Grzegorz uspokaja – to przedwojenna szkoła, gdyby miała nie przyjść na pewno by nas zawiadomiła. Za chwilę widzę idącą w naszym kierunku energicznym krokiem kobietę, wygląda na 50-60 lat, więc to nie może być Pani Krystyna, a jednak! Wita się z Grzegorzem i ze mną. Elegancka, zadbana, dyskretny makijaż, piękne włosy, naturalne uczesanie, buty na sportowym obcasie tez mieszczą się w obecnych kanonach mody. Siadamy w jednej z salek przy kościele pod wezwaniem Świętego Ducha i prowadzimy długą rozmowę. Posłuchajmy….
Urodziłam się 22 marca 1931 roku w klinice w Białymstoku. Moim domem rodzinnym jest Kruszewo. Tata był kierownikiem nowo wybudowanej w 1927 roku szkoły, mama -Weronika pracowała jako nauczycielka. W budynku szkolnym na piętrze mieliśmy trzypokojowe mieszkanie. Tam mieszkaliśmy z rodzicami do 13 kwietnia 1940 roku. Pamiętam początek wojny. Mój tato, rozczarowany, iż nie został zmobilizowany, spodziewał się w każdej chwili karty mobilizacyjnej; przygotował karabin, gotowy strzelać do nadlatujących bombowców. Ponieważ był komendantem „Strzelca”, w kancelarii stał statyw z karabinami; później dowiedziałam się, że broń pochowana była też w budynku szkoły. Po wybuchu wojny tata zapakował nas na dwie furmanki, pod spodem ułożona była broń, na wierzchu siedziałam ja z bratem i mamą; do dziś czuję, jak cisnęły mnie te karabiny. Tata jechał na rowerze. Dojechaliśmy do traktu, gdzie trudno było włączyć się do ruchu. Łeb koński przy łbie, sznury furmanek, zajęta cała powierzchnia drogi. Wszyscy uciekali na wschód. Ojciec chciał najpierw oddać broń, potem znaleźć dla nas bezpieczne schronienie. Dowieźliśmy karabiny do Białegostoku, do jakieś jednostki na obrzeżach miasta, chyba w okolicy ulicy Zwierzynieckiej. Kilka dni zatrzymaliśmy się u stryja Janka. Rodzice zorientowali się, że właściwie nie ma gdzie uciekać i wróciliśmy do Kruszewa. W domu mieszkali w tym czasie rodzice ojca Paulina i Szczepan Świrniakowie, siostra taty -Wanda i matka mojej mamy – Marianna Topolewicz. Zastaliśmy dom splądrowany, zwłaszcza spiżarnie. Niemcy wynosili wszystkie nasze zapasy ze spiżarni i pod studnią niszczyli. Nie wiem, czy wtedy w szkole odbywały się lekcje. Nie pamiętam sowietów w Kruszewie, może dlatego, że dużo chorowałam.
10 stycznia 1940 roku w godzinach popołudniowych aresztowano mego tatę. Przyjechało dwóch, jednego z nich znaliśmy, był to podobno Żyd- domokrążca sprzedający przed wojną z walizki wstążki, agrafki i inne drobiazgi krawieckie, drugi mężczyzna był uzbrojony. Twierdzili, iż zawiozą tatę na konferencję. Nikt z domowników w to nie wierzył, wiedzieliśmy, że to aresztowanie. Babcia pytała, dlaczego zabierają takiego dobrego człowieka. Odpowiedzieli :”My waszych sabak nie kormim”. Zrozumieliśmy- w naszym otoczeniu znaleźli się donosiciele. Mama i babcia zapakowały zmianę bielizny, szczoteczkę do zębów, przybory toaletowe. Zabrali tatę i tyle go widziałam. Następnego dnia mama pojechała do Choroszczy, później do Białegostoku, niczego się nie dowiedziała, ani śladu po ojcu. Sąsiedzi i mieszkańcy okolicznych miejscowości przychodzili i radzili mamie, by uciekała z dziećmi, zwłaszcza po pierwszej lutowej wywózce na Sybir. Mama nie mogła jednak zostawić dziadków i cioci.
13 kwietnia 1940 roku nocą przyszło do nas NKWD- walenie kolbami karabinów do drzwi i krzyki „Atkrywaj, sabirajsia, skariej, skariej”. To był dramat, byłam ciężko chorym gorączkującym dzieckiem. Spędzili całą rodzinę do jednego pokoju i stali nad nami z karabinami. Byliśmy w szoku. Mama posadziła mnie i brata na łóżku.78-letni wówczas dziadek chodził dookoła stołu i szukał szelek, babcia Paulina dreptała za nim. Babcia Topolewiczowa chciała zabrać z kuchni pożywienie, ale nie pozwolono jej. Zaczęła wyjmować ubrania z szafy i pakować w jakieś poszewki. Moja mama wyjmowała to z powrotem. O ile dobrze pamiętam nie wzięliśmy z domu żadnej żywności, może jakieś ciasteczka, które były w jadalni. Babcia jeszcze przed wojną robiła zapasy, nie mieliśmy jednak możliwości zabrania czegokolwiek. Pod domem stały dwie furmanki. Mimo kwietnia zimno dawało się we znaki. Pamiętam, jak stojący przy wozach woźnice w kożuchach rozgrzewali się, wymachując rękami. Zostawiliśmy wszystko, pamiętam psa na uwięzi, nigdy już go nie zobaczyłam. Zawieźli naszą siedmioosobową rodzinę do Białegostoku i zapakowali do wagonu towarowego. Do pociągu dowożono coraz to nowe grupy deportowanych. Ludzie z Białegostoku dowiedzieli się o wywózce i podali nam trochę żywności , mimo że byli odpędzani przez pilnujących żołnierzy. Zajęliśmy miejsca na dwóch półkach-narach, pamiętam, że było ciasno. Na górnej półce leżałam ja z mamą, bratem i babcią. Drzwi zostały zamknięte, okna nie dość, że okratowane pozasłaniane blachą; w ciemnościach wyruszyliśmy w nieznane. Raz na dobę przynoszono nam wiadro gorącej wody, nie pamiętam, czy dawano nam cokolwiek z żywności.
Do Pawłodaru jechaliśmy dwa tygodnie. Dotarliśmy 1 maja. Zapamiętałam kazachskie dziewczyny z warkoczami, w narodowych, aksamitnych, kolorowych strojach i kaloszach na bosych nogach; obchodziły Święto Pracy. Załadowano wszystkich na ciężarówki i rozwożono do kołchozów i sowchozów w okolicznych miejscowościach. Nasza rodzina, z duża grupą innych przesiedleńców, dotarła do Kaczyr nad Irtyszem- 110 km od Pawłodaru. Mama znalazła ładną czystą, wybieloną ziemiankę, która miała stać się naszym „domem”. Babcia zrobiła prymitywną lampkę naftową. Na klepisku zasłaliśmy koce i położyliśmy się spać. Gdy zgasło światło usłyszeliśmy szelest. Jak obudziliśmy się całe ściany pokryte były prusakami. Z trudem dotrwaliśmy do poranka. Na drugi dzień rano mama z babcią poszła szukać innego lokum. Wynajęliśmy pokój w lepiance. Był to rodzaj zajazdu, czy hotelu, gdzie co noc zatrzymywali się inni ludzie przejeżdżający przez sioło. Ciągły ruch, obcy ludzie. Następna przeprowadzka na ulicę Sowietów; mieszkanie w lepiance, dwa okna, duża sień. Jak na miejscowe warunki -komfort. Mama wstawiła dwie ławki do sieni, chciała, by spotykały się tam dzieci, młodzież i inni polscy sąsiedzi. Po pewnym czasie mama do spółki z pewną Polką, bezdzietną żoną wysokiego komisarza policji kupiła ziemiankę i tam się przeprowadziliśmy. Polka ta, wykształcona, inteligentna kobieta, zaprzyjaźniła się z mamą. Umiała pięknie haftować. Z różnych prześcieradeł szyła bluzki, albo wstawki do bluzek, Rosjanki i Kazachki chętnie je kupowały. Ciocia robiła na drutach. Kaczyry to spora osada- siedem ulic. Była tam siedziba NKWD, przystań , radiowęzeł, elewator zbożowy, szkoła rosyjska i kazachska, szpital, lecznica weterynaryjna. Weterynarzem był Polak, pracował tam i mieszkał z żoną i małym dzieckiem. Przyjęli do pracy babcię Topolewiczową. Prowadziła im dom, wychowywała dziecko, uczyła je pacierza. Sprzedawaliśmy miejscowym przywiezione z domu ubrania. W ramach handlu wymiennego otrzymywaliśmy miskę łoju, czy prosa. Mama rozpoczęła pracę w zakładzie fryzjerskim, jako sprzątaczka u pewnego Gruzina. Chudy, czarny, okropny mężczyzna zaproponował mamie: „Bądź ze mną to ani ty, ani twoje dzieci nie będą głodować. Moja mama nie tylko dla mnie była królową. Nie mogłam zrozumieć, jak odrażający człowiek śmiał składać jej taką ofertę. Mama potem pracowała w kołchozie: przy bydle, sprzątaniu, przebieraniu ziemniaków it.p. Przez jakiś czas była sanitariuszką w szpitalu w Kaczyrach.
28 kwietnia 1940 roku zmarł mój dziadek. ( Dopiero niedawno, po kilku latach starań, udało mi się uzyskać akt zgonu w języku rosyjskim i kazachskim.) To pierwszy Polak z tej miejscowości, który zmarł na wygnaniu. Miał drewnianą trumnę, potem grzebano zmarłych w kartonach, prześcieradłach. W pogrzebie uczestniczyło wielu sąsiadów. Do dziś pamiętam jak szłam za trumną. Babcia Świrniakowa po śmierci dziadka straciła głos. Poruszała tylko ustami i usiłowała porozumieć się z babcią Topolewiczową i ciocią na migi. My dzieci nie rozumieliśmy jej” mowy” i od tej pory praktycznie straciliśmy z nią kontakt.
Ja, po resekcji żeber całe dzieciństwo przechorowałam. Na wygnaniu nie miałam żadnej opieki medycznej. Mamie, po wielu staraniach, udało się uzyskać przepustkę do Pawłodaru i pamiętam, że trzy dni traktorem jechaliśmy do lekarza. Byłam chuda, schorowana, powykręcana, nogi, po podróży nosiły ślady krwi od zawiewającego piasku. Lekarka stwierdziła, że operacja jest konieczna, lecz ja jej nie przeżyję. Wróciłyśmy do Kaczyr. Babcia próbowała mnie leczyć domowymi sposobami, mama z początku oponowała, ale nie miała wyboru. Babcia zdobywała gdzieś szklankę mleka i do tego dodawała kilka kropel jodyny, to miało wysuszyć ropę. Mimo ogromnego głodu nie miałam apetytu, babcia parzyła piołun, dawała mi do picia, abym potem zjadła, chociaż miseczkę pożywienia. Mięsa nie pamiętam, przeważnie jedliśmy proso. Jest ono trudne do połknięcia. Czasem komuś udało się przynieść z kołchozu kilka ziemniaków, czy w butach parę kłosów zboża. Ze zdobytej jakimś cudem odrobiny mąki, gotowano kleik. Oboje z bratem niedożywieni, ciągle głodni. Żadnych przydziałów żywności. Pamiętam Wielkanoc podczas której jedliśmy tylko placki z obierzyn. Jest to okropne, piekące, palące nie do przełknięcia. Wodę nosiliśmy z Irtysza, ponad dwa kilometry, jak trochę polepszył się mój stan zdrowia, ja przeważnie nosiłam dwa wiadra. Trzeba było uważnie iść, aby woda się nie wylała. Zimą czerpano wodę z przerębli, ślisko i łatwo wpaść do wody. Musiało wystarczyć do picia, mycia i prania. Do prania babcia sporządzała z popiołu ług. Najtrudniej było prać kawałki płóciennych szmat, którymi mnie owijano, długo miałam cały ropiejący bok. Babcia robiła opatrunki, trzeba to było uprać, wygotować, aby użyć ponownie. Na stepie rosło ziele o brunatnym korzeniu, miejscowi nazywali je „sałotka”. Wydłubywało się je, oskrobywało i można je było smoktać, taki słodko- gorzki smak. Pamiętam jak z innymi zesłańcami i miejscowymi, bo wielu cierpiało z powodu głodu, wychodziliśmy na „kłoski . Pod koniec zimy szło się na pole w poszukiwaniu zamarzniętych kłosów, których latem nie zebrano. Kazachowie z kołchozu jeździli na koniach z długimi biczami i odganiali nas, nie wiadomo dlaczego, bo przecież kołchoz tego nie zbierał. Worek z mokrymi kłosami przynosiliśmy na plecach do domu, suszyliśmy je, wydłubywaliśmy ziarna, pożyczaliśmy żarna i mełłyśmy z tego mąkę.
Zimą marzliśmy okropnie. Mróz przekraczał 40 stopni. W prowizorycznym piecu paliliśmy krowim nawozem, zbieranie kiziaków należało do dzieci. Jak tabun krów wychodził w step, to od razu za nim z wiaderkami i koszykami wybiegała gromadka dzieci, każdy starał się zebrać jak najwięcej. Kupowaliśmy tez od Kazachów jakieś drzewo- po kazachsku nazywało się: tałka- ratałka. Pamiętam, jak klęczałam na kolanach i rąbałam polana.Nie mieliśmy czym rozpalać ognia. Zimą, gdy wygasało w naszym prymitywnym palenisku, wychodziło się na dwór i szukało, u których sąsiadów leci dym z komina i od nich przynosiło się ogień. Brat, ja i babcia jeździliśmy tieleszką-dwukołowym wózkiem zbierać opał. W stepie rosły takie nieduże brunatne krzewy. Nie dało się tego złamać. Babcia nogą przygniatała kępkę, rąbała siekierą i robiła wiązki, my- dzieci nosiliśmy je do wózka. Potem babcia, zamiast konia ciągnęła wózek, a my popychaliśmy.
Do dziś ze strachem i trwogą wspominam pewne zdarzenie; miałam wtedy może dwanaście lat. Jestem w stepie w zasięgu wzroku nie ma nikogo. Widzę Kazacha jadącego na koniu. Podjeżdża do mnie, objechał kilkakrotnie, uśmiecha się, coś do mnie mówi . Na głowie futrzana czapka-małachaja, skórzane spodnie futrem do środka, brudny, odrażający. Boję się, że zsiądzie z konia. Naciągam chustkę na twarz i oczy, chcę wyglądać na starszą kobietę. Odjeżdża. Bóg pozwolił mi ujść cało z tego spotkania.
Ja też pracowałam. Z miejscowej spółdzielni przynosiło się wełnę w workach, kładłam kawałek gazety, czy szmatki; potem ją skubałam, pamiętam, że było przy tym dużo kurzu, pyły, rozciągało się ją. Potem należało oddać zgremplowaną wełnę wraz ze wszystkimi odpadami, aby zgadzała się waga. Polki starały się troszkę ukraść, niektóre umiały prząść, by potem zrobić coś na drutach i wymienić na żywność. Nauczyłam się robić na drutach; dla spółdzielni robiłam rękawice z trzema palcami, kamizelki i skarpetki. Jakież było moje zdziwienie, gdy pierwszy raz miałam robić rękawice z trzema palcami, dowiedziałam się, że są do automatu, do ściągania spustu. Szło to na front. Zimą było bardzo zimno, ubranka, w których przyjechaliśmy miały coraz krótsze rękawy , spodnie tez stawały się coraz krótsze, marzły nam nogi i ręce.
Mój mały brat Jerzy, dziecko siedmioletnie pracował w lecznicy jako chłopiec stajenny. Do jego obowiązków należało wypędzaniem bydła, owiec, koni. Nauczył się jeździć konno i na koniu pędził zwierzęta do Irtysza, zimą do przerębli. Mam dwa listy od brata, w których wraca wspomnieniami do czasów wygnania. „Siostro, kto uwierzy, że mieszkaliśmy w takich warunkach, że nami tak poniewierano, że Kazach w stepie okładał biczem naszą matkę. Ja puchłem z głodu, miałem majaczenia głodowe, jadłem z psem w budzie.”
W Irtyszu jest dużo ryby, w domu gdzie byli chłopcy kilkunastoletni, łowiło się sporo , ale w naszej rodzinie nie miał kto ich łowić. W naszej miejscowości była piekarnia. Podeszłam, otworzyłam drzwiczki, patrzę leży kawał chleba, rozejrzałam się i chapnęłam. Nie czułam wstydu , czy wyrzutów sumienia. Przyniosłam do domu podzieliłam się z bratem. Aby nie umrzeć z głodu i dorośli i dzieci zmuszeni byli do wynoszenia z kołchozu prosa, zboża. Nie otrzymywaliśmy listów z kraju. Raz tylko naszemu wujkowi udało się wysłać dosyć dużą paczkę-woreczek mąki i puszkę miodu. Po to trzeba było jechać do Pawłodaru. środek zimy, mróz , zaspy. Moja matka pojechała taką kibitką ciągnięta przez traktor -cztery dni w jedną stronę i cztery z powrotem.
No nocne Polaków rozmowy przychodziła młodzież 16- 17-letnia. Mama-patriotka, nauczycielka z zawodu i zamiłowania uczyła dzieci i młodzież historii. Pamiętam jak zorganizowała obchody święta 11 listopada 1941 roku. Zachowały się nawet zdjęcia. Zawieszamy kilim na ziemiance, na nim umieszczamy krzyż i orła w koronie. Są dwie biało-czerwone chorągiewki. Jest postać w bieli z koroną na głowie symbolizująca Polskę (nasza 18-letnia wówczas piękna koleżanka Zosia z rozpuszczonymi długimi włosami i owinięta pewnie prześcieradłem). Na samą myśl o tym jeszcze teraz mam łzy w oczach. Pani Załuska siedzi w pierwszym rzędzie, z orzełkiem w koronie w berecie,obok moja babcia, dalej stoją dzieci. Wielki mróz, wszyscy już w walonkach. Pod bokiem enkawudzistów zrobiliśmy manifestację z okazji naszego święta niepodległości. Zapewne zostało to odnotowano w raportach NKWD.
Babcia Topolewiczowa odprawiała nabożeństwo majowe, czerwcowe. Do naszej ogromnej sieni przychodzili sąsiedzi. NKWD słyszało głośne śpiewy i wielokrotnie zwracało uwagę. Babcia odpowiadała -jestem już starą kobietą nic mi nie zrobicie. Dorośli wywoływali duchy np. Marszałka Piłsudskiego pytano kiedy skończy się wojna, kiedy wrócimy do Polski. Zaczęła się tworzyć armia Andersa. Mama, jako żona oficera miała możliwość wyjazdu, ale tylko z dziećmi, nie mogła i nie chciała opuścić dwóch babć i cioci, poświęciła się i została. Nie miała też chyba świadomości, że szykowano na nią wyrok, za to, że uczyła dzieci, że Polacy u nas się zbierali. Pewnie byli też tacy, którzy przychodzili pod nasze okienko, podsłuchiwali i donosili komu trzeba.
Pewnego marcowego popołudnia 1945 roku przyszli po moją mamę. Mama zdjęła obrączkę z palca i mi ją dała. Przeprowadzono rewizję, zabrano niektóre rzeczy, to co im się podobało. Następnego dnia poszłam do NKWD dowiedzieć się , co z matką. Nie ma. Wywieziona do Pawłodaru. Babcia Topolewiczowa miała inne nazwisko, nie mogła formalnie nami się opiekować. Po aresztowaniu mamy najbardziej bałam się tego, że mnie z bratem- dzieci niczyje- wywiozą do sowieckiego domu dziecka, rozdzielą nas, a brata zrusyfikują. Nie wiem jak przeżyliśmy ten okres. Jak sięgam pamięcią nikt nami się nie interesował. Gdy usłyszałam w maju 1946 roku, że na Irtyszu stoi statek, którym Polacy wracają do Polski, nie namyślałam się długo, spakowałam manatki w węzełek, Jerzego za rękę, nie wiedziałam czy jesteśmy na liście do powrotu, czy nie, czy są z nami babcie i niezauważeni przez nikogo po trapie wbiegliśmy na statek. Schowaliśmy się na węglu na najniższym pokładzie i tak siedzieliśmy przez cztery dni. Dopiero w Pawłodarze stwierdziłam, że są babcie i ciocia. Drżałam o to, że nas odnajdą i zostawią, ale udało się. Następnego dnia załadowano nas do towarowych wagonów, tym razem drzwi już nie ryglowano, wtedy dopiero uwierzyłam, że wrócimy.
Babcia Topolewiczowa zadecydowała, że zostaniemy w Białymstoku. Sama była tak schorowana i wycieńczona, że prosto z pociągu trafiła do szpitala na Warszawskiej i leczono ją tam przez dwa miesiące. Nami zaopiekował się wujek. Mieszkał na ulicy Sienkiewicza 12. Po drugiej stronie był tartak. Na dole było biuro i pokoik, w którym zostaliśmy ulokowani, na górze znajdowało się mieszkanie Żyda- współwłaściciela tartaku. Codziennie chodziłam z ciocią po zakupy na Bojary i potem gotowaliśmy obiad na 14 osób. Po południu szłam do szkoły na Traugutta. Wracałam ze szkoły, często musiałam przełazić przez płot, bo stróż zamknął bramę i uczyłam się w domu do drugiej, trzeciej nad ranem. Musiałam być zawsze doskonale przygotowana do lekcji, uważałam, że jestem to winna rodzicom. Mama i tata mieli tak mało czasu, aby nas przygotować do życia, ale udało im się to. Skontaktowałam się z profesorem Kobylańskim- dyrektorem gimnazjum przy ulicy Warszawskiej, chciał mnie przyjąć do drugiej klasy. Samokrytycznie stwierdziłam, że mam zbyt duże luki w wiadomościach i muszę je uzupełnić w szkole podstawowej. We wrześniu brat rozpoczął naukę w Szkole Podstawowej nr 5.
Zdałam maturę. Tuż po szkole wyszłam za mąż. Zaliczyłam 1 rok studiów na wydziale lekarskim, mąż był w tym czasie za granicą. Po powrocie męża zrezygnowałam ze studiów. Po odchowaniu dzieci skończyłam pedagogikę specjalną w Toruniu. Brat skończył prawo, pracował jako sędzia i radca prawny.
Mama dostała ośmioletni wyrok ciężkich robót i pracowała w kopalniach Karagandy. Po amnestii wcześniej wróciła. Dowiedziałam się, że mama była sądzona w Pawłodarze i dwie młode Polki zostały wezwane na sprawę, by potwierdzić oskarżenie. Ani razu nie mieliśmy od niej żadnego listu, żadnej wiadomości. Pobytu na Syberii nigdy nie da się zapomnieć, rzutuje to na całe moje życie. Nie marnuje się u mnie nawet okruszyna chleba.
Pisanie wierszy jest moją wielką potrzebą. Nigdy nie poprawiałam żadnego wiersza. Ludzie czytający niektóre wiersze mają łzy w oczach. Pracuję w klubie Pawłodarczyka. W tym roku odsłoniliśmy kolejny obelisk. Byłam delegatem na wszystkich zjazdach krajowych Związku Sybiraków. Co roku przyjeżdżam do Białegostoku na zjazd Sybiraków. Jestem Sybiraczką, mam obowiązek manifestować przeciwko złu.
wspomnienia spisała Wiesława Świsłocka