Naukę rozpoczęłam w roku 1933 w naszej pięknej szkole kruszewskiej. Kierownikiem szkoły był pan Józef Świerniak, a księdzem Władysław Saracyn, z rąk którego przyjęłam Komunię Świętą w maju 1934 r. Drugim ważnym wydarzeniem była śmierć Józefa Piłsudskiego, która miała miejsce rok później. Wszyscy w klasie oraz nauczyciele płakaliśmy po naszym kochanym Wodzu Polski. Do dziś pamiętam wiersze ku jego czci.
Miałam trzynaście lat, gdy zaczęła się II Wojna Światowa i nagle wszystko się zmieniło. Krótko przed wybuchem wojny część mężczyzn poszło do wojska, ale ja żyjąc w swym dziecięcym świecie nie rozumiałam po co. Pierwszego września, gdy rankiem rozeszła się wieść o wybuchu wojny, we wsi wybuchł popłoch. Pełna mobilizacja mężczyzn do wojska, płacz i lamenty kobiet i dzieci, strach przed niewiadomym jutrem. Gdy o tym myślę po latach, przypomina mi się syn mojej cioci – Władek Piekarski, który będąc w wojsku odwiedził nas podczas urlopu. Powiedział do mojego taty: wujek – my nie oddamy obcym nie tylko munduru, ale nawet guzika od munduru. Słowa te brzmią mi w uszach do dzisiaj. Jakże Władzio się mylił. Oddał nie tylko guziki od munduru, ale i młode życie ukochanej ojczyźnie. Nie wiemy gdzie poległ i gdzie spoczywają kości mego ukochanego brata.
Po kilku dniach zobaczyliśmy cofających się naszych żołnierzy przez most na Narwi położony za wsią. Gdzieś w połowie miesiąca sołtys zarządził wożenie słomy na most, w celu jego podpalenia, ażeby wróg nie przedostał się na nasz brzeg. Patrzyliśmy na czarny dym palącego się 360 metrowego mostu z coraz większą trwogą. Wreszcie usłyszeliśmy głos armatnich wybuchów, coraz głośniejszych i coraz bliższych.
Pierwszą ofiarą tej wojny we wsi był żołnierz z rozbitych jednostek, który zaszedł do Iwaszczuków po jedzenie. Snajper niemiecki siedzący na wieży kościoła w Waniewie trafił go w chwili, gdy wychodził z domu. Zginął na miejscu. Pochowano go pod krzyżem, obok powstańczej mogiły z 1863 r.
Niemiecki ostrzał się wzmagał i pociski zaczęły spadać na wieś. Większość mieszkańców uciekła ze wsi, nas rodzice wywieźli na kolonię. Od wybuchających pocisków zapalił się środek wioski, od drogi Chamaniewskiej do Młynowej. Po chlewach i stodołach nie było śladu, oprócz kamieni węgielnych, bo pożarów nikt nie gasił. Szczęśliwie domy przy ulicy ocalały. Nasze gospodarstwo nie ucierpiało, gdyż leżało dalej.
Spalenie mostu nic nie dało – Niemcy w mig przedostali się przez rzekę, tym bardziej, że przeprawa nie była broniona. Pozdejmowano wszystkie drzwi i wrota w stodołach, a saperzy niemieccy na spalonym moście, na ocalałych palach zbudowali pływającą kładkę, po której przeszła piechota i rowerzyści.
Przyszła i na mnie czarna godzina. Jeden z Niemców, gdy spojrzał na mnie bawiącą się w ogródku, zaczął krzyczeć ,, Jude” i skierował w moją stronę karabin. Moja matka widząc to, rzuciła się w stronę Niemca zasłaniając mnie swym ciałem i dając do zrozumienia, że to jej dziecko. Niemiec zrezygnował z zamiaru zabicia mnie. Powodem tej pomyłki było to, że miałam białą cerę i czarne, wprost granatowe włosy. Tak poznałam przedstawiciela „rasy panów”.
We wsi byli krótko, może tydzień lub dwa i poszli sobie. Za nimi weszli Rosjanie w czapach z czubami. Zobaczyłam ich jak poili konie przy studni. Wkrótce otwarto szkołę i zaczęto nas uczyć, ale po rosyjsku. Pamiętam jak do szkoły przyjechała artystka i miała występ. Śpiewała piosenkę coś o jabłkach i gruszkach i tak było do lata 1941r.
Niemcy zaatakowali Rosjan, którzy bez walki uciekli ze wsi. No i zaczęła się nauka liczenia po niemiecku, a po jakimś czasie szkołę zamknięto. Wróciliśmy do pasienia krów i innych prac rolniczych. W 1944r. w kwietniu dostałam zawiadomienie, że mam wyjechać na roboty przymusowe do Niemiec. Brano nas z rocznika i nie tylko. U kogo było dużo dzieci to i po kilkoro z domu. W domu rozpacz, ale co robić – mus to mus. Mama gorączkowo zaczęła szykować ubranie i bieliznę na wyjazd. Gdy przyszedł dzień, wsiedliśmy na fury, które kazał podstawić sołtys i pojechaliśmy do Choroszczy, której burmistrzem był Niemiec o nazwisku Hagen.
Zawieziono nas pod posterunek policji, który mieścił się przy obecnej ulicy Mickiewicza, w okolicy późniejszej szkoły drzewnej. Było nas dużo, gdyż przyjechała młodzież z innych wsi. Przesłuchano nas i wystawiono dokumenty. Następnie przeprowadzono nas kolumną do baraków stojących nad rzeczką Horodnianką, tu gdzie dzisiaj jest straż pożarna. Jeść nie dano, kto co miał, to jadł. Rano podstawiono furmanki i wyczytanych ładowano na nie ile wlazło, tak dojechaliśmy na dworzec kolejowy w Białymstoku. Tam czekały bydlęce wagony, gdzie nas według list upychano ile wlezie. Za ubikację służyło wiadro i po jakimś czasie musieliśmy pokonać wstyd i korzystać z niego. Na postojach było ono wypróżniane. O myciu mowy nie było, a każdy jadł co przygotowały troskliwe mamy.
Pojechaliśmy koleją w stronę Prus, trasą na Olsztyn. Wysadzono nas w miejscowości Powayen-Gertahejn, potem pogoniono kolumną do miejsca przeznaczenia, do fabryki amunicji w Saruland. Tam znów nas spisano, wydano Ausweis i zakwaterowano nas w barakach po 18-20 osób. Bardzo ładnie przywitały nas dziewczęta, które już tam były-piosenką ,,Jeden tydzień szacharyna a na drugi margaryna, a na trzeci kawał flaka, żeby szczekał na Polaka. Oj bieda,bieda wszędzie,kiedy ten koniec będzie?”
Teren fabryki, ok. 4km kwadratowych, był ogrodzony płotem, a na wierzchu trzy druty kolczaste. Cały teren był górzysty i doskonale zamaskowany różną roślinnością, a wszystko po to, by utrudnić lotnikom aliantów wykrycie fabryki broni. W bunkrach wydrążonych w górach znajdowały się składy gotowej amunicji i różnych materiałów, używanych w produkcji amunicji. Widoczne były natomiast hale fabryczne i tory kolejowe.
Gospodarzami byli oczywiście Niemcy, a robotnikami Polacy, Włosi, Francuzi, Ukraińcy. Do lżejszej pracy szli Niemcy i ich pomagierzy, a nas kierowano do prac cięższych takich jak: rozładunki i załadunki, malowanie napisów na gilzach, roboty taśmowe. Wszystkie prace sprawdzała niemiecka kontrola techniczna.
Kuchnia w obozie była jedna na 300 osób. Rano szło się po kanapki i czarną kawę. Kanapka jedna i cieniutka. Na obiad szło się do stołówki, gdzie wydawano wodnistą zupę. Kolacja tak samo skromna. Z powodu braku srodków chemicznych, pomimo naszych starań o zachowanie higieny, nie sposób było wytępić wszechobecnych pluskiew.
W ciągu dni świątecznych możliwe było opuszczanie obozu po uzyskaniu przepustki na bramie. W grudniu 1944 r. na Boże Narodzenie, w stołówce ubrano nam choinkę. Każdy śpiewał „Cichą noc” po swojemu tylko melodia była ta sama.
Pracowaliśmy krótko, gdyż 21 stycznia 1944 r. rozpoczęło się bombardowanie pobliskiego miasteczka Kinzberg. Huk bomb i pocisków artyleryjskich objął i fabrykę – Niemcy wysadzali budynki i zapasy. Z daleka patrzyliśmy na morze ognia z płonącej fabryki, z pałacu stojącego na wzgórzu oraz rozrywających się w powietrzu pocisków. Tego nie sposób opisać, to trzeba zobaczyć by zrozumieć. Mam te obrazy w oczach do dziś, kiedy w błysku wybuchają podczas pokazu sztuczne ognie podczas jarmarku. Jakże inne odczucia mam od tych, którzy wojny nie znają.
Trzeba było odstępować od frontu pod ostrzałem armat rosyjskich. Nikt nas nie pilnował więc razem z Moniką, koleżanką z mojej wsi skierowałyśmy się wraz z innymi uciekinierami na zachód.
Chłodno, głodno i do domu daleko. Był to dla nas najtrudniejszy okres w życiu, tym bardziej że i tak wchłonął nas front, a Rosjanie zmusili nas do pracy tym razem w pralni frontowej. W środku trzeszczącej z mrozu zimy, na tyłach frontu prałyśmy bieliznę żołnierzy radzieckich. Zakrwawione mundury zabitych i materiały szpitalne. Zarejestrowali nas do wojska i razem z frontem przesuwałyśmy się piorąc ubrania na mrozie na różnych podwórkach.
Przydzielono nam dwóch mężczyzn do grzania wody, nie na długo była ciepła, więc trzeba było prać w zimnej usuwając krew i wszy. Przez cztery miesiące po około 100 kompletów dziennie prałyśmy w tych nieludzkich warunkach. Jak rosyjska dziewczyna, która sprawdzała pracę uznała, że źle uprane, to trzeba było poza przydziałem poprawić. Nikt rąk, kolan i nóg nie pytał, czy dadzą radę. Do dziś odczuwam ten frontowy mróz i to com przeżyła. Nie zapomnę im tego do końca mego życia.
9 maja 1945 r. ogłoszono kapitulację Niemiec i koniec wojny. Radość była wielka połączona z nadzieją, że nas zwolnią. Nastąpiło to 20 maja 1945 r. Na punkcie zbornym w Olsztynie wystawiono dokumenty i na odkrytych wagonach ruszyliśmy do domu, do Białegostoku tymi samymi torami, którymi nas tu przywieziono. Tylko przewoźnik był inny. Z Białegostoku do Kruszewa, chociaż jest 25 kilometrów jakże lekko było iść.
Wielka radość po dotarciu do domu rodzinnego, przeżycie nie do powtórzenia .Okazało się, że nie tylko wszyscy są cali i zdrowi, ale rodzina powiększyła się o siostrę Władzię, a siostra Weronika znacznie urosła. Nosiłam Władzię na rękach, a Weronice szyłam sukieneczki. Znów byłam szczęśliwa.
Z moim mężem, Franciszkiem Krysiewiczem znaliśmy się od dziecka, bo był z tej samej wsi. Też był w Niemczech na robotach przymusowych. Stamtąd zabrano go do rosyjskiego wojska prosto na front, bez przeszkolenia. Oficerowie rosyjscy pędzili do walki nie bacząc na straty w ludziach. Po 9 dniach został ranny i pojechał do szpitala w Rosji. Po podleczeniu odesłano do domu bez dużego palca u nogi. Po paru latach ucięto drugi , bo przeszkadzał w chodzeniu. Franciszek był młody, więc szybko powrócił do zdrowia. Pobraliśmy się 23 listopada 1948 roku. Mieliśmy troje dzieci Henryka, Czesię i Agatkę. Z nich mamy ośmioro wnuków i tyle samo prawnuków. W 1983 roku Bóg zabrał męża, zostałam osamotniona ,ale nie sama. Cieszy mnie rodzina i to co mam. Regina Krysiewicz