Nazywam się Antoni Sokół i mieszkam na kolonii Izbiszcze. Urodziłem się 6 lutego 1922 roku, wtedy mieszkaliśmy jeszcze we wsi. W domu mojej babci mieściła się od 1921 roku Szkoła Powszechna. Była naprzeciwko naszego rodzinnego domu. Szkoła wynajmowała jeden pokój, w którym stały ławki i wisiała tablica. Odkąd pamiętam nauczycielem był Józef Świrniak. Często jako dziecko podkradałem się pod okno klasy, wchodziłem na ocieplenie fundamentu i zaglądałem do środka. Ocieplenie domu, czyli ogacenie, to był zwykły szalunek z desek wypełniony leśnym igliwiem, zbieranym przed zimą. Gdy nauczyciel spostrzegał, że zaglądam do klasy, uderzał dziennikiem o blat stołu. Spłoszony biegłem wtedy do babci do kuchni i grzecznie siadałem obok niej na stołeczku. Na przerwie przychodził pan nauczyciel i na piecu szykował sobie jedzenie. Do żeliwnego rondelka wsypywał groch i prażył go na płycie. Tak przygotowany posiłek zajadał ze smakiem. Mieszkał w pobliżu u Kazimierza Dziejmy. Ojciec mój Wincenty Sokół był sołtysem. Był człowiekiem światłym, otwartym na zmiany. Być może nabył te cechy służąc w Wojsku Polskim podczas wojny w 1920 roku. Natomiast pan nauczyciel był obrońcą Lwowa w 1918 i 1919 roku. Obaj kochali swój kraj i pragnęli jego dobra. Lubili z sobą przebywać dyskutując nad różnymi zmianami we wsi. Józef Świrniak był motorem tych zmian. Dla chłopców starszych, spoza szkoły założył Związek Strzelecki. Strzelnica była na „zagumieniu” wsi w miejscu, gdzie ludzie kopali piasek. Ćwiczył tam starszych ode mnie chłopców m. in. Piotra Sokoła. Założył też Koło Młodzieży Wiejskiej, które zajmowało się oświatą i kulturą. Pamiętam, że koło organizowało przedstawienia zwane przez miejscowych „komedyjkami”. Aktorami była co zdolniejsza młodzież ze wsi. Przedstawienia cieszyły się wielką popularnością. Do stodoły Antoniego Cara, gdzie odbywały się występy, przychodziła cała wieś.
Poważnym problemem okazała się likwidacji na wsi szachownicy ziemi. Józef Świrniak zaangażował się w przeprowadzenie Reformy Rolnej, gdyż były duże opory części wsi. Gdy zwolennicy reformy uzyskali lekką przewagę, interweniowali w Warszawie i reforma ruszyła. Kiedy mierniczy zaczął wyznaczać nowe działki na koloniach, ludzie z kijami zagrodzili mu drogę. Doszło do tego, że wraz z mierniczymi i grupką chłopów ze wsi chodziła policja. Reforma stała się faktem i przyczyniła się do rozwoju wsi. Powiększone działki rolne pozwalały na zastosowanie mechanizacji. Kolejną inicjatywą kierownika i sołtysa było założenie Kółka Rolniczego, którego celem było kupienie nowoczesnych maszyn rolniczych. Prezesem został mój ojciec Wincenty Sokół. Wieś Izbiszcze miała dużo bagiennych łąk na Narwi. Hodowano więc dużo krów. Był problem ze zbytem mleka, gdyż można je było sprzedać w stanie surowym czy w postaci sera tylko w Białymstoku. Pan Świrniak z moim ojcem doszli do wniosku, że należy w Izbiszczach powołać Spółdzielnię Mleczarską, która zajmie się nadmiarem mleka. Powstała w 1927 roku, jej prezesem został Antoni Hodujko. Lokal na spółdzielnię wynajęto u Antoniego Cara, który wynajął mleczarni pół swego domu, a potem cały, gdy wyprowadził się na kolonię. Kierownikiem mleczarni, którego do Izbiszcz przysłał Związek Mleczarski, był pan Kaczmarek. Spółdzielnia skupowała mleko od rolników i przetwarzała na masło. Do tego celu zakupiono na kredyt potrzebne maszyny. Mleko po odciągnięciu tłuszczu było gospodarzom zwracane. Płacono jedynie za odebrany tłuszcz. Z odebranej śmietany maszyna robiła masło. Pakowano je w pergamin kształtując w formach w kostki o różnej wadze. Były to porcje po cztery lub pół kilograma. Masło było składane w lodowni. Zapasy lodu na cały rok robiono zimą, zasypywano go igliwiem. Wszyscy członkowie spółdzielni brali w tej pracy udział. Masło odwoziliśmy w skrzyniach do magazynu związku, który je od nas kupował. Siedziba Związku Mleczarskiego mieściła się w Białymstoku przy ulicy Sienkiewicza 28. Spółdzielnia działała w tej postaci do 1930 roku. Wtedy to postanowiono wybudować w Izbiszczach Dom Ludowy. W nim to na parterze postanowiono umiejscowić nowoczesny zakład mleczarski, a na piętrze pomieszczenia na potrzeby wsi. Spółdzielnia znów wzięła kredyt, po dwóch latach budynek był gotów. Mleczarnia służyła mieszkańcom Izbiszcz aż do czasów PRL. Gdy w Białymstoku pobudowano ogromny zakład mleczarski przy ul. Zwycięstwa, mleczarnię w Izbiszczach zamknięto.
Pamiętam również rozmowy w naszym domu pomiędzy ojcem a Józefem Świrniakiem o potrzebie budowy nowej szkoły. To było około 1926 roku. Władze oświatowe pochwalały ten pomysł, jednak postawiły warunek, że wieś musi dać plac i część materiałów budowlanych. Tak się złożyło, że w okolicy rozpoczęła się akcja scalania gruntów. W Izbiszczach szło to opornie z uwagi na konflikty między gospodarzami. Natomiast w Kruszewie Reforma Rolna przebiegła sprawniej i mierniczy wydzielił dużą działkę pod szkołę, zakupioną przez mieszkańców. Również sołtys wsi Kruszewo Franciszek Radłowski wykazał się operatywnością i w krótkim czasie zebrał budulec. Budowę szkoły nadzorował Józef Świrniak. Prace przebiegały sprawnie i szkoła w kształcie dworu Polskiego w 1927 roku rozpoczęła pracę. Zlikwidowano wszystkie małe szkoły w okolicy i przeniesiono uczniów oraz nauczycieli do nowej szkoły. Z Izbiszcz Józefa Świrniaka, z Pańk Leokadię Nizerównę, a ze wsi Kruszewo Czesława Sucharskiego. Kierownikiem Szkoły Powszechnej został Józef Świrniak, który trzymał w niej wojskową dyscyplinę. Pewnie dlatego, że był oficerem rezerwy Wojska Polskiego. Był srogim i wymagającym nauczycielem. Jego lekcje gimnastyki przypominały raczej musztrę wojskową. Dużo graliśmy w siatkówkę oraz piłkę nożną, kierownik sam również brał udział w grze. Zmuszał nas do ruchu i wysiłku. Dobrze pamiętam 12 maja 1935 roku – dzień, w którym zmarł Józef Piłsudski. Zazwyczaj nauczyciele podczas przerwy stali na korytarzu szkoły przy oknie i rozmawiali z sobą. Pewnie dlatego, aby nas mieć na oku. Tego dnia było jednak inaczej. Na długiej przerwie samotnie przy oknie korytarza stał Józef Świrniak. Gdy znalazłem się w pobliżu, powiedział do mnie i innych dzieci, że umarł Piłsudski, po czym zaczął płakać. Patrzyliśmy na tego surowego i rzeczowego człowieka za zdziwieniem. Zastygłem w milczeniu i tak stałem bez ruchu, a widząc co się dzieje kolejne dzieci czyniły to samo. Ustał na korytarzu gwar i zapadła cisza. Wszystkie dzieci czuły instynktownie, że stało się coś strasznego, że utraciły kogoś bliskiego, jak ojciec czy matka. Nie wiedzieliśmy jak się zachować, dopiero dzwonek rozwiązał tę sytuację. W klasach powiedziano nam o żałobie narodowej i, że w szkole będzie trwała przez miesiąc. Przez ten czas nosiliśmy żałobne opaski.
Po ukończeniu szkoły zapisałem się z bratem Józefem do Związku Strzeleckiego, którego komendantem był pan kierownik. Józef Świrniak założył go kilka lat wcześniej, gdy uczył jeszcze w Izbiszczach. Moja mama zamówiła u krawca mundurki z zielonego drelichu. Mundur składał się z długich spodni, bluzy oraz czapki z orzełkiem. Byliśmy wraz z bratem Józefem bardzo z tych mundurów dumni, czując się w nich jak prawdziwi żołnierze Wojska Polskiego. W szkole było dwanaście karabinów produkcji austriackiej. Szkolenie zaczęło się od musztry. Szła nam ona łatwo, gdyż na gimnastyce ćwiczyliśmy podobnie. Teraz doszły tylko elementy obchodzenia się z bronią. Od czasu do czasu odbywały się ćwiczenia dzienne oraz nocne. Po zbiórce i pobraniu karabinów oraz ślepej amunicji szliśmy w pole, najczęściej w okolice lasu Karpiniec. Dowódca dzielił nas na dwie grupy, najczęściej w jednej byli chłopcy z Kruszewa a w drugiej z Izbiszcz. Zadaniem jednej była obrona wyznaczonych linii obronnych, a drugiej grupy zdobycie ich. Drużynami dowodzili podoficerowie rezerwy WP: Jan Dziejma, zastępca komendanta, Józef Kościuczyk drugi zastępca lub Emilian Dziejma, czy któryś ze starszych kolegów. Walka trwała aż do położenia przeciwników na łopatki. Pamiętam, że z Kruszewa w tych zajęciach brali udział Aleksander Sokół, Józef Krysiewicz, ze Śliwna Franciszek Zagórski, Józef Sokół, z Izbiszcz oprócz mnie i brata Józef Sokół, Henryk Herman, Antoni Radłowski. Co jakiś czas organizowane były zawody strzeleckie. Na nich wyłaniano najlepszych strzelców, którzy brali udział w zawodach w Choroszczy. Strzelaliśmy z małokalibrowych karabinków fluoryt. Raz nawet w chyba 1937 lub 1938 roku zajęliśmy pierwsze miejsce. W składzie drużyny byłem ja, mój brat Józef i Antoni Radłowski. Na zawody do Choroszczy poszliśmy pieszo. Czasami kierownik prosił mnie, abym poczekał na niego po lekcjach, to razem pójdziemy do mego domu. Był zapalonym myśliwym, idąc na przełaj przez pola strzelał do kuropatw. Gdy zachodziliśmy do domu prosił moją mamę, aby mu dała miodu i chleba. Jedząc miód dyskutował z ojcem, ponieważ byli zaprzyjaźnieni z czasów, gdy uczył w Izbiszczach.
Wiosną 1939 roku dostałem wezwanie z garnizonu w Białymstoku. Była to częściowa mobilizacja związana z konfliktem z Litwinami. Doszło jednak do ugody i strzelców zwolniono do domu. W sierpniu 1939 roku niektórzy z nas poszli wraz z kolegami z Choroszczy i innych miejscowości pomagać przy budowie bunkrów w Osowcu. Z Izbiszcz poszedł Józef Sokół (z Wasilewskich), mnie ojciec nie puścił. Byli tam miesiąc, wrócili czwartego września, kiedy wybuchła wojna. Pierwszego września byłem akurat u swojej babci, która mieszkała w pobliżu cmentarza w Izbiszczach. Gdy wróciłem do domu, sąsiadka powiedziała, że ogłoszono w radiu wybuch wojny. Dowiedziałem się też od ojca, że sołtys nakazał podstawienie furmanek dla wojska. Ojciec polecił mi jechać. Zbiórka wozów była przy magazynach na Dworcu Fabrycznym przy ulicy Sienkiewicza w Białymstoku. Wysłano nas do stacji w Żedni. Tam wozy załadowaliśmy workami z grochem. Przywieźliśmy go do starych carskich jeszcze magazynów na Dworzec Fabryczny. Podczas rozładowania grochu nadleciał niemiecki samolot. Umieszczony na dachu magazynu karabin maszynowy otworzył do niego ogień. Konie spłoszyły się i powstał ogromny bałagan. Samolot wkrótce odleciał i bałagan opanowano. Po rozładunku grochu zwolniono nas do domu.
Gdy wróciłem do domu, ojciec wysłał mnie do babci, abym pomagał jej w gospodarstwie. Synów mojej babci Aleksandra i Antoniego zmobilizowano do wojska i nie było komu pracować. Pojechałem z babcią siać zboże, bo była pora zasiewów. Pole babci było przy gościńcu w Śliwnie. Był cichy i mglisty poranek. Babcia siała żyto, a ja bronowałem. Gdy kończyliśmy pracę, usłyszeliśmy strzały z karabinu maszynowego od strony mostu w Kruszewie. Powróciliśmy do domu babci, a ona poleciła mi wykopanie dołu za obejściem. Tam poznosiła co cenniejsze rzeczy z domu. Po zasypaniu dołu, zamaskowaliśmy miejsce. Od Kruszewa słychać było nasilającą się strzelaninę, a potem pokazały się dymy z pożaru. Do babci przyszła z Kruszewa jej córka Weronika, która wyszła tam za mąż za Franciszka Ciereszkę. Męża powołano do wojska, więc przyszła do matki. Dowiedzieliśmy się, że osłona mostu z 42 pp w Białymstoku podpaliła drewniany most. Cofających się żołnierzy z osłony mostu ostrzelała niemiecka artyleria skutkiem czego zapaliła się i spłonęła środkowa część wsi.
Zostawiłem babcię z jej córką i wróciłem do domu. Pierwszych Niemców zobaczyłem, gdy ojciec wysłał mnie, abym pojechał do kuzynów w Białymstoku. Spotkałem ich za Starosielcami przy roszarni. Było ich siedmiu, jechali motorami w stronę Starosielc. Przejechali obok, nie zaczepiając mnie. Niedługo potem zobaczyłem sowietów. Przyjechali do nas na kolonię samochodem. Zeskoczyli z samochodu i rozeszli się po gospodarstwie oglądając je i po swojemu komentując. Po czym odjechali nie czyniąc nam żadnej krzywdy. Zaraz po tym wydarzeniu pojechałem sprzedać mleko na rynek do Białegostoku. Gdy dojeżdżałem do Krupnik, zobaczyłem bramę. Była to drewniana konstrukcja składająca się z dwóch słupków spiętych nad szosą drągiem. Na tym drągu rozciągnięto płótno z napisem „zdrastwujcie rebiata”. Całość udekorowana gałęziami z brzozy. Gdy przejeżdżałem, przy bramie powitalnej nikogo nie było. Sądzę, że wykonali ją ludzie z Krupnik.
Późną jesienią mnie i Henryka Hermana wezwał Józef Świrniak. Odbył z każdym z nas osobną rozmowę. Pytał mnie o nastawienie do sowietów i Niemców. Na koniec zapytał, czy chcę walczyć o wolną Polskę w podziemnej organizacji. Zgodziłem się. Czy w podobny sposób rozmawiał z Heńkiem tego nie wiem, gdyż Świrniak zabronił mi z kimkolwiek o tym rozmawiać. Na tym się skończyło, gdyż w styczniu 1940 roku Józef Świrniak został przez NKWD aresztowany. Słuch o nim zaginął. Zobaczyłem go dopiero w lecie 1941 roku, po ataku Niemców na Rosję. Przyszedł odwiedzić mego ojca Wincentego. Opowiadał ojcu o sowieckim więzieniu. Odzyskał wolność, gdy Niemcy zaatakowali swego rosyjskiego sojusznika, podczas uprowadzania więźniów w głąb Rosji. Przeleżał w zaroślach przy szosie dwa dni, aż na szosie zrobiło się pusto i wtedy przyszedł do Kruszewa. Podczas tej wizyty zrobił moim rodzicom i mnie zdjęcia, które mamy do dzisiaj. Po reformie rolnej w 1926 roku, ojciec mój wyprowadził się ze wsi Izbiszce, w miejsce za wsią zwane Biele. Zrezygnował też z funkcji sołtysa. Można tam się dostać tylko drogą z Izbiszcz. Jest to miejsce odludne, z trzech stron otoczone bagiennymi łąkami. Gdy się po nich chodziło, uginały się. Na te łąki nikt się nie zapuszczał się oprócz miejscowych chłopów. Podczas okupacji dom mego ojca służył jako melina dla ukrywających się ludzi z podziemia. Łatwo było ich ukryć na tych mokradłach. Miejscem gdzie ukrywano tych ludzi były „spodziska” stogów, na których składano rzeczne siano. W czasie gdy ukrywał się u nas człowiek o ps. „Kruk”(prawdopodobnie chodzi o Ferdynanda Tokarzewskiego szefa wywiadu Obwodu Białystok -Miasto, który przechodził w Izbiszczach kwarantannę po wykupieniu go przez wywiad AK z więzienia w Białymstoku 27.10.1943r)miała miejsce w naszym domu narada, na której obecny był Józef Świrniak. (Prawdopodobnie była to narada sztabu Obwodu Białystok -Miasto, w nim to Józef Świrniak pełnił funkcję referenta wywiadu). W sumie w naradzie brało udział sześć lub siedem osób. Po naradzie ojciec zaprosił gości na obiad. W trakcie obiadu rozmowa zeszła na temat, co czynić w razie aresztowania przez Niemców. Jeden z tych ludzi wyjął z kieszeni mały bębenkowy pistolet mówiąc, że nie da się aresztować, woli się zastrzelić. Na te słowa Świrniak wyjął z małej kiszeni marynarki tabletkę i powiedział, żeby się zabić nie trzeba pistoletu, bo ta tabletka jest jego obroną.
Do podziemnej organizacji wciągnął mnie mieszkaniec wsi Izbiszcze Edward Hodujko, przed nim też składałem przysięgę. Był alumnem Seminarium Duchownego w Wilnie. Gdy Niemcy je zamknęli i aresztowanych kleryków oraz profesorów wieźli do obozu w Niemczech, wyskoczył w Białymstoku z wagonu i powrócił do Izbiszcz. Nie zamieszkał w domu rodzinnym wraz z braćmi Zygmuntem i Władysławem, lecz dla bezpieczeństwa u swojej samotnej ciotki. Pełnił funkcję dowódcy plutonu, zajmował się też fałszowaniem dokumentów dla poszukiwanych przez okupanta ludzi. O tym dowiedziałem się po wojnie, gdyż podczas okupacji panowała pełna konspiracja. Przyjąłem ps. „Przyszłość”, bo chciałem wolnej, niepodległej Polski. Do Armii Krajowej należał też mój brat Józef ps.”Słoma” oraz rodzice. O innych w tamtym czasie nic nie wiedziałem. Zadaniem naszej rodziny było ukrywanie ludzi, których przyprowadził łącznik.
Ważną postacią w okolicy był ksiądz proboszcz w Parafii w Śliwnie Władysław Saracen. Znał on język niemiecki, częstymi gośćmi na plebani byli komisarze policji niemieckiej z Choroszczy i Starosielc. Przyjmował ich za wiedzą i zgodą Armii Krajowej. Zdobyte podczas tych wizyt informacje przekazywał wywiadowi organizacji. W starych piwnicach dawnego Majątku Śliwno, przez okres wojny proboszcz ukrywał wielu ważnych ludzi podziemia. Byli to ludzie z kręgu dowódczego Obwodu i Okręgu Armii Krajowej. Jednym z nielicznych ocalałych budynków majątku był ceglany budynek zwany przez miejscowych „parnikiem”, z racji tej, że za czasów dworskich gotowano w nim ziemniaki dla świń. W czasie okupacji stało tam koryto drewniane, które po odchyleniu odsłaniało wejście do piwnicy. Była ona obszerna i wysoka na około trzy metry. Z niej przebito przejścia do innych piwnic nieistniejących już budynków. Bywały okresy, że przebywało tam kilkanaście osób. Piwnice te były również punktem przerzutowym na drugą stronę Narwi do Waniewa i dalej do Warszawy. Problemem było wyżywienie tak dużej ilości osób. Ks. Saracen zamawiał żywność po wsiach tłumacząc ludziom, że zbiera ją na łapówki dla Niemców. Co było również prawdą, gdyż żaden z komisarzy nie odjeżdżał z plebani z pustą ręką. Pozwalało to księdzu na uratowanie wielu swych parafian. Przez okres okupacji niemieckiej w parafii nie było ani pacyfikacji czy aresztowań. Po wojnie władze komunistyczne oskarżyły księdza o współpracę z Niemcami. Pod tym pretekstem został aresztowany i osądzony. Został skazany na dożywotnie więzienie. Dopiero protesty ludzi spowodowały jego zwolnienie z więzienia. Po wyjściu z więzienia we wrześniu 1947 roku zmarł na gruźlicę, miał tylko 40 lat.
Na wiosnę 1944 roku wielu młodych ludzi w okolicznych wsiach otrzymało wezwania na roboty w Niemczech. Obaj z bratem Józefem oraz Józef Kościuczyk postanowiliśmy pójść do oddziału partyzanckiego. Nasz dowódca, Edward Hodujko wyraził na to zgodę. Od mamy dostaliśmy chleb, słoninę i błogosławieństwo. Zgłosiliśmy się w Rogowie u Franciszka Sakowicza ps.”Żbik”. Ten zaprowadził nas do Majątku Rogowo do Lebiedzińskiego Antoniego ps”Tom”. Polecił on nieznanemu nam człowiekowi przewieźć nas łódką przez Narew i zaprowadzić do Złotorii. Przewodnik przewiózł nas przez Narew i zaprowadził do Rybak. Z Rybak poszliśmy na kolonię wsi Ponikła. Z Ponikły przewodnik zaprowadził nas w głąb knyszyńskiego lasu i oddał nas w ręce partyzantów oddziału „Rybnika”. Wsadzono nas do ziemnego bunkra i kazano czekać na rozkazy. Po dwóch dniach przyszedł łącznik i oznajmił, że dowódca kazał nas odprowadzić z powrotem do domu. Powodem tego była postawa choroszczańskiego komisarza Hagena. Ogłosił on, że rodziny osób wyznaczonych do wywózki na roboty, które unikają wyjazdu zostaną rozstrzelane, a domy spalone. Obawiano się, że zdesperowany komisarz może to zrobić, gdyż znany był z okrucieństwa. Wróciliśmy więc tą samą drogą do domu. Po powrocie zgłosiłem się do biura komisarza w Choroszczy, który osobiście mnie przyjął. Wytłumaczyłem mu, że nie mogłem w terminie zgłosić się na roboty, gdyż byłem na zarobku u gospodarza za rzeką. Komisarz przyjął tłumaczenie za dobrą monetę i wysłał mnie na roboty do Prus, skąd powróciłem w maju 1945 roku.
Wspomnienia spisał
Grzegorz Krysiewicz