Urodziłam się w 1937 roku w Zaczerlanach, w rodzinie Edwarda i Antoniny Gogol. Ojciec gospodarzył na dwunastu hektarach. Mieliśmy dwa konie, cztery krowy, kilka świń, kury. Dom i budynki gospodarcze były drewniane, kryte dachówką. Miałam starszego od siebie o dwa lat brata Sławomira. W Rosji, w 1941 roku urodził się drugi brat- Jan. Po powrocie z Rosji do domu, urodziło się mi jeszcze dwóch braci – Henryk i Stanisław. Przed wojną członkami naszej rodziny byli też dwaj bracia ojca – Józef i Piotr. Mieszkała również z nami mama taty, babcia – Aleksandra. Moi stryjowie uznali, że gospodarka jest zbyt mała, aby się nią dzielić, poszukali więc sobie nowego zatrudnienia. Starszy stryj Piotr został szoferem w Białymstoku, a młodszy – kowalem. O wydarzeniach, które miały miejsce po wybuchu wojny wiem tylko z opowiadań, głównie mamy. Moja pamięć sięga dopiero wydarzeń z pobytu na zesłaniu.
Przyszli po nas 13 kwietnia 1941 roku, o drugiej w nocy. Gdy ojciec otworzył drzwi, do domu wszedł uzbrojony sowiecki żołnierz, sołtys wsi Zaczerlany, Półkośnik Piotr i mieszkaniec wsi Paweł Koniuch, który przystał do nowej władzy. Żołnierz wyjął listę, z której wyczytał nazwiska i imiona członków naszej rodziny. Przeczytał też imię brata ojca – Józefa. Nie mogli go zabrać, gdyż spał tej nocy w stodole, o czym przybysze nie wiedzieli. O stryja Piotra nie pytano, gdyż został on aresztowany wcześniej, już jesienią 1939 roku. Razem ze stryjem aresztowano wtedy Władysława Kurczaka – kierownika Szkoły Powszechnej w Zaczerlanach. Domyślaliśmy się później, że nasza deportacja miała związek z tą sprawą. Wojskowy rozkazał rodzicom, aby natychmiast pakowali swoje rzeczy, gdyż na podwórzu czeka już na nas fura. Zszokowana mama, powiedziała żołnierzowi, że nic przeciwko władzy nie robili i pewnie po wyjaśnieniach zwolnią ich do domu. Do rozmowy wtrącił się Koniuch mówiąc, że prędzej mu włos na dłoni wyrośnie, niż wrócą do domu. Rozpoczęło się bezładne pakowanie jedzenia, ubrań, pościeli. Był to czas przed Wielkanocą, zabito już świniaka. Spakowano więc mięso, słoninę, kiełbasy, smalec oraz inne produkty spożywcze, które mama w panice chwytała. Był świt, gdy ruszyliśmy z domu w kierunku Baciut. W pobliżu przejazdu kolejowego stał towarowy wagon, do którego nas załadowano. Gdy przejeżdżaliśmy przez Zawady, moja babcia ze strony mamy, która tam mieszkała, usiłowała podać nam chleb, który upiekła już na święta. Sowiet nie dopuścił jej do furmanki. Wiem również, że cały nasz żywy inwentarz, zabrano do kołchozu, który wcześniej powstał w Topilcu. Powstał tam kołchoz, gdyż w tej wsi było dużo prawosławnych. Gdy nastała okupacja radziecka, myśleli oni, że Polski już nigdy nie będzie. Niektórzy z nich zwalczali miejscowych Polaków jak tylko potrafili. Najczęściej były to donosy na nich, czasami dochodziło do zbrodni. Ofiarą właśnie takich porachunków padł ocalały od wywózki do Rosji, stryj Józef. Znaleziono go zmasakrowanego na skrzyżowaniu dróg pod Zawadami. To stało się później, gdy byliśmy w Rosji.
Po prawie miesiącu, zawieziono nas do sowchozu o nazwie Akulski Sowchoz, położonego około dwustu kilometrów od Pawłodaru. Zakwaterowano nas w baraku wciśniętym w ziemię tak, że okna jej dotykały. Zimą, gdy spadły śniegi, odkopywano te okienka, aby choć trochę światła wpadało do mieszkania, gdyż w kołchozie były tylko dwie lampy. Przydzielono nam kuchnię z jednym pomieszczeniem. Z początku, do tego mieszkania zakwaterowano trzy rodziny. Jedną z nich, którą pamiętam była rodzina Pani Kasiukiewicz z Sokółki. Na szczęście przyszła wiosna, ułatwiła nam przyzwyczajanie się do tych surowych warunków życia. Zrobiło się cieplej, ale niestety zaczął się głód, gdyż kończyła się żywność zabrana z Polski. Dorośli poszli do pracy, nami dziećmi zaopiekowała się nasza babcia.
W sowchozie zajmowano się głównie wypasem owiec i bydła. Mieli też kilka koni. Do pracy przy zwierzętach skierowano ojca, a mama wraz z innymi kobietami przez całe lato pracowała przy budowie kazachskich chat. Budowano je z trawy, gliny i drewna. Zimą kobiety produkowały filc z owczej wełny i robiły z niego „pimy” czyli cholewy do kaloszy. Wszyscy pracujący za swoją pracę dostawali „pajok” czyli kartki na chleb. Jeśli ktoś był chory lub z powodu śnieżycy nie pracował, kartek nie otrzymywał. Często, szczególnie zimą zdarzało się , że mąka na chleb w ogóle do sowchozu nie docierała i piekarnia nie miała z czego upiec chleba.
Pamiętam jak latem 1943 roku do kołchozu przyjechał wóz, do którego zaprzęgnięto wielbłąda. Pierwszy raz coś podobnego widziałam. Dzień ten pamiętam też dlatego, że na ten wóz załadowano wszystkich mężczyzn zdolnych do wojska. Wśród nich był też mój ojciec. Ze znajomych wzięli też męża Pani Chwieroś z Topilca. Biegłam za tym wozem razem z innymi dziećmi, aż znikł nam z oczu. Ojca mego, Edwarda Gogola, wcielono do I Dywizji im. Tadeusza Kościuszki. Przeszedł z nią cały szlak bojowy, aż do Berlina. Opowiadał, że najgorzej było, gdy forsowali Wisłę pod Warszawą . Otrzymywaliśmy od ojca listy najpierw z frontu, potem, gdy wojna się skończyła, z domu z Zaczerlan. Tata samotnie rozpoczął obrabiać ziemię i czekał, aż nas zwolnią do kraju.
Gdy mężczyźni poszli do wojska , dla wielu rodzin sytuacja bytowa znacznie się pogorszyła. Wszystkie kołchozowe prace musiały robić kobiety. Wiele rodzin straciło przydziały na chleb. Nasza rodzina również odczuła brak ojca. Mama miała na utrzymaniu troje dzieci i babcię. Jedliśmy dwa razy dziennie coś w rodzaju zupy zrobionej z garści mąki, czy otrębów. Czasami w drodze wymiany mama kupowała od Kazachów takie małe rybki, które oni łapali w Irtyszu. Mama mieliła je maszynką do mięsa, gdyż nie dało się z nich wyjąć kości. Pamiętam też placki z ziemniaczanych obierków. Były tak gorzkie, że płakałam gdy je jadłam. Mama była osobą bardzo zaradną. Chwytała się każdego zarobku, byle przynieść coś do jedzenia. Miała też trochę szczęścia. Pewnego razu pomogła żonie przewodniczącego sowchozu urodzić dziecko. Od tej pory „predsiedatel” dawał jej lżejszą pracę i czasami coś do jedzenia. Gdy pod koniec pobytu zachorowaliśmy na tyfus i mama była w ciężkim stanie, przyszedł do nas, popatrzył na mamę i powiedział do niej: „wam to wsierawno, tolko dietej żałko”, i dał przydział na kobyle mleko. Uratowało ono mamie życie. Poza mamą zachorował najmłodszy brat i ja. Choroba objawiała się silnym bólem głowy i wysoką gorączką. Z powodu epidemii, przysłano do sowchozu z Pawłodaru niemieckiego lekarza. On nas leczył czym miał, przeżyliśmy. Żywność zdobywała mama wymieniając przywiezione z sobą rzeczy na kartofle, czy mąkę. Raz nawet zapytałam mamę, dlaczego nasze dywany leżą w mieszkaniu piekarki Tańki. Nie odpowiedziała mi na to naiwne pytanie. Gdzieś w połowie pobytu pozwolono nam posadzić po koszyku ziemniaków, bardzo się nam przydały . Aby przeżyć trzeba było nauczyć się też kraść. Brano z sowchozu wszystko, co tylko nadawało się do jedzenia. Kto nie nauczył się „kombinować”, umierał z głodu. Nie można było dać się też na tym złapać. Za kradzież zsyłano do kopalni węgla, gdzie warunki życia były jeszcze gorsze. Pamiętam, jak mama będąca jeszcze w ciąży z najmłodszym bratem, wyrażała obawę, czy aby dziecko, które się narodzi, nie zostanie złodziejem. W pobliżu nas w ziemiance mieszkała kobieta, która miała na utrzymaniu siedmioro dzieci. Nie radziła sobie w tej sytuacji, w jaką ją wtrącili sowieci. Prawie wszystkie jej dzieci umarły z głodu. Gdy zmarło szóste dziecko, przyszedł czas na matkę. Ocalała tylko jedna najstarsza córka, którą uratowali ludzie. Nie chcę nawet myśleć o tym, co czuła ta kobieta czekając na śmierć kolejnego dziecka. Zima z 1944 na 1945 roku była tak ciężka, że zamarzło na śmierć 40 sowchozowych byków. Nawet moja mama Antonina, była bezradna, znikąd ratunku.
W tym najgorszym dla naszej rodziny momencie zdarzył się cud, przyszła paczka z Polski. Była ciężka, mama z trudem przywlekła ją z kołchozowego biura. Ta paczka przysłana przez dziadka z Zawad uratowała nas. Była tam mąka, cebula, słonina, smalec. Dużą część przysłanych darów, mama rozdała współmieszkańcom. Razem z nami w baraku mieszkała rodzina Pani Łokajtis, z Sokółki. Miała ona z sobą matkę i dwie córki. Dostała przydział do pokoiku przy wejściu do baraku. Było tam tak zimno, że gdyby mama nie wzięła tej rodziny do naszego mieszkania, niechybnie zamarzliby na śmierć.
Zimą 1944 roku otrzymaliśmy „wyzyw”, czyli pozwolenie na wyjazd do Polski, z którym mama udała się do „predsiedatiela”. Powiedział on, że transporty do Polski już się skończyły, że jest już za późno. Na usilne prośby mamy, zgodził się zawieść nas do Pawłodaru. Gdy zeszły lody, dał nam ciężarówkę, która dowiozła nas do promu na Irtyszu. Po trzech godzinach oczekiwania na prom, przepłynęliśmy na drugą stronę rzeki. Był marcowy wieczór 1945 roku, weszliśmy pieszo do Pawłodaru. Kręciło się tam wielu przybyszów z różnych stron, trzeba było uważać, żeby nie być okradzionym. Noc przenocowaliśmy na przystani. Rano mama wynajęła wóz, zaprzężony w byka i ruszyliśmy do miasta szukać znajomych.
Mama wiedziała, że w Pawłodarze mieszka Maria Chwierosiowa z Topilca i rodzina Utrutków z Baciut. W pierwszej kolejności zaczęła szukać rodziny Chwierosiów, gdyż wiedziała na jakiej ulicy mieszkają. Szukała ich zaglądając kolejno w okna mijanych domów. Wreszcie, w jednym z domów zobaczyła Marię Chwierosiową leżącą na łóżku, odetchnęliśmy z ulgą. Zamieszkaliśmy razem z jej rodziną, odstąpiła nam kuchnię. Ich rodzina składała się z czworga dzieci: Aleksandra, Eugeniusza, Leona i córki na którą mówiono – Lola. Mąż jej, też Aleksander, był wcielony do polskiego wojska. Na drugi dzień mama poszła do urzędu uzyskać zgodę na zamieszkanie w Pawłodarze. Urzędnik odmówił zameldowania naszej rodziny u Chwierosiów twierdząc, że wprowadziliśmy się nielegalnie, nie mając na to pozwolenia. Dopiero informacja, że mama jest żoną frontowego żołnierza, zmieniła decyzję urzędnika. Dostaliśmy zameldowanie i kartki na żywność. Mama nie podjęła już żadnej państwowej pracy, tylko dorywczą. Odkryła też nowy sposób zarobkowania. Zaczęła wróżyć z kart. Przychodziły do niej kobiety różnych nacji, aby dowiedzieć się coś o swych mężach będących w wojsku. Nawiązała też kontakt z rodziną Utrutków. Składała się ona z rodziców i czworga dorosłych dzieci. Ojciec rodziny – Wincenty, był w Baciutach zamożnym gospodarzem, ponadto posiadał we wsi nowoczesny młyn. Do samej wojny pełnił też we wsi funkcję sołtysa. Wszyscy oni gdzieś pracowali, mieli kartki i ruble. Byli bardzo uczynni, pomagali Ciborowskim, Bobrowskim, Chwierosiom. Teraz pomagali i nam – Gogolom. Ich syn Władysław woził amerykańską ciężarówką zboże z ferm, do młyna w Omsku. Jadąc z ładunkiem, zrzucał w stepie worek lub dwa worki zboża, a wracając zabierał i dzieli zboże pośród znajomych. Dzieci pani Chwierosiowej były od nas starsze, pilnowała nas wszystkich nasza babcia. Nie chciały jej słuchać i samowolnie chodziły na bazar, gdzie kradły co popadnie. Częstowały nas skradzionymi arbuzami czy innymi owocami. Nie powiem, bardzo mi smakowały. Po powrocie do Polski wszystkie skończyły studia i były na stanowiskach. Jesienią 1945 roku, aż do zimy, chodziłam, do polskiej szkoły. Nauczyłam się tam czytać i pisać po polsku.
Zimą rozeszła się wieść, że będą transporty do kraju, pisały o tym nawet sowieckie gazety. Stało się to dopiero na wiosnę, w lutym. Trwały przygotowania do wyjazdu. Wszyscy chętni musieli przejść badania lekarskie. Kto był chory, miał pojechać następnym transportem. Dzieci przymusowo zaszczepiono, sami nie wiedzieliśmy od czego. Wykąpano nas też i zaopatrzono w chleb z owsa. Gdy przyszedł ten dzień, mama pożyczyła wózek, wsadziła do niego młodszego brata i ruszyliśmy na stację kolejową.
Wsiedliśmy do wagonów towarowych i ruszyliśmy. Nikt nie był pewny, gdzie nas wiozą . Dopiero w Brześciu odetchnęliśmy i nabraliśmy pewności, że jedziemy do kraju. Pociąg zatrzymywał się od czasu do czasu, dostawaliśmy tylko gorącą wodę. Przez całą drogę byliśmy w tych samych ubraniach. Spaliśmy na narach i swych tłumokach. Takie warunki były do samej Warszawy. Tam przy dworcu był punkt PUR. Mama poszła tam, dostała ubrania i żywność. Zakwaterowano nas na dwa dni w jakimś publicznym budynku. Potem znów wsiedliśmy do pociągu i dopiero dowiedzieliśmy się, że jedziemy na ziemie odzyskane. Pociąg zatrzymał się dopiero w Kutnie, gdzie wysiedliśmy. Znaleźliśmy urzędników, którzy zorganizowali nam dwa wagony towarowe do Białegostoku, przyjechaliśmy do Baciut.
Tak zakończył się najgorszy okres mego krótkiego ośmioletniego życia. Pozostał za mną głód, strach, tyfus, kilkakrotne zapalenie płuc, wrzody, po których mam blizny do dnia dzisiejszego. Zostały wszy, pchły, karaluchy, smród nie wietrzonych pomieszczeń. Został mróz, wycie wilków, które mnie przerażało. Oprócz tego, zapamiętałam słodki smak korzeni podobnych do chrzanu. Zbieraliśmy te korzenie na stepie, jedliśmy je, aby oszukać głód.
Jedyną dobrą rzeczą, której tam doświadczyłam, to dobroć i pomoc zwykłych mieszkających tam ludzi i polskich współbraci.
W Baciutach odebrał nas ojciec mamy i zabrał do swego domu, gdyż w naszym mieszkała Rosjanka z dziećmi. W domu dziadka było tak ciasno, że rozdano nas po rodzinie. Dopiero jak się wyprowadziła Rosjanka, wróciliśmy do swego domu. Rodzice wzięli się do pracy, a my dzieci do nauki. Mój rocznik przygotowywał się właśnie do Pierwszej Komunii Świętej. Nauczyłam się szybko katechizmu i mogłam razem ze wszystkimi dziećmi już w sierpniu, przystąpić do tego sakramentu. Również, jeszcze w tym roku, we wrześniu poszłam do pierwszej klasy Szkoły Podstawowej w Zaczerlanach. Czteroklasowa szkoła mieściła się w budynku opuszczonym przez rodzinę prawosławną, która w 1945 roku wyjechała do Związku Radzieckiego. Po kilku latach funkcjonowania szkoły, w czasie wakacji, ktoś ją podpalił. Po tym wydarzeniu naukę zorganizowano w domu Michała Abramowicza.
Były to dla naszej rodziny trudne i biedne czasy. Dom był ogołocony ze wszystkiego, wszystko trzeba było kupić, tylko skąd wziąć pieniądze. Dobrze, że ojciec jako wojskowy dostał od UNRU konia. Po powrocie do Polski urodziło się nam dwoje rodzeństwa. Dzieci trzeba było wysłać do szkoły, budynki gospodarskie były stare, wszystkie trzeba budować od nowa. Po ukończeniu szkoły zawodowej trzeba było iść do pracy. Zatrudniłam się w Gromadzkiej Radzie Narodowej w Zawadach, jako księgowa. Pierwszym przewodniczącym był Pan Wasilewski, drugim – Leon Leszczuk. Tam poznałam męża Jarosława Ziembickiego i wyszłam za niego za mąż. Mój mąż pracował tu jako sekretarz. Gdy radę rozwiązano, przeszliśmy z mężem do Gminnej Rady w Barszczewie. Pracowaliśmy tam aż do jej rozwiązania w 1972 roku. Od tego czasu, aż do dzisiaj jestem gospodynią we własnym domu w Barszczewie.
Wspomnienia spisał
Grzegorz Krysiewicz