery i szliśmy spać. Najczęściej były to stodoły lub, gdzie spaliśmy w ubraniach i z bronią na podłodze wyścielaną słomą. Przed południem wstawaliśmy i robiliśmy toaletę. Mycie, golenie, tak aby wyglądać regulaminowo. Wszystko sprawdzał kapral. Jedliśmy śniadanie przygotowane przez gospodarzy. Na kwatery starano wybierać zamożniejszych gospodarzy, aby nakarmienie drużyny nie było nadmiernym ciężarem. Ponadto to byli ludzie z naszej siatki. W przygotowaniu posiłków pomagało gospodyni dwóch dyżurnych. Obierali ziemniaki, skubali ubite kury. Po śniadaniu były ćwiczenia, których skrupulatnie przestrzegano. W ich skład wchodziła musztra, czyszczenie, przegląd broni i amunicji, wykłady z teorii strzelania, nauka maskowania itp. Osobne wykłady robiono nam z taktyki walki. Uczono nas jak należy zachowywać w trakcie walki, jak atakować i jak wyjść z okrążenia. Jakże często ta wiedza nam się przydawała i ratowała nam życie. Trwało to do obiadu, który był w godzinach przedwieczornych. Po obiedzie należało doprowadzić do porządku mundur, buty i szykowano się do wymarszu. Przed wymarszem była obowiązkowa modlitwa.
Na nasze potrzeby takie jak nitka, igła, pasta do butów, mydło czy grzebień oraz papierosy dostaliśmy niewielki żołd w wysokości 500 złoty. Często udało się jeszcze napić ciepłego mleka, gdyż spędzano już krowy z pastwisk. Inne zajęcia mieli oficerowie, niż my zwykli żołnierze. Dyscyplina była bardzo sroga. Za zaśnięcie na warcie czy wypicie samogonu groziło rozstrzelanie. Nasz dowódca ”Bury” za takie przewinienia rozstrzeliwał nawet zasłużonych żołnierzy. Musieliśmy wykonać każdy jego rozkaz. Pomimo że był tak surowy, ludzie chcieli u niego służyć, gdyż był doskonałym dowódcą i wszystkie trudy znosił razem z żołnierzami. Maszerowaliśmy tak co noc, nie wiedząc dokąd idziemy zazwyczaj około trzydziestu kilometrów. Nie miało znaczenia jaki to był dzień tygodnia. Spaliśmy codziennie w innym miejscu. Wyjątkiem był postój zimą 1946/47. Przez okres świąt Bożego Narodzenia i przez Nowy Rok byliśmy z kolegą na jednej kwaterze.
Gdy przyjęto mnie i kolegów do oddziału, krążył on przez pewien czas po powiecie podlaskim i mazowieckim. Gdzieś pod koniec czerwca 1946 roku ruszyliśmy na południe w stronę Bielska a potem za Bug. Operowaliśmy w tym rejonie, po obu stronach Bugu. Podczas pobytu w powiecie Sokołów Podlaski w pobliżu wsi Hilarowo zatrzymaliśmy cztery wojskowe samochody. Było przy tym trochę strzelaniny. Ktoś zawiadomił o tym posterunek milicji w Sokołowie. Ci zawiadomili Warszawę. Zaatakował nas oddział milicji z Sokołowa, rozpoczęła się bitwa. Szybko uzyskaliśmy przewagę i z pewnością byśmy ich rozbili, gdyby nie to, że z Warszawy przybył pociągiem pułk wojska. W pobliżu były tory i tam się wyładowali. Zaczęliśmy się wycofywać w kierunku Bugu. Przy tym część żołnierzy pogubiła się. Gnali za nami czterdzieści kilometrów. Za Bug jednak nie poszli. Pobyliśmy trochę w powiecie bielskim i poszliśmy w lasy w pobliżu Jeżewa.
W końcu sierpnia, w pobliżu Tykocina zabraliśmy ekipie budowlanej samochód ciężarowy. Pojechaliśmy nimi po kilkunastu wsiach w województwa Warszawskiego. „Rekin” chciał pokazać się w terenie. Na tym samochodzie była też moja drużyna. Wróciliśmy nimi z powrotem i oddaliśmy samochód właścicielom. O naszym rajdzie doniesiono do UB. Znów przyszło wojsko, a my z warszawskiego poszliśmy przez Bug w podlaskie.
Na przełomie sierpnia i września, „Bury” „rozformował” oddział. Odszedł „Rekin”, oddział podzielono na małe grupy. Każdy udał się w inną stronę. Przed wymarszem na Prusy „Gołąb” zaprowadził nas wieczorem do kościoła, nie wiem jaka to była miejscowość. Kościół był zamknięty, ale przyszedł ksiądz i nas wyspowiadał. Potem udzielił komunii. Moja grupa pod dowództwem „Gołębia” udała się w stronę Grajewa. Zostaliśmy włączeni do miejscowej siatki w Ławsku, gdyż stamtąd pochodził dowódca kompanii. Obracaliśmy się w okolicach Kolna, Pisza, Grajewa. W mojej służbie nic się nie zmieniło, z tą różnicą, że chodziliśmy jedną drużyną. Jednak z czasem i tu robiło się coraz bardziej niebezpiecznie, gdyż UB coraz bardziej dobierał się nam do skóry.
W styczniu 1947 roku dostałem wiadomość, że zginął mój starszy brat Karol podczas akcji na posterunek milicji kolejowej w Starosielcach. Akcja rozbrojenia posterunku wprawdzie powiodła się, ale na stację nadjechał pociąg z ruskim wojskiem z Olsztyna. Żołnierze ostrzelali grupę, zabijając właśnie mego brata. Było to w końcu listopada 1946 roku. Wydano matce zwłoki i został pochowany na cmentarzu w Choroszczy. Poprosiłem „Gołębia” o przepustkę, aby odwiedzić rodzinę. Dowódca się zgodził. Razem ze mną poszedł Talipski Tadeusz z Żółtek. Daleko nie uszliśmy bo wpadliśmy w zasadzkę przygotowaną przez UB na miejscowego dowódcę kompani. Czekali aż się zjawi we wsi, tymczasem przyszliśmy my. Było to we wsi Krynice nad Biebrzą, szliśmy do gospodarza, który miał nas zawieść saniami w rejon Tykocina. W trakcie, gdy gospodarz zakładał konia, milicja otoczyła budynki. Gdy ich spostrzegliśmy, kolega schował się w budynkach, a ja rzuciłem się do ucieczki przez pola. Skosili mnie serią z erkaemu. Straciłem władzę w nogach i runąłem na śnieg. Zabrali mnie do chaty i opatrzyli rany. Wezwali samochód, który zawiózł mnie na posterunek milicji do Trzciannego. Leżałem tam cały dzień. Wprawdzie byliśmy w cywilnych ubraniach i bez broni, ale oni wiedzieli swoje.
Kolega się poddał i wyszedł z ukrycia. Wsadzili go na samochód i kazali prowadzić do oddziału. Talipski zaprowadził ich na bagna biebrzańskie i udał, że zgubił drogę. Pomimo bicia nie przypomniał jej sobie. Powrócili więc z nim na posterunek w Trzciannym. Dorzucono mnie na ten samochód i zawieziono do siedziby UB w Białymstoku. Położono mnie w jakimś pokoju i postawiono przy mnie wartownika. Leżałem tam całą noc, cały następny dzień. Trochę mnie przesłuchiwano. Następną noc spędziłem również na podłodze. W kolejny dzień zawieziono mnie do izby chorych więzienia przy ulicy Kopernika w Białymstoku. Tam lekarz wyczyścił rany, gdyż wdała się już ropa i założył opatrunki. Umieszczono mnie w celi, gdzie leżało dwóch rannych partyzantów i jeden z padaczką. Na przesłuchania noszono mnie do osobnego pokoju. Śledczy traktował mnie dość dobrze, nie byłem bity. Może dlatego, że byłem ranny, a może dlatego, że byłem zwykłym szeregowym żołnierzem. Raz tylko rzucił się do mnie słownie, gdy pytał mnie o jedną z potyczek z wojskiem.
Trwało to około miesiąca, zbliżał się proces. Odbył się on w pokoju administracji więziennej, doniesiono mnie na noszach, gdyż jeszcze nie chodziłem. Oskarżono mnie o udział w dwóch akcjach zaopatrzeniowych i o posiadanie broni, do których się przyznałem. O walce z nielegalną władzą nie było mowy. Woleli przykleić mi na całe życie opinię bandyty i złodzieja. Prokurator domagał się kary śmierci. Sąd skazał mnie na dożywocie. W celi szpitalnej przebywałem jeszcze tydzień i przeniesiono mnie do celi ogólnej. Odsiedziałem w Rawiczu bez trzech miesięcy osiem lat. Najpierw mi karę zmniejszono na 15 lat, a potem zwolniono warunkowo po prawie ośmiu latach w 1954 roku.
Gdy wróciłem do domu, to nawet sąsiedzi dziwnie na mnie patrzyli. Postanowiłem wyjechać na Śląsk do kopalni, gdyż tam takich jak ja przyjmowano do pracy. Pracowałem w kopalni od sierpnia do wiosny, ponad pół roku. Potem zwolniłem się z kopalni i mając świadectwo pracy zatrudniłem się w budownictwie w Olsztynie. Zostałem magazynierem, nauczyłem się tego w więzieniu w Rawiczu, gdzie taką funkcję sprawowałem w przywięziennym zakładzie. W Olsztynie ożeniłem się w 1960 roku. Po kilku latach powróciłem wraz z żoną i dziećmi na ojcowiznę do Rogówka, gdyż matka została sama, nie było komu pracować. Gospodarstwo było nieduże, więc pracowałem jeszcze w Podlaskim Przedsiębiorstwie Budowlanym, późniejszym Kombinacie Budowlanym jako magazynier. Byłem wprawdzie obserwowany i w pracy, i we wsi, ale nie zwracałem na to uwagi. Pracowałem w tej firmie przez wiele lat aż do emerytury. Żyłem i pracowałem w Polsce, ale Ona nie była taka o jakiej marzyłem w młodości. Rodzina moja zapłaciła wysoką cenę za te marzenia. Nie byliśmy wyjątkiem, takich rodzin jak nasza było wiele.
Wspomnienia spisał:
Grzegorz Krysiewicz