Nazywam się Teresa Jakubczak i obecnie mieszkam w Choroszczy. Moja rodzina, z której pochodzę, składała się z rodziców i czworga rodzeństwa.10 lutego 1940 roku, w środku nocy, w brutalny sposób żołnierze Rosyjscy wypędzili rodzinę z domu na siarczysty mróz, który tej zimy dochodził do 40 stopni. Nie zważali na małe dzieci i brzemienną matkę. Siostra Leokadia miała 15lat, brat Leopold 10 lat, Barbara 9 lat i najmłodszy brat Paweł 5 lat. Mnie nie było jeszcze na świecie, gdyż urodziłam się już na Syberii. Mój tata był leśniczym i mieszkaliśmy w leśniczówce na koloni Majątek Rogowo. Leśniczówkę widać było z szosy wiodącej do Kruszewa. Mój ojciec Józef Antonowicz urodził się w 1900 roku w Białymstoku, a mama Albina z domu Sokół w 1907roku. Mama wyszła za tatę gdy był już leśniczym. Do obowiązków leśniczego należało prowadzenie gospodarki leśnej w lasach położonych w ówczesnej gminie Barszczewo. Tata chronił lasy państwowe jak i prywatne przed nielegalną wycinką. Objeżdżał teren konno.
Pracę tę otrzymał pewnie dlatego, że jako młodzieniec brał udział w obronie Warszawy przed Rosjanami w 1920 roku. Opowiadał, że walki były tak zaciekłe, że widział jak Wisłą płynęła czerwona woda. Z tego okresu mamy nawet zdjęcie taty w mundurze Wojska Polskiego. Otrzymaliśmy je od rodziny ojca z Sokołdy. Ojciec posiadał również jakiś stopień wojskowy, ale jaki to nie wiem. Nie wiem również czy dostał go na wojnie z bolszewikami, czy w okresie późniejszym. Mama opowiadała, że po wojnie w 1920 roku często brano go do rezerwy jako artylerzystę do twierdzy Osowiec. Józef Antonowicz przychodził do domu z Osowca pieszo, gdy tylko dostał przepustkę. Widocznie zależało mu na rodzinie, bo przecież z Osowca do Rogowa było ponad sześćdziesiąt kilometrów w jedną stronę. Mało wiem o własnym ojcu, gdyż urodziłam się jako ostatnie dziecko.
Po powrocie z Syberii matka nie chciała mówić o przeszłości, ze strachu o nasze bezpieczeństwo. Bała się powrotu na Syberię. Gdy dorosłam, nie było już kogo zapytać. Z Rosji wróciłam chora na malarię, pamiętam tylko niektóre sceny z tego okresu. Mama zawiozła mnie nieprzytomną do kościoła w Choroszczy, aby mnie ochrzcić w obawie że umrę. Gdy ks. proboszcz Franciszek Pieściuk mnie ochrzcił, wróciłam niespodzianie do zdrowia. Moja mama uważała, że sprawiła to łaska Boża. Ks. Franciszek Pieściuk wpisał do metryki urodzenia, że urodziłam się w Rogowie, poradził też mamie, aby nikomu nie mówiła, że urodziłam się w Rosji, bo mogą mnie tam zabrać.
Przebieg aresztowania mojej rodziny i pierwszy okres zsyłki znam oczywiście tylko z opowiadań. Ojciec mój mógł uniknąć aresztowania, gdyż w tym czasie chociaż była noc był na objeździe lasu. W tamtych czasach urzędnicy państwowi byli bardzo rzetelni. Gdy powrócił z obchodu, zobaczył pod domem furmanki i rosyjskich żołnierzy. Stał schowany za drzewem i przyglądał się jak zabierają rodzinę. Nie chciał zostawić rodziny bez opieki i wyszedł z ukrycia. Podróż w tamtą stronę odbywała się w strasznych warunkach. Głód, zimno, strach, rozpacz. Zmarłych wyrzucano z wagonu w śnieg. Zawieziono nas do Irkuckiej Obłasti do miejscowości Kwietok. Umieszczono nas w barakach po kilka rodzin. W baraku nr 9, pełnym nędzy i wszy urodziłam się 16 czerwca 1940 roku. Mama nie pracowała, gdyż opiekowała się mną .Jako nie pracująca miała zmniejszony przydział chleba. Chleb zarobiony przez ojca nie wystarczał dla całej rodziny, więc puchliśmy z głodu. Po dwóch latach przeniesiono nas wszystkich do miejscowości Krasnyj Majak, na fermę Nr. 3. Mieszkaliśmy w obozowych ziemiankach. Ziemianki były jednoizbowe, byle jak wykonane. Dolna część wpuszczona w ziemię, a część naziemna wykonana z krzywych drewnianych beli. W ścianach było pełno dziur byle czym zatkanych. Pamiętam że przez te dziury podawano rozpałkę z pieca do innej ziemianki. W pobliżu mieszkała Pani Irena Grzegorczyk wraz z cała rodziną. Pochodzili z Zacisza koło Zabłudowa. Wspomagaliśmy się wzajemnie. Obóz nie był ogrodzony, ale dyscypliny pilnowali nadzorcy. Wszyscy musieli pracować. Ojciec z bratem Leopoldem pracował przy wyrębie lasu. Siostra Lodzia obsługiwała zaprzęg wołów, najmłodszy brat był woziwodą w kołchozie. Warunki życia były trudne, z powodu mrozu i obfitego śniegu. Mama pracowała w magazynie zbożowym. Oprócz głodu bardzo nękały nas wszy i choroby. Chorowaliśmy często, przeważnie na zapalenie płuc. Najczęściej z nas, bo prawie co miesiąc chorował Leopold. Był tak wycieńczony i osłabiony, że mama z tatą uprosili lekarza, aby przyjęli go do szpitala, który tu był. Siedzieli przy nim na zmianę przez całą dobę. W jeden z takich dni mama odeszła na chwilę od łóżka Leopolda i gdy wróciła, syna już w nim nie było. Odwieziono go do trupiarni. Na tą chwilę przyszedł do szpitala tato, aby zmienić mamę. Gdy usłyszał co się stało, wzburzony wbiegł do trupiarni i porwał syna na ręce i przycisnął do siebie. W tym momencie Leopold poruszył się i ożył. Przybiegli lekarze i ponownie zajęli się bratem. Mama zawsze mówiła, że to tato uratował Leopolda.
Mama opowiadała nam dzieciom, że mieli taką podłą nadzorczynię. Wyśmiewała się ona z Polskich kobiet, gdy śpiewały pobożne pieśni. Szydziła z nich, że Bóg ich nie ratuje, że opuścił je. Pewnego razu nie przyszła do pracy. Okazało się, że jest chora. Gdy ją kobiety odwiedziły, była w bardzo ciężkim stanie. Pomimo to błagała je, aby przyniosły jej święty obrazek. Widocznie zrozumiała swój błąd i pragnęła go naprawić, powracając do Pana Boga. Zmarła, gdy podano jej święty obrazek przywieziony z Polski.
Nasza sytuacja poprawiła się w nowym miejscu gdyż było już po porozumieniu Stalina z Sikorskim, staliśmy się jak gdyby sojusznikami. Dostawaliśmy paczki z ubraniami i z żywnością. Gdy układ został zerwany, znów powiało mrozem i strachem. Kazano mamie podpisać obywatelstwo Białoruskie. Nie chciała się zgodzić. Aby nam ulżyć, ojciec wstąpił do wojska Berlinga. Rodziny, których ojcowie byli na froncie, były traktowane nieco lepiej. Pomimo, że miałam tylko trzy latka, pamiętam jak odchodził na wojnę. Nigdy już go nie zobaczyłam. Zginął 1 lutego 1945 roku na terenie ówczesnych Niemiec, podczas zdobywania miejscowości Strasofort. Będąc w stopniu porucznika dowodził plutonem artylerii, stracił życie podczas ataku Niemieckich czołgów. Jego podwładny Stanisław Waszkiewicz, napisał do mamy list. Za jakiś czas przyszło z wojska oficjalne powiadomienie w rosyjskim języku. Oba te dokumenty zachowaliśmy do dzisiejszego dnia, jako najdroższe pamiątki po naszym ojcu. Na wiosnę 1945 roku zaczęło się mówić o powrocie do Polski. Ci co podpisali zrzeczenie się obywatelstwa Polskiego, nie mogli wrócić do kraju. Mama pisała listy do naszych sąsiadów Bartoszewiczów, stąd wiedzieliśmy, że naszego domu już nie ma. Został rozebrany przez komunistów.
Wróciliśmy 24 lipca 1946 roku w takich samych wagonach towarowych, jakimi zajechaliśmy do Rosji. Mama opowiadała, że podróż powrotna była nieco krótsza. W rodzinie panowała radość z powrotu do Polski i smutek zarazem, gdyż nie było z nami naszego taty. Po przyjeździe do Białegostoku moje siostry Leokadia i Basia poszły pieszo do rodziny Bartoszewiczów na koloni Rogowo Majątek. Piotr Bartoszewicz przyjechał po nas na dworzec wozem. Zabrał nas zawszonych, brudnych, ubranych w łachmany i głodnych do swego domu. Przyjęto nas bardzo serdecznie. Pamiętam z jakim sercem zajmowała się nami zakonnica siostra Leokadia. Umyliśmy się w gorącej wodzie z mydłem. Dostaliśmy inne ubranie i nakarmiono nas do woli. Gdy doprowadzaliśmy się do porządku, patrzyli na nas ze współczuciem i troską. Do dzisiejszego dnia żywię do tej rodziny głęboką wdzięczność. Do siostry Bartoszewicz Leokadii, jej brata Piotra, Jana, Gustawa i Pawła. Gdy byłam już przebrana i nakarmiona, Jurek syn Jana, zaproponował mi, że pokaże gospodarstwo. Najwspanialszym budynkiem był dom, a raczej drewniany dwór. Długi na ponad trzydzieści metrów, szeroki na piętnaście. Przecięty na połowę szerokim korytarzem. Z korytarza wychodziło się na ganki drewniane, podparte słupami z wygodnymi ławkami po bokach. Na nich to w letnie wieczory, mieszkańcy dworu siadali dla wypoczynku po upalnym i pracowitym dniu na polu. Obie dłuższe ściany budynku utkane dużymi oknami, z listwami ozdobnymi pomalowanymi na biało. We wszystkich oknach firany we wzory, co wtedy na wsi było wyjątkiem. Obok okien po ścianach budynku biegły w górę rury cynkowe, których zadaniem było zbieranie wody z dachu. Dach wysoki, kryty dachówką czerwoną, z wielkim strychem, gdzie można było złożyć wszystko co zbędne w danej chwili w domostwie. Po jednej stronie korytarza mieszkał Piotr z rodziną i siostrą Leokadią. Drugą połowę domu zajmował Jan wraz z Gustawem. Natomiast Paweł był księdzem i pracował na parafii w Wasilkowie, najmłodsza siostra zmarła w dzieciństwie. Gdy skończyliśmy oglądać dom, Jurek zaprowadził mnie do letniej kuchni, gdzie zobaczyłam stertę ziemniaków. Nie mogłam się powstrzymać i naładowałam tych ziemniaków ile weszło do podarowanego mi białego fartuszka. Z tą zdobyczą pobiegłam do domu, gdzie była mama. Moja mama właśnie, zgromadzonej rodzinie Bartoszewiczów, opowiadała o życiu na Syberii. Rozpromieniona zdobyczą wpadłam do domu i wielką radością oznajmiłam mamie, że nie będziemy już głodni, bo zdobyłam dużo ziemniaków. Zmroziła mnie cisza jaka po moich słowach zapadła. Patrzyłam zdumiona na domowników i nie rozumiałam dlaczego zacichli. Zdobyłam przecież jedzenie. Z tego zdziwienia puściłam fartuszek, a ziemniaki rozsypały się po podłodze. Wszyscy zgromadzeni w izbie, kobiety i mężczyźni zaczęli płakać. Mama przytuliła mnie do siebie.
Płakaliśmy również patrząc na to, co zostało z naszego domu i budynków gospodarczych. Zostały tylko kamienie. Wszystko, co było w gospodarstwie, zwierzęta, narzędzia, wyposażenie budynków i wreszcie same budynki rozebrali i zabrali komuniści z Kościuk. Powstał tam pierwszy w okolicy kołchoz. Z cudzego zaczęli budować swoje socjalistyczne szczęście. Po kilku latach, gdy siostra wychodziła za mąż, mama zabrała nasz zawłaszczony dom i siostra przeniosła go do Choroszczy na ulicę Mickiewicza. Stoi jeszcze do dziś. Wtedy byliśmy bezdomni. Rodzina Bartoszewiczów przygarnęła nas do swego domu. Mieszkaliśmy tam do czasu, gdy rozparcelowano majątek Bartoszewiczów i Łuszyńskich w Majątku Rogowo. Dom Bartoszewiczów, który stał pomiędzy domem Zagórskich a Lebiedzińskich został przymusowo przez tą rodzinę opuszczony. Pani Bartoszewicz przyszła do mojej mamy Albiny Antonowicz z propozycją, abyśmy tam zamieszkali. Liczyła na to, że może się coś odmieni i odzyskają majątek. Chciała, aby zamieszkała tam rodzina do której ma zaufanie. Otrzymaliśmy zgodę na zamieszkanie w tym domu od gminy i od miejscowych partyzantów. Dostaliśmy też od gminy pięć hektarów ziemi do użytkowania, oraz mogliśmy korzystać z budynków gospodarczych po Łuszyńskich.
Tak klepaliśmy tą powojenną biedę na tym gospodarstwie. Poszłam do Szkoły Podstawowej w Rogowie. Szkoła została urządzona w przedwojennej łaźni szpitala z Choroszczy. Kierownikiem szkoły była Pani Kalinowska, uczyła mnie też Zofia Ciubówna . Z czasem z domu odeszły na swoje siostry i bracia. Zostałam z mamą sama. Mieszkaliśmy tam do 1971 roku, do chwili powstania Spółdzielni Kółek Rolniczych. W domu Bartosiewiczów urządzono biuro. Nas przesiedlono do domu po Łuszyńskich . Był to długi drewniany dom, znajdował się on po drugiej stronie ulicy, w miejscu, gdzie dzisiaj stoi dom Pana Bogdana Lebiedzińskiego. Mieszkałam tam krótko, gdyż byłam już zamężna i wraz z mężem wybudowaliśmy dom w Choroszczy.
Dzisiaj, gdy wspominam te Syberyjskie przeżycia, to to najgorzej wspominam moment, gdy tato odchodził na wojnę, najlepiej wspominam kąpiele w rzeczce, która przepływała w pobliżu obozu. Czasami wspomnienia przychodzą w bardzo nieoczekiwanym momencie. Nie wiem również, co będzie ich tematem. Czasami są to przeszłe obrazy, czasami fragmenty opowieści mojej mamy. Chociaż mamy dziś już 2014 rok nadal pozostaję zesłanką, nie mogę pozbyć się tego garba jakim są wspomnienia z Syberii. Nie mogę też zapomnieć o biedzie w jaką ta wywózka wpędziła moją rodzinę. Uczyniła z nas bezdomnych nędzarzy. Trudno zrozumieć mi, jak moja mama dała radę wyżywić sama tak dużą rodzinę. Myślę o niej z wielką miłością.
W tym roku zdarzyło się również coś , co przyniosło mi radość i ukojenie. Odnalazła się mogiła mego ojca. Po ekshumacji z miejsca pierwszego pochówku , prochy mego ojca złożone są w zbiorowej mogile na cmentarzu w Bydgoszczy. Wkrótce tam pojadę.
Wspomnienia spisał
Grzegorz Krysiewicz