Przed wybuchem wojny w 1939 roku byłam 6 letnią dziewczynką. Moi rodzice to, Kazimiera Hołub z domu Lewkowicz i Jan Hołub. Moja babcia ze strony taty Maria, pochodziła z rodziny Balickich.
Mama i ojciec byli nauczycielami w Szkole Powszechnej w Choroszczy. Tatuś mój pełnił funkcję kierownika szkoły. Choroszcz to miasteczko w pobliżu Białegostoku. Kidy do miasteczka wkroczyły wojska rosyjskie, w krótkim czasie rozpoczęły się aresztowania lekarzy, nauczycieli, policjantów i innych. Ojciec mój został aresztowany nocą przez NKWD i osadzony w więzieniu w Białymstoku. Do miesiąca marca 1940 roku, mama jeździła do więzienia podając ojcu paczki głównie z żywnością. Pod koniec marca, nie przyjęli już żadnej paczki. Poinformowano mamę, że ojciec został wywieziony w głąb Rosji, prawdopodobnie w okolice Archangielska. Wszelki ślad po nim zaginał, pomimo ciągłego poszukiwania przez Czerwony Krzyż i Ambasadę w Moskwie.
Ja i moja mama w dniu 13 kwietnia 1940 roku, zostałyśmy wywiezione na Syberię. W nocy 13 kwietnia wtargnięto do naszego mieszkania, kolbami karabinów wywarzając drzwi wejściowe. Mama myślała, że to pomyłka i nie chciała wpuścić żołnierzy NKWD. Jeszcze w nocy załadowali nas do ciężarowego samochodu i zawieźli nas oraz inne osoby na bocznicę kolejową w Białymstoku. Tam załadowano wszystkich do bydlęcego wagonu. W wagonie było około czterdziestu osób, w tym małe dzieci. Warunki były fatalne – zimno, brak pożywienia, choroby. Po czterech tygodniach dotarliśmy do miejsca przeznaczenia.
Nazwy pierwszego miejsca, gdzie przebywaliśmy niestety nie pamiętam. Miejscowość położona była bardziej na północ, natomiast utkwiło mi w pamięci, że wyładowano nas w szczerym polu. Kobiety same musiały budować baraki. Była to bardzo ciężka praca. Po wybudowaniu baraków, każda rodzina miała swoje miejsce z przegrodą jak w stajni.
Później, wyszło rozporządzenie, że Polacy mogą się przemieścić do innych sowchozów. Moja mama miała trochę złota i trochę wartościowych rzeczy. Zdecydowała, żebyśmy wyjechały do Pawłodarskiej Obłasti, Kujbyszewskij Rejon, Kalininskij Mięsno–Mołocznyj Sawchoz, Ferma nr1.
Mamy pracowały od rana do późnego wieczora, a dzieci były głównymi zaopatrzeniowcami. Lato było dla nas łaskawe. Po wylewie Irtyszu rosła dzika cebula, szczaw i lebioda. Z kaczych gniazd wybieraliśmy jajka. Zboże jak zostało zebrane, to kradliśmy kłosy pozostawione na polu. Legalnie nie wolno było ich zbierać. Mimo to bardzo głodowaliśmy, bo dostawaliśmy tylko 20 dkg chleba na tydzień i 1 litr odciągniętego mleka, na pracującą osobę, nie biorąc pod uwagę dzieci. Jako dziecko musiałam zajmować się przygotowaniem opału na zimę, robiłam tzw. „kiziaki”. Świeże odchody bydła mieszało się ze słomą w kształcie okrągłych placków. To wszystko wysychało na słońcu, a później układano w specjalne stożki. Muszę zaznaczyć, że lato było bardzo krótkie ale bardzo upalne. Temperatura dochodziła w miesiącu lipcu, sierpniu do 45-50 stopni. Przeżyłam również tragiczny pożar stepu. To jest straszny żywioł, którego niczym nie można opanować.
Nastała zima 1940/41 roku, która była bardzo ostra. Przyszły tak zwane zawieje – burany. Zawieje śnieżne trwały do 10 dni. Nikt nie wychodził z ziemianek. Aby wydoić krowy, dojarki szły do kołchozu po sznurku. Silny wiatr, mróz -50 stopni były przyczyną, że ludzie tracili orientację w terenie i zamarzali na miejscu. Z opowiadań mamy wynikało, że dużo Polaków zginęło w czasie zimy.
Mieszkaliśmy w ziemiance, którą zasypał śnieg, prawie po komin. Otwieraliśmy lekko drzwi, aby nabrać śniegu i przygotować wodę do picia. Dopiero gdy uspokoił się buran, odkopano nas, gdyby trwał dłużej, groziłaby nam śmierć głodowa. W czasie szalejących buranów, duże spustoszenie w oborach robiły wilki, które dostawały się przez podkopy i rozszarpywały stojące tam bydło. Dla Polaków i innych narodowości była to wielka frajda żywieniowa, gdyż część poszarpanego mięsa, które zostawiły wilki, można było zabrać do jedzenia. Ludność kazachska była wyznania muzułmańskiego i nie jadła tego mięsa.
Chciałam jeszcze zaznaczyć, że na początku naszego pobytu handel wymienny był podstawą naszej egzystencji. Prześcieradła, odzież, ręczniki wymieniano na żywność. Za paczuszkę herbaty (czaju) można było dostać kawałek baraniny. Tym sposobem jakoś trwaliśmy z roku na rok.
Stwierdzam, że byłam bardzo pracowitym dzieckiem, jak również wszystkie moje koleżanki w niewoli. Nauczyłam się prząść wełnę owczą na specjalnie zrobionym ręcznie wrzecionie. Z wełny,robiłam na drutach ciepłe skarpetki i szaliki, czapki. Dzięki tej zdobytej wełnie mogłyśmy przetrzymać ostre zimy. Mimo tego mieliśmy odmrożone nogi i palce u rąk.
Warunki zdrowotne były fatalne, nękały epidemie tyfusu, malarii, gruźlicy. Prawie wszystkie dzieci zaatakował szkorbut. O zgonach Polaków trudno mi pisać, ponieważ nie pamiętam, a jedynie słyszałam z opowiadania mojej mamy. Jeden rok miałam tragiczny. W czasie ostrej zimy, gdy królowały tzw. burany, moja mama ciężko zachorowała. Silna gorączka, bardzo ciężki oddech, a momentami traciła przytomność. Zasypane byłyśmy w śniegu po komin ziemianki. Lekarstw nie było. Nie wiem, skąd mieliśmy bańki, więc mama starała się, aby mnie nauczyć, jak należy je postawić prawidłowo. Widziałam, że stan mojej mamy jest bardzo ciężki, więc postanowiłam ratować ją bańkami. Trudno opisać, ale plamy po postawionych na plecach bańkach, były czarne. Po kilku godzinach gorączka spadła, oddech radykalnie poprawił się, a mama odzyskała przytomność. Byłam bardzo szczęśliwa, że uratowałam życie mojej mamie. W przeciwnym razie czekał by mnie sierociniec i dalsze nieznane losy.
Nawiązując kilka słów do ludności kazachskiej, nie miała ona warunków i nie przywiązywała istotnej uwagi do utrzymania czystości. Toteż w pomieszczeniach,w których mieszkali Polacy i inne narodowości oraz ludność kazachska, było pełno pluskiew, a w ubraniach królowały wszy i pchły. Szok był straszny, gdy dowiedzieliśmy się o zwyczaju zabraniającym marnowania swojej krwi. Z własnego ubrania, rozgryzano w zębach wszy, żeby własna krew wróciła do nich. Straszna ciemnota – ohyda.
Krajobraz w Pawłodarskiej Obłaści był monotonny, roztaczał się step spalony słońcem. Ze zbóż rosło tu proso, dojrzewały w słońcu arbuzy i melony. Z chwilą większego wiatru odrywały się z ziemi suche, kuliste krzaki, które w okresie Bożego Narodzenia służyły jako drzewka bożonarodzeniowe.
Przez 6 lat pobytu nie znałam smaku kartofli ani żadnych jarzyn, a jedynie jak wspomniałam, zbieraliśmy dziką cebulę i szczaw, które wyrastały po wylewie Irtysza. Na mocno pilnowane pola, gdzie rosły arbuzy, dzieciaki robiły nocne wypady, aby zdobyć ten jedyny upragniony owoc.
Wreszcie dotarła do nas wiadomość o zakończeniu wojny i możliwości powrotu do kraju. Radość wszystkich Polaków, którzy przetrwali ten straszny okres, była wprost nie do opisania. Wyjechaliśmy na początku maja, promem do Pawłodaru. W Pawłodarze umieścili nas w wagonach bydlęcych, które nie były tak wypełnione ludźmi, jak to miało miejsce podczas wywozu w 1940 roku.
Do Polski jechaliśmy przez Omsk, Czelabińsk, Moskwę Brześć, były też kilkugodzinne postoje na bocznicach kolejowych. Radość była ogromna, pomimo że byliśmy obdarci, głodni i spaleni słońcem.
Początki życia w Polsce były bardzo ciężkie, ale każdy cieszył się, że jest nareszcie w kraju. Wraz z mamą zamieszkałyśmy na Dolnym Śląsku, w Wojcieszowie koło Jeleniej Góry. Mama dostała pracę, a ja zaczęłam chodzić do szkoły podstawowej. Pomogła nam rodzina mojej mamy, ponieważ nie dojechałyśmy do końca transportu, a wysiadłyśmy na własne życzenie w Gnieźnie.
Wanda Hołub Desz