Serdecznie zapraszamy do lektury wspomnień pani Marianny Jabłońskiej z zesłania na Syberię.
Różaniec z chleba
Nazywam się Marianna Jabłońska. Urodziłam się we wsi Złotoria w 1936 roku, rodzice moi byli rolnikami. Miałam tylko jednego brata Albina, był młodszy ode mnie o trzy lata. W skład naszej rodziny wchodziło jeszcze dwóch braci naszego taty-Stanisław i Wacław Mielewscy. Byli to chłopcy w wieku 17-20 lat. Nasi rodzice posiadali ponad dwudziestojednohektarowe gospodarstwo, w którym głównie hodowano krowy. Do ich wypasu tata zatrudnił parobka z pobliskiej wsi Góra. Chłopiec ten żył razem z nami aż do wywózki naszej rodzi do Rosji.
W 1939 roku wybuchła wojna. Jako dziecko niewiele rozumiałam o co w niej chodzi. Niemniej instynktownie czegoś się bałam. Ale wystarczyło abym weszła na kolana mamy czy taty i od razu czułam się bezpieczna. Pierwszą zmianą w moim otoczeniu byli lokatorzy w naszym domu. Jesienią 1939 roku do części naszego domu wprowadziła się sowiecka rodzina. Żyli obok nas na dystans, sowietka czasami przychodziła po ziemniaki. Potem do naszego domu przyszedł lęk o mojego tatusia. Zimą 1940 roku okupanci aresztowali go. Stało się to na wiejskim zebraniu, na które wszyscy mieszkańcy wsi musieli chodzić. Tematem zebrania miało być zmniejszenie kontyngentu mięsa. Gdy mieszkańcy wsi weszli do remizy strażackiej, została ona otoczona przez wojsko. Zaczęła się selekcja ludzi według przywiezionej przez komisarzy listy. Jednych chłopów wypuszczano a innych, których mieli na liście zatrzymano. Aresztowanych dwunastu gospodarzy wpędzono na samochód i zawieziono do więzienia w Białymstoku. Z mojej rodziny aresztowany był jeszcze mój wujek Sadowski Franciszek. Mama nosiła im obu paczki do więzienia. Trwało to do naszej wywózki.
Ledwie nas wywieziono, wybuchła wojna niemiecko- rosyjska. Więźniowie rozbili więzienie i wszyscy powrócili do swych pustych domów. W czerwcu 1941 roku w nocy wojsko Rosyjskie otoczyło wieś, aby nikt nie uciekł. Do naszego domu przyszło trzech Rosjan po cywilu. Nakazali mamie pakować się, gdyż zostaniemy wywiezieni. Wtargnęli do pokoju, gdzie spali bracia ojca. Przestraszonych chłopców powiązali ozdobnymi ręcznikami, które wisiały na ścianie pokoju. Po związaniu każdego z nich z osobna, posadzili ich pod ścianą i kolejnym ręcznikiem związali razem. Starszy z nich płakał nie rozumiejąc co się dzieje. Mama wiązała w toboły co najpotrzebniejsze rzeczy i wynosiła na podwórze. Jeden z tych co przyszli mówił po polsku, udzielał mamie rad co ma zabrać. Kazał mamie zabierać co tylko się da, gdyż inaczej zginą z głodu. Pomógł mamie pakować w worki od zboża chleb, słoninę, mięso solone, sól, cukier, wszystko co było do jedzenia w domu. Moje rzeczy mama spakowała w osobny węzełek i wyniosła do sieni. Do mnie na ucho powiedziała, abym udała, że chcę się załatwić za stodołą. Nakazała mi, abym spróbowała uciec do dziadka . Powiedziała żołnierzowi, który pilnował domu, że muszę iść za potrzebą. Szedł za mną z karabinem aż za stodołę. Gdy zobaczył, że przykucnęłam, zawrócił na na podwórko. Gdy to zauważyłam, rzuciłam się do ucieczki. Przebiegłam około pięćset metrów i przez ulicę pobiegłam do dziadków. Okazało się jednak, że drzwi domu są zamknięte. Później dowiedziałam się, że babcia poniosła paczkę do więzienia, gdyż w tym dniu przyjmowano paczki dla więźniów, których nazwisko zaczynało się na literę S. Paczka przysługiwała więźniowi raz w miesiącu. Wróciłam pod swój dom. Gdy się zbliżyłam,usłyszałam płacz matki i jej wyrzekanie, że zginęła córka wystraszona przez żołnierza. Wróciłam pod dom babci i stwierdziwszy, że nadal jest zamknięty, weszłam do domu sąsiadów i po drabinie, która stała w sieni schowałam się na strychu. W tym domu mieszkała siostra z bratem, Malecka Janina i Bronisław, oboje byli już starszymi ludźmi. Niestety ta przyszywana ciocia usłyszała mnie, wlazła na strych i mnie znalazła. Powiedziałam jej, że mamę wywożą do Rosji i nie mam gdzie się schować. Po jakimś czasie „ciocia” znów przyszła i powiedziała mi, że Rosjanie już pojechali, a mama mnie szuka. Zeszłam z tego strychu i wróciłam w okolice domu. Nie zauważona przez nikogo schowałam się w kuchni pod stołem u sąsiadów Staweckich. Stół zasłany był dużą serwetą więc myślałam, że nikt mnie nie zauważy. Niestety zauważyła mnie sowietka, mieszkająca również w domu sąsiadów, która akurat przyszła po ziemniaki i sięgnęła po kosz, który stał pod stołem. Nic nie powiedziała, ale zawołała żołnierzy.
Wśród przekleństw wyciągnął mnie spod tego stołu ten sam żołnierz, któremu uciekłam. Wrzucił mnie na furmankę i dla pewności związał. Podczas pakowania rzeczy przybiegł mój dziadzio Franciszek Sadowski, aby pożegnać się z córką. Rosjanie zapytali dziadzia o nazwisko, a gdy im je podał, został również aresztowany. Dziadzio miał takie samo imię i nazwisko jak mój wujek, który siedział w Białymstoku w więzieniu. Wujek był na liście do wywózki. Nasz parobek, na rozkaz Rosjan, odwiózł nas, na naszej własnej furmance i naszymi własnymi końmi, do pociągu na ulicę Poleską w Białymstoku. Stały tam bydlęce wagony, do których nas załadowano.
W wagonie nie było niczego oprócz zasłony w rogu wagonu, gdzie można było załatwić swoje potrzeby przez dziurę w podłodze. Gdy załadowano te wagony, to jeszcze tego samego dnia ruszyliśmy w nieznane. Pociąg zatrzymywał się od czasu do czasu. Poprzez częściowo odsunięte przez konwojentów drzwi, nieznani ludzie podawali w różnych naczyniach wodę. Jechaliśmy stłoczeni, siedząc i śpiąc na zabranych tobołkach.
Gdy dojechaliśmy do Baranowicz, ludzie na dworcu zaczęli krzyczeć do nas, że wybuchła wojna. W serca nasze wstąpiła nadzieja, że może nas nie wywiozą. Niestety, kolejarze doczepili do naszego pociągu drugą lokomotywę i ruszyliśmy dalej. Zawieźli nas w okolice Krasnojarska. Zakwaterowano nas w jakimś kołchozie w opróżnionej z krów oborze. Zamieszkaliśmy tam razem z rodziną Staweckich, Panią Węsławową z Białegostoku, która była z córką Danutą, rodziną cioci Roszkowskiej wraz z dziećmi: Alojzym i Marianną. Było nas tam ponad dziesięć osób.
Kołchoz był nowoczesny, gdyż obora miała okna, a krowy zapładniano sztucznie. Dziadzia Franciszka uczyniono odpowiedzialnym za całą naszą grupą zesłańców. Naszym obowiązkiem było koszenie trawy na stepie. Za tę pracę dostawaliśmy po sto pięćdziesiąt gram chleba dziennie. Do pracy szliśmy wszyscy. Dorośli mieli wyznaczone ile muszą skosić łąki dziennie. Jeśli ktoś nie dał rady pracować, nie dostawał chleba. Dziadzio był też odpowiedzialny za ostrzenie kos. Chleb wydzielano co kilka dni, trzeba było bardzo oszczędnie nim gospodarzyć, aby go wystarczyło. Podczas pobytu w tym kołchozie, najmłodszy brat mego taty,Wacław uciekł do armii Andersa. Za tę ucieczkę dziadzia zamknięto na dwa dni w areszcie. (Wacław zginął w Anglii.)
Po trzech miesiącach koszenia łąk wywieziono nas do sowchozu Czeremszanki . Różnił się od kołchozu tym, że tu uprawiano rośliny. Zamieszkaliśmy w wyznaczonej lepiance wraz z Roszkowskimi oraz innymi. Było ciasno, mama nacięła kołków i z nich porobiono prycze do spania.
Jakby codziennych kłopotów było mało, zaczęto namawiać dorosłych, aby przyjęli rosyjskie obywatelstwo. Nikt nie chciał się na to zgodzić, więc zaczęto grozić i straszyć Polaków. Gdy i to nie pomagało, zaczęły się aresztowania. Jako pierwszego wzięli dziadzia Franciszka. Wrócił do nas po kilku dniach. Gdy zastukał w okno, mama nie chciała go wpuścić, gdyż go nie poznała. Dziadzio był ogolony na łyso, opowiadał, że ogolono go kawałkiem szkła. Stało się tak, gdy odmówił przyjęcia sowieckiego obywatelstwa. Potem wezwanie do „Sielsowieta” dostała mama i ciocia. Po zdecydowanej odmowie zmiany obywatelstwa otrzymały zaświadczenie, że są Polskimi przesiedleńcami. Dziadzio został zatrudniony do pasienia pięciu tysięcy owiec. Przydzielono mu również miejscowych pracowników i psa pasterskiego. Dziadzio miał już siedemdziesiąt dwa lata i z trudem sobie radził. Pomagaliśmy mu jak mogliśmy. Gdy zdarzyło się, że zabrakło jednej owcy, wszyscy jej szukali, bo za brak owcy groziło pięć lat więzienia. Wszystko dobrze się skończyło, bo okazało się, że był to błąd w liczeniu. Mama i ciocia pracowały na polu razem z miejscowymi. One to nauczyły mamę jak kombinować jedzenie i jak nie dać się złapać. To byli bardzo dobrzy i zgodni ludzie. Aby zdobyć więcej pożywienia, chodziliśmy z dziadziem po łąkach, polach i kopaliśmy korzenie różnych roślin. Wiosną zbieraliśmy młode pędy z sosny, gdyż zawierały wiele witamin. Jednego razu dzieci rosyjskie ukradły „żmych”. Były to sprasowane wytłoczki nasion lnu. Pobiły tą bryłę o kamień i nas poczęstowały. Gdy dziadzio zobaczył co jemy, to rozpłakał się.
Kiedy nam Polakom wydano paszporty, wolno było wybrać miejsce zamieszkania. Wszyscy zesłańcy ze Złotorii wybrali Bijsk nad rzeką Bija. Było to duże przemysłowe miasto gdzie były fabryki i kolej. Rozłożone było ono po obu stronach rzeki. Oba brzegi połączone były mostem pontonowym, który składano na czas gdy przepływały statki. Wynajęliśmy mieszkanie w normalnym domu u Anny i Michała Fiłatów, na ulicy Gorkiego nr. 54. Był tam piec, na którym spało czworo dzieci. Gospodarze mieszkali sami, gdyż trzech ich synów było na wojnie, bardzo się o nich martwili. Byli to starsi i bardzo mili ludzie. Pani Anna dla nas dzieci była dobra jak babcia. Dawała nam nawet mrożone mleko.
Mama poszła do pracy do zakładu, gdzie szyto mundury dla wojska, natomiast ciocia pracowała w odlewni metalu. Brat taty Stanisław pracował w młynie i przy nim zamieszkał. Okazało się, że zachorował tam na kurzą ślepotę. Nikt nie potrafił mu pomóc i tak zostało. Przynosił z młyna pieczone placki i czasami mąkę. Niestety został złapany na wynoszeniu garści mąki i trafił do więzienia. Jako więzień pracował na przeprawie przez rzekę, gdzie wylewał wodę z pontonów. Z głodu najadł się surowego chleba, popijając wodą z rzeki i zachorował na dyzenterię. Mama odwiedzała chorego, lecz po kilku dniach powiedziano jej w biurze, że Stanisław zniknął. Prawdopodobnie gdy zmarł, wyrzucono go do rzeki. Stanisław Mielewski był pierwszym członkiem rodziny, którego straciliśmy.
Moja mama Stanisława wysłała mnie do rosyjskiej szkoły, gdzie dwa razy w tygodniu przychodziły polskie nauczycielki. Nauczyłam się tam czytać i pisać zarówno po polsku jak i po rosyjsku.
Jednego razu zimą, gdy byłam w szkole, rozpoczęła się burza śnieżna zwana przez miejscowych „buran”. Śnieżyca była tak silna, że ślady na śniegu momentalnie zasypywało i można było zginąć w śniegu. Moja mama przyszła po mnie do szkoły, obie walcząc ze śnieżycą wróciliśmy do domu. Abym w tej burzy śniegowej nie zgubiła się, mama przywiązała mnie do siebie. Nakryła mnie dużą chustą na głowę, ciągle zachęcając do wysiłku, doprowadziła do domu. Gdy dziś o tym myślę, zadziwia mnie odwaga mojej mamy. Kiedy był „buran” ciocia i mama nie chodziły do pracy, za karę nie dostawały chleba. Obowiązywała zasada- nie pracujesz, nie jesz. Do pracy czy szkoły chodziliśmy po śniegu, którego zaspy były równe albo i wyższe od domów. Najgorzej było poruszać się po mieście, gdy przychodziły roztopy. Gdy ruszyły lody na rzece Bija, przejście przez nią było loterią. Przechodzenie przez kry często kończyło się wpadnięciem do wody i śmiercią. Dlatego w tym okresie mama nie chodziła do pracy i nie dostawała chleba. Aby nie umrzeć z głodu, sprzedawała miejscowym zabrane z domu ubrania, pościel. Dzięki temu, że je zabrano z domu przeżyliśmy. Chwytała się każdej pracy, aby zarobić na jedzenie. Chodziła nawet do karczowania lasu pod lotnisko w pobliskim Smoleńsku. Mama była osobą pracowitą i zaradną. Jesienią robiła zapas ziemniaków oraz warzyw w ilości jak największej. Chodziła wieczorem na pola kołchozowe na „przekopki”, aby wyszukać ziemniaki niezebrane przez maszyny. W ten sam sposób postępowali zarówno zesłańcy jak i Rosjanie. Przynosiła jednorazowo nawet po kilkanaście kilogramów. Dopiero w 1945 roku zaczęliśmy dostawać Amerykańskie paczki żywnościowe z Unry.
W mieście był szpital, do którego w potrzebie chodzili też Polacy. Moja mama z przemęczenia i niedożywienia zaczęła niedomagać na płuca. W tym szpitalu był oddział gruźliczy, w nim rosyjska lekarka o imieniu Zina dawała mamie leki. Znajomość z tą lekarką przydała się bardzo, gdy rosyjski chłopiec uderzył mego brata Albina kamieniem w głowę. Nieprzytomne dziecko mama zaniosła właśnie do tego, oddanego o pięć kilometrów szpitala. Pani doktor, po obejrzeniu chłopca, stwierdziła u niego zapalenie opon mózgowych. Dzięki opiece tej doktor Albin powrócił do zdrowia.
Tych którzy zmarli chowano w mniejszej części miasta w „obszczej jamie”. Był to rów, dość głęboki, długości około czterdziestu metrów. Kopano taki rów koparką przed każdą zimą. Jego wielkość przewidywano na podstawie doświadczeń z poprzednich lat oraz ilości przebywających w tym rejonie zesłańców. Zmarłych zimą ludzi wrzucano do takiego dołu i przykrywano śniegiem. Dół zasypywany był dopiero na wiosnę. Często zdarzało się, że do zwłok dobierały się wilki. Doły te kopano obok istniejącego tam cmentarza rosyjskiego. Dzisiaj w tym miejscu jest ogrodzony cmentarz, na którym wydzielono sektory narodowościowe. W lutym 1946 roku zmarł z choroby nasz dziadzio Franciszek Sadowski, mama załatwiła mu nawet trumnę. Pochowany jest właśnie na tym cmentarzu pomiędzy grobami Rosyjskimi. Przed śmiercią dziadzio bardzo rozpaczał, że spocznie w obcej ziemi. Miejscowe siostry zakonne za sztukę materiału zobowiązały się dbać o jego grób.
Zimę wcześniej w „obszczej jamie” spoczął nasz sąsiad Władysław Jaruzelski, który mieszkał z rodziną po przeciwnej stronie ulicy. Mieli wynajęte, od dyrektora jakiejś fabryki, dwupokojowe ładnie umeblowane mieszkanie. Były tam szafy, łóżka, lustra, stoły, książki. Widoczne było, że żyją na innym poziomie. Gdy mama odwiedzała Jaruzelską, często mnie zabierała ze sobą. Z wielką uwagą, jako dziewczynka przyglądałam się, jak gospodyni czesze szczotkami włosy swojej córki Teresy. Teresa otoczona była książkami, gdyż studiowała w domu. Wanda Jaruzelska była dobrą i życzliwą kobietą. Lubiła moją mamę i często nam pomagała dając mamie niewielkie ilości jedzenia. To ona również załatwiła deski na trumnę dla dziadka. Mama w zamian pomagała jej w pracach, których Jaruzelska nie umiała. Wydaje mi się, że pracowała u swego gospodarza domu, gotując mu jedzenie. Jej mąż Władysław nie pracował w ogóle, gdyż był chory psychicznie. Opowiadano, że jeszcze w Polsce spadł z wolanta i pobił głowę. Jej syn Wojtek, gdy skończył osiemnaście lat wstąpił na ochotnika do wojska, gdzie skierowano go na szkołę oficerską. Zobaczyłam go ponownie, gdy mieliśmy wracać do Polski. Wojtek załatwił matce samochód ciężarowy do przewiezienia rzeczy na pociąg. Było tego dużo, ale mimo to Jaruzelska zabrała też na ciężarówkę nasze bagaże oraz dzieci. Razem z Jaruzelskimi zajechaliśmy do pociągu, mama z ciocią szły z braku miejsca pieszo. Razem też jechaliśmy z nimi w pociągu aż do Zamościa, gdzie się rozstaliśmy na zawsze. Jaruzelscy pojechali na ziemie odzyskane. Nasza rodzina przyjechała do Białegostoku na ten sam dworzec, z którego pięć lat wcześniej nas wywieziono. Przyjechali po nas furmanką bracia mamy. Wróciliśmy do Złotorii, ledwie ją rozpoznałam. Od strony Siekierk spalonych było kilka budynków. Nasz dom pod numerem pięć szczęśliwie ocalał, natomiast budynki gospodarcze były spalone. Niestety, w naszym domu nie czekał na nas mój tata Jan, zabili go siódmego maja 1944 roku Ukraińcy. Do ojca tego dnia przyszedł sąsiad Zemło i zaprosił go na kielicha. Gdy Jan Mielewski wszedł do sąsiada, okazało się, że w biesiadzie bierze udział oprócz wójta Wiśniewskiego i zięcia sąsiada, dwóch żołnierzy ukraińskich zwani „własowcami”. Gdy to tata zobaczył, powiedział że z nimi nie wypije. Wtedy jeden z nich obciął ojcu szablą ucho. Wyciągnęli krwawiącego ojca na ulicę i w okolicy dzisiejszej starej plebani przebili go bagnetem. Potem wlekli go ulicą w stronę Białegostoku . Obok domu Romana Roszkowskiego skręcili do rzeki i tam tatusia zastrzelili. Po zamordowaniu wrzucili go do rzeki. Bracia mamy wyciągnęli go z wody i pochowali po kryjomu na cmentarzu. Po latach, gdy zmarła mama i kopano jej grób, odkryto kości taty. Miał przestrzeloną od tyłu czaszkę. Gdy wróciliśmy z Rosji, w naszym rodzinnym domu mieszkali inni ludzie. Mieszkał w nim teraz wraz z żoną mieszkaniec Złotorii Jan Jabłoński, zajmował większą część domu. Wprowadziliśmy się do drugiej części mniejszej, zostały przecież z naszej rodziny tylko trzy osoby. Rozpoczęliśmy nowe życie, było nam, a szczególnie mojej mamie Stanisławie, bardzo ciężko. Straciliśmy tatę, budynki , cały inwentarz, konie, narzędzia. Trzeba było również oddać czternaście hektarów ziemi na posagi siostrom taty. W 1957 roku wyszłam za mąż za Zygmunta Jabłońskiego ze Złotorii. Był starszy ode mnie o dziewięć lat. Okazał się dobrym i pracowitym mężem. Budował ludziom domy, był solidny więc go szanowano, miał dużo zleceń. Dorobiliśmy się własnego domu i nowych budynków. Dobrze nam się razem żyło. W naszym domu dożywała moja mama, bardzo chwaliła swego zięcia. Czasami, gdy jestem sama w domu, przypominają się mi wszystkie te straszne przeżycia. Ze wzruszeniem wspominam mego kochanego dziadzia Franciszka. Jakże się starał byśmy przeżyli. Gdy mama pracowała, był z nami i otaczał nas opieką. Nauczył nas wszystkich modlitw i pieśni, które powinien znać chrześcijanin. To z nim modliliśmy się na różańcu, który nam dzieciom zrobił z chleba. Z chleba, który tam był tak cenny, że gdy kroił go na kromki, rzucaliśmy się na każdą okruszynę , która padała na ziemię. Mówił wtedy: widzicie dzieci, tam w Polsce chleba nam nie brakowało, a tu w Rosji walczycie o okruchy. Różaniec ten mama włożyła dziadziowi do trumny.
Z rozrzewnieniem myślę o swojej mamie, która swe życie poświęciła dla mnie i brata. Tęsknię także za tatą i stryjami. Tak krótko z nim byłam.
Wywiezieni ze Złotorii:
1. Wiśniewska Antonina i syn Franciszek.
2.Mielewska Stanisława i dzieci Marianna i Albin.( ojciec Jan był w więzieniu)
3. Mielewski Stanisław i Wacław.(Stanisław zginął na Syberii, a Wacław zginął w Anglii był skoczkiem)
4.Sadowski Franciszek- zmarł na Syberii( ojciec Stanisławy).
5.Stawecka Marianna i córka Alicja i Jadwiga ( Jan był w więzieniu)
6. Roszkowski Jan z żoną Zofią, córką Teresą i synem Wacławem.
7. Rojecki Franciszek z żoną Józefą, córką Jadwigą, Wacławą oraz synową Janiną.
(syn Franciszek był w więzieniu)
8. Kosakowska Marianna,z synem Mieczysławem (był w wojsku), synem Wacławem, Edmundem,
córką Moniką, Marianną,Janiną (była w wojsku, wszyscy wrócili)
9. Sadowska Monika (mąż był w więzieniu) ,wróciła.
10.Roszkowski Romuald z żoną Rozalią, z córką Marianną synem Alojzym ( mieszkali na Piaskach)
11. Rodzina Czeladków
12. Rodzina Polaka z żoną i synem.
Wspomnienia spisał
Grzegorz Krysiewicz
Zapraszamy na spotkanie
Barszczewo Przed Laty
Barszczewo przed laty
Henryk Zdanowicz
BARSZCZEWO PRZED LATY
W latach trzydziestych ubiegłego wieku Barszczewo liczyło ok. 240 domów, a grunty rolne mieszkańców sięgały 1200 hektarów. W przeciągu 1934 i 1935 roku przeprowadzono komasację. Zlikwidowano wtedy uciążliwą szachownicę, czyli rozbicie gospodarstw na wielką ilość działek. Często wąskich i rozrzuconych po całej okolicy. Była ona efektem przede wszystkim dzielenia przez rodziców posiadanej ziemi między dzieci, spadków, darowizn i … posagów. Opowiadano, że „rekordziści” byli posiadaczami nawet 80 spłachetków pola. Czytaj dalej
Walne Zebranie
Zarząd Stowarzyszenia Pamięć i Tożsamość Skała ogłasza Walne Zebranie Członków Stowarzyszenia.
Zebranie odbędzie się w dniu 29 Stycznia 2015 r. o godz. 18.00 w Muzeum Wnętrz Pałacowych w Choroszczy.
Życzenia Świąteczne
Z okazji Świąt Bożego Narodzenia wszystkim członkom i sympatykom Stowarzyszenia Pamięć i Tożsamość Skała życzymy wielu Łask Bożych, pokoju w rodzinach oraz zdrowia. Życzymy również abyśmy umieli radować się z naszej Ojczyzny i potrafili znaleźć siły do pracy dla Niej.
Nowy artykuł – Wspomnienia pani Teresy Jakubczyk
Serdecznie zapraszamy do lektury wspomnień pani Teresy Jakubczyk, która wraz z rodziną została przez sowietów zesłana na Syberię. Wspomnienia dostępne są tutaj…
Wspomnienia pani Teresy Jakubczyk
Nazywam się Teresa Jakubczak i obecnie mieszkam w Choroszczy. Moja rodzina, z której pochodzę, składała się z rodziców i czworga rodzeństwa.10 lutego 1940 roku, w środku nocy, w brutalny sposób żołnierze Rosyjscy wypędzili rodzinę z domu na siarczysty mróz, który tej zimy dochodził do 40 stopni. Nie zważali na małe dzieci i brzemienną matkę. Siostra Leokadia miała 15lat, brat Leopold 10 lat, Barbara 9 lat i najmłodszy brat Paweł 5 lat. Mnie nie było jeszcze na świecie, gdyż urodziłam się już na Syberii. Mój tata był leśniczym i mieszkaliśmy w leśniczówce na koloni Majątek Rogowo. Leśniczówkę widać było z szosy wiodącej do Kruszewa. Mój ojciec Józef Antonowicz urodził się w 1900 roku w Białymstoku, a mama Albina z domu Sokół w 1907roku. Mama wyszła za tatę gdy był już leśniczym. Do obowiązków leśniczego należało prowadzenie gospodarki leśnej w lasach położonych w ówczesnej gminie Barszczewo. Tata chronił lasy państwowe jak i prywatne przed nielegalną wycinką. Objeżdżał teren konno. Czytaj dalej
Traktat Pokojowy w Rydze