Tatiana Jasińska – harcerz z Bojar

Korzenie rodzinne

Nazywam się Tatiana Jasińska. Urodziłam się w sierpniu 1924 roku w Białymstoku przy ulicy Kraszewskiego, gdzie przed II wojną światową była izba porodowa. Tam również urodziło się dwóch moich młodszych braci. Mieszkaliśmy przy ulicy Koszykowej pod numerem 25. Z dzielnicy zwanej Bojarami pochodził mój ojciec i dziadek. Wtedy były to peryferia miasta zabudowane przeważnie drewnianymi domami. Wśród nich były też domy piętrowe, stawiane do wynajęcia. Spotkać tam było można ludzi o różnym statusie materialnym i społecznym. Nasza ulica była też tyglem narodowościowym. Mieszkali tu razem Polacy, Rosjanie, Niemcy i Żydzi. Jedni chodzili do kościoła, drudzy do cerkwi, inni do kirchy a żydzi do bożnicy. Do tego dodać należy kaplicę zielonoświątkowców przy ulicy Modlińskiej. Była to dzielnica, gdzie ludzie doceniali fakt, że żyją w wolnej Polsce. Żyłam w środowisku, które cieszyło się z wolności i możliwości realizowania swoich marzeń czy zamiarów. Dzielnica rozwijała się dynamicznie. Młodzi ludzie zakładali nowe rodziny i budowali nowe domy. Ulica tętniła gwarem bawiących się dzieci. Wszyscy wzajemnie się znali i wiedzieli, co u kogo w domu się dzieje. Szacunek sąsiadów zależał od pracowitości i zaradności rodziny.
Mój ojciec, Józef Czerewacz był synem białostockiego kolejarza Mateusza Czerewacza i Józefy z domu Topolewicz. Czerewacze byli tatarami osiadłymi we wsi Siwkowo w gminie Wiercieliszki koło Grodna. Wieś tę dostali od króla Jana III Sobieskiego za udział w wyprawie pod Wiedeń. Ojciec posiadał nawet akt nadania ziemi w Siwkowie. Był spisany na skórze, niestety zniszczyły go na strychu szczury. Powodem ukrycia tego dokumentu na strychu była pierwsza rewizja, którą Niemcy zrobili w naszym domu. Ojciec, obawiając się utraty tego dokumentu, schował go właśnie w tam. Józef Czerewacz urodził się 17.04.1891 roku w Białymstoku przy ulicy Granicznej, miał starszą o cztery lata siostrę Zofię. Kolejarze w tamtych czasach dobrze zarabiali, więc Mateusz – jego ojciec – zdecydował się na budowę domu. Jako że był ciągle w delegacji, budową domu zajmowała się żona Józefa. Podczas prac budowlanych przeziębiła się i dostała zapalenia płuc. W wyniku tej choroby zmarła. Józef Czerewacz miał wtedy siedem lat. Mateusz znalazł wdowę z dwojgiem dzieci i ożenił się z nią licząc na to, że druga żona zaopiekuje się sierotami. Stało się jednak inaczej. Macocha szybko pozbyła się z domu najpierw starszej Zosi, oddając jedenastoletnią dziewczynkę na służbę do żyda. Poniewierany Józef, po którymś z kolei laniu uciekł z domu z postanowieniem, że nigdy do niego nie wróci. Było lato, więc mógł koczować w krzakach w okolicy dzisiejszego skrzyżowania ulicy Sienkiewicza i Towarowej. Wiaduktu wtedy jeszcze nie było. W tamtych czasach przy ulicy Sienkiewicza pod numerem 112 i 114 umiejscowione były stajnie dla koni 64. Kazańskiego Pułku Piechoty. W tych stajniach przy ulicy Sienkiewicza konie trzymali głównie oficerowie. Jeden z nich, którego nazwiska już nie pamiętam, podczas przejażdżki znalazł śpiącego Józefa. Dziecko powiedziało oficerowi, że jest sierotą. Oficerowi zrobiło się go żal i zaopiekował się nim. W ten sposób Józef Czerewacz został dzieckiem rosyjskiego pułku. Wychowało go rosyjskie wojsko i tam nauczył się też zawodu. Bywając na co dzień w garnizonie zapoznał się z telegrafistami. Oni nauczyli go obsługi telegrafu, potem obsługi łącznicy telefonu. Był zdolnym dzieckiem i z łatwością nauczył się zawodu łącznościowca. Gdy skończył 18 lat, rozpoczął starania o zwrot majątku po swym ojcu zmarłym w wypadku na kolei. Z tych pieniędzy wyposażył siostrę Zofię. Krótko przed I wojną światową ożenił się z Marią Łuckiewicz z ulicy Skorupskiej. Była grekokatoliczką wywodzącą się z Supraśla. W przeciwieństwie do męża Maria chodziła do szkoły rosyjskiej i polskiej. Przed I wojną światową, żeby pójść do pierwszej klasy szkoły podstawowej, trzeba było umieć czytać i pisać po rosyjsku, gdyż szkoła była rosyjska. Jeśli ktoś chciał uczyć swoje dzieci języka polskiego musiał to robić sam w swoim domu lub w sposób nielegalny. Moja mama mówiła mi, że tajna polska szkoła była właśnie przy ulicy Skorupskiej. Mieściła się w prywatnym budynku, gdzie było do tego celu zbudowane specjalne pomieszczenie. Wchodziło się do niego przez chlew dla krów. Pisać uczono się na tabliczkach, z których łatwo było zetrzeć polskie litery.
Gdy Rosjanie wycofywali się z Białegostoku, Józef Czerewacz został wraz z rodziną przesiedlony do Moskwy. Pracował w zakładach Dynamo. Tam urodził się w 1916 roku pierwszy syn Leonard. Powrócił do Białegostoku, gdy Polska odzyskała niepodległość. Żałował, że będąc w Moskwie nie mógł wstąpić do legionów Piłsudskiego. Był wielkim wielbicielem Józefa Piłsudskiego. Razem z Józefem powrócił do Białegostoku brat mamy Michał Łuckiewicz. Ożenił się on w Moskwie z rodowitą Niemką. Gdy Niemcy zajęli Białystok, w czerwcu 1941 roku, Genowefa nie przyznawała się, że jest Niemką. Nie chciała korzystać z przywilejów należnych Niemcom. Gdy w 1944 roku przyszli Rosjanie i chcieli ją zabrać jako Niemkę do Rosji, to cała ulica Słomiana gdzie mieszkała podpisała petycję w jej obronie. I ciocia Gienia, kochany dobry człowiek, została z rodziną. Ojciec mój nie skończył żadnej szkoły, mimo to był cenionym i znanym w branży fachowcem. Był bardzo zdolny i wszystkiego nauczył się sam. Czytać i pisać po polsku nauczył się również sam już jako dorosły mężczyzna.
Pierwszą pracę jaką podjął po powrocie z Rosji, była praca w białostockiej elektrowni. Należała ona wtedy do belgijskiej spółki. Po jakimś czasie przeniósł się do instytucji państwowej. Praca w państwowej telekomunikacji była pewniejsza i lepiej płatna. Pracował w Rejonowym Urzędzie Telekomunikacji w Białymstoku przy ulicy Warszawskiej. Okazało się, że jest dobrym organizatorem, więc powierzono mu obowiązki Kierownika Robót Linijnych. Naczelnik Poczty bardzo go cenił, a nawet faworyzował. Pan naczelnik był świadkiem obrony Józefa Czerewacza w procesie sądowym jaki mu wytoczył poseł na sejm. Do zdarzenia doszło, gdy Józef Czerewacz będąc w delegacji wszedł do miejscowego wyszynku, aby zjeść obiad. Gdy wszedł do wnętrza lokalu, zaatakował go wilczur, który złapał go za nogę. Odruchowo ojciec broniąc się, kopnął psa. Wtedy od stolika wstał właściciel psa i uderzył ojca w twarz. Ojciec oddał mu dwa razy. Wtedy napastnik wykrzyczał, że jest posłem na Sejm. Ojciec powiedział mu, że na czole tego nie napisano. Sądził, że na tym przygoda się zakończy. Jednak poseł pozwał ojca do białostockiego sądu. Podczas rozprawy sądowej zeznawał Naczelnik Telekomunikacji, który wystawił ojcu bardzo dobrą opinię. Ojciec został uniewinniony.
Wraz ze swymi kolegami budował w mieście i w przyległych powiatach instalacje telefoniczne. W tym samym zakładzie pracował zarówno przed wojną jak i za okupacji rosyjskiej, niemieckiej i za władzy ludowej. Z tym zakładem związał się też mój najstarszy brat Leonard i najmłodszy Wiktor. Można powiedzieć, że poczta dawała utrzymanie całej rodzinie. Ojciec, pomimo że wychowała go rosyjska armia, był polskim patriotą. Wychował nas w wielkim kulcie do ojczyzny.
Moja mama Maria podzielała poglądy taty i uczyła swe dzieci miłości do Polski. Uczono nas tego również w szkole, w kościele i w harcerstwie. Trzech moich starszych braci już było harcerzami. Ja również wstąpiłam do harcerstwa w 1934 roku. Po rocznym próbnym okresie zostałam harcerzem. Złożyłam przyrzeczenie harcerskie o treści: „Mam szczerą wolę całym życiem pełnić służbę Bogu i Polsce, nieść chętną pomoc bliźnim i być posłusznym Prawu Harcerskiemu”. Pamiętam je do dnia dzisiejszego. Przypięłam też na mundurek krzyż harcerski, zachował się do dnia dzisiejszego. Miało to miejsce tuż przed śmiercią Józefa Piłsudskiego. Gdy umarł 12 maja 1935 roku, moja mama na krzyże harcerskie, mych braci i mój, zamocowała żałobne wstążki. Byłam bardzo dumna, że wyglądam tak jak moi starsi bracia. Zapanowała wielka żałoba po Marszałku Piłsudskim. Płakali wszyscy: dzieci i dorośli. Smutek był powszechny, jak gdyby przeczuwano co czeka Polskę bez jego opieki. Żałobną krepę nosiliśmy przez miesiąc.

Nauka

Naukę zaczynałam w Szkole Powszechnej numer 5 przy ulicy Pałacowej, gdzie dzisiaj jest Narodowy Fundusz Zdrowia. Nauczycielką, którą uwielbiałam była Maria Różycka. To ona była moją drużynową, a potem naszym harcmistrzem. Do drużyny przyjmowano od piątej klasy. Mnie i moją koleżankę Miecię Huluk zapisano już w czwartej, gdyż wtedy nie było jeszcze Zuchów. Zbiórki prowadzone przez druhnę Marię były właściwie lekcjami historii. Na wielu z nich opowiadała o wspaniałej przeszłości naszej ojczyzny. Zaszczepiła w nas umiłowanie naszego państwa. Właśnie w takim duchu wychowywała nas drużynowa Różycka, później drużynowa Świdzieniewska. Sądzę, że harcerstwo zmieniło mnie, przyjęłam propagowane tam zasady, którymi kieruję się do dnia dzisiejszego. Oczywiście nadal jestem harcerzem i harcmistrzem seniorem.
Kolejną szkołą, do której ojciec przeniósł mnie i brata Wiktora, była Szkoła Ćwiczeń. Szkoła ta była płatna, ale miała wyższy poziom nauczania. Mieściła się w budynku w pobliżu dzisiejszej Akademii Medycznej. W tej szkole zaprzyjaźniłam się ze Stefanowiczówną, która była córką Naczelnika Policji. Budynek policji mieścił się od czasów carskich do dziś na rogu ulicy Świętego Wojciecha. Bywałam często u nich w domu. Było to czteropokojowe mieszkanie, bardzo ładnie urządzone. Naczelnik zatrudniał kucharkę i służącą. Pewnego dnia, gdy z nią szłam ulicą, spotkałyśmy Hajkę, żydówkę która niosła kosz z plackami, którymi handlowała. Mijając ją ukłoniłam się jej i powiedziałam „dzień dobry”. Moja koleżanka okazała dezaprobatę dla mego zachowania. Mój kochany ojciec miał zwyczaj, gdy wracał z terenu, to brał mnie na kolana i zadawał mi pytania o szkołę, koleżanki i o wydarzenia w domu. Gdy opowiedziałam mu o spotkaniu z Hajką, to ojciec zapytał mnie jak koleżanka zwraca do swojej gospodyni. Odpowiedziałam, że na „ty”. Wtedy powiedział mi, abym zaprzestała przyjaźni z tą koleżanką, gdyż jest źle wychowana. Do tej szkoły chodził też inny mój kolega – Józek Kurowiecki. Mieszkał przy tej samej ulicy pod numerem 23. Za przynależność do AK trafił do obozu koncentracyjnego. Udało mu się tam przeżyć. Wracając z obozu do domu niósł z sobą poniemiecki garnitur. Spodobał się on rosyjskiemu żołnierzowi. Józek nie chciał go oddać, więc Rosjanin go zastrzelił, a ubranie i tak zabrał.
Do gimnazjum im. Henryka Sienkiewicza chodziłam tylko dwa lata, do wybuchu wojny. Z tego okresu zapamiętałam księdza Adama Abramowicza, który uczył mnie religii. Na jednej z lekcji ksiądz powiedział, że aby być zbawionym trzeba być katolikiem. Nie zgodziłam się z tym poglądem twierdząc, że inne wyznania też prowadzą do zbawienia. Zostałam za swój upór wyrzucona za drzwi. Brat mój Leonard już w trakcie wojny zakładał w kościele Farnym elektryczne nagłośnienie. Głośniki zawiesił na słupach świątyni. Za swą pracę nie wziął pieniędzy. Wkrótce potem brał tam ślub. Ksiądz Abramowicz chcąc odwdzięczyć się bratu, sprawił mu piękną oprawę ślubu.
Czas spędzony w Kruszewie u Świrniaków

Przed wojną często bywałam w Kruszewie. Zabierała mnie do siebie na wakacje ciocia Weronika Świrniak. Wujek Józek był Kierownikiem Szkoły Powszechnej właśnie w Kruszewie. Na dole budynku zbudowanego na kształt dworu mieściły się klasy, na piętrze mieszkania nauczycieli. Plac szkolny był olbrzymi, więc miejsca do zabawy nie brakowało. Chodziłam też na wieś do koleżanek. Byłam bardzo przez nie lubiana. Pamiętam jak jednego razu ciocia pojechała z Krystyną do Choroszczy do krawcowej. Zostawiła mnie pod opieką pani Sokół. Żeby mnie nakarmić, gospodyni nasmażyła dużych tłustych skwarek z jajkami. Nie cierpiałam tłustego. Zjadłam tylko jajka i chleb pieczony na liściach bluszczu.
Jedne wakacje spędziłam w szkole w Kruszewie jako uczestnik kolonii dla dzieci ubogich. Było to w lipcu 1929 roku. W Białymstoku na rogu ulicy Warszawskiej i Pałacowej była apteka „Pod łabędziem”. Jej właścicielem był pan Hermanowski białostocki aptekarz i filantrop. Co roku podczas wakacji fundował ubogim dzieciom kolonie. Namówiony przez ciocię zgodził się zorganizować te kolonie właśnie w Kruszewie. Zatrudnił moją ciocię i nauczycielkę panią Leokadię Nizerówną do opieki nad dziećmi. Ciocia włączyła mnie do grupy. Było wspaniale, nauczycielki wymyślały ciekawe zabawy, czas na koloniach mijał szybko. Jedynym mankamentem na koloniach była kasza manna na gęsto, którą podawano nam codziennie na śniadanie. Gdy byłam już sporą dziewczynką, przyjeżdżałam w odwiedziny do Kruszewa rowerem, najczęściej z bratem. Pamiętam, że ojciec złożył mój rower z części firmy Durkop. Ciocia zabierała mnie też często dla towarzystwa na wizyty u znajomych. Myślę, że mnie lubiła, mówiła do mnie „Tanusia”.
Pamiętam jak pewnego deszczowego dnia wdrapałam się z Krystyną, córką cioci, na strych chlewka. Wujek hodował krowę, a na strychu chlewka trzymał siano dla niej. Bawiliśmy się tam tak długo, aż zasnęłyśmy na tym sianie. Obudziły nas hałasujące szczury. Czym prędzej uciekłyśmy z tego strychu. Tam również pierwszy raz jeździłam na koniu. Wsadził mnie na niego pan woźny.
Józef Świrniak był zapalonym myśliwym. Trzymał przy tym chlewku uwiązane psy myśliwskie. Pewnego razu zauważyłam dwa nowe. Bardzo psy lubiłam, więc odwiązałam cztery z nich i udałam się z nimi na spacer do wsi. Nic o tym nie mówiąc cioci i wujkowi. Pospacerowałam z psami i z powrotem uwiązałam na łańcuchy. Gdy powróciłam do mieszkania, wujek skrzyczał mnie za to. Okazało się, że dwa z nich były to znalezione w lesie wilczki. Biorąc je na spacer naraziłam się na niebezpieczeństwo. Więcej się z nimi nie bawiłam. Przy okazji psów powiedział mi, abym nie dotykała jego strzelby. Została ona zakupiona w ekskluzywnym sklepie myśliwskim przy ulicy Sienkiewicza w Białymstoku. Świrniakowie zaprzyjaźnieni byli z właścicielem tego salonu myśliwskiego. Tam również wujek zaopatrywał się w akcesoria myśliwskie. Bywałam w tym sklepie wraz z ciocią, częstowano nas herbatką i słodyczami. W pobliżu na rogu ulicy Lipowej i Sienkiewicza był również luksusowy sklep z materiałami. Można tam było kupić przepiękne, dobrej jakości materiały na garnitury, palta, czy płaszcze. Płaszcz uszyty z takich materiałów służył przez długie lata. Jego właścicielem był żyd o polskim nazwisku – Jankowski. Mówił bardzo ładną polszczyzną. Część żydowskich dzieci chodziło do szkół państwowych, część do prywatnych żydowskich. Do prywatnego Żydowskiego Gimnazjum Zeligmana chodziły też katolickie dzieci. Z mojej rodziny uczył się tam Romek Topolewicz. Zapraszał nas na organizowane tam wieczorki taneczne. Gdy miałam może z czternaście lat poszłam tam ze swymi braćmi. Sala gdzie odbywały się tańce była duża i elegancka, miała parkiet. Usadowiona na scenie orkiestra grała modne tańce. Mój najstarszy brat Leonard był wspaniałym tancerzem. To on wprowadził mnie w ten taneczny bajkowy świat. Czułam się jak księżniczka, pamiętam te doznania do dzisiaj. Byłam na wieczorkach w tej szkole kilkakrotnie.
Moi rodzice byli ludźmi bardzo serdecznymi i ciepłymi. Byli lubiani nie tylko przez bliższą i dalszą rodzinę, ale również przez sąsiadów i znajomych. Nasze skromne mieszkanie odwiedzało wielu gości. Pamiętam jak pewnego razu odwiedziła nas moja ciotka Weronika wraz z woźną z kruszewskiej szkoły. Ta pani była w zaawansowanej ciąży. Ojciec mój zaprosił do gościnnego pokoju na obiad nie tylko ciocię Weronikę, ale też woźną. Pewnie z uwagi na jej błogosławiony stan, obsługiwał ją w pierwszej kolejności.

Wybuch II wojny światowej. Obrona Ojczyzny.

Gdy wybuchła wojna, z całej rodziny została w domu tylko matka. Wszyscy pozostali członkowie rodziny na różne sposoby włączyli się do obrony kraju. Ojciec z Wiktorem powieźli pociągiem sprzęt z poczty do Rumunii. Najstarszy brat Leonard pełnił służbę w wojsku. Średni brat Donat jako harcerz pełnił służbę obserwacyjną na wierzy kościoła Św. Rocha. 4 sierpnia 1939 roku skończyłam 15 lat. Moim harcerskim zadaniem, na polecenie Komendy Hufca było rozwożenie rowerem napojów i kanapek na stanowiska obronne. Myśleliśmy wtedy, że te bunkry obronią miasto. Jakże się myliliśmy. Również nic nie pomogły zbiórki pieniędzy na obronę kraju. Broni było i tak za mało, aby powstrzymać napastników. Przechowuję na pamiątkę pokwitowania wpłat jakich na rzecz armii dokonywał mój ojciec. Gdy skończyła się obrona miasta, powróciłam do domu. Zaczęło się czekanie i zaczął się strach o ojca i braci. Nie mieliśmy o nich żadnych wiadomości.
Mój najstarszy brat, na którego mówiliśmy Lonek (od Leonarda) był bardzo przystojnym chłopcem, o bujnych włosach, szlachetnych rysach twarzy i pięknych smukłych dłoniach. Był wszechstronnie uzdolniony. Grał na każdym instrumencie, jaki wziął do ręki. Jednak najbardziej pasjonowała go technika. Był przysłowiową złotą rączką. Konstruował różne urządzenia, takie jak aparaty fotograficzne czy radia. Nie chciał chodzić do gimnazjum. Wybrał sobie prywatną trzyletnią zaoczną szkołę radiową w Warszawie przy Inżynierskiej Szkole Wawelberga. Jeździł tam dwa razy w miesiącu i po zdaniu egzaminu końcowego uzyskał tytuł technika radiowego. Pracował razem z ojcem Józefem Czerewaczem w Rejonowym Urzędzie Telekomunikacyjnym w Białymstoku przy ul. Warszawskiej. Jako dorosły już mężczyzna znany był w środowisku technicznym z tak zwanej „metody Czerewacza”. Leonard Czerewacz potrafił w każdym urządzeniu odnaleźć uszkodzony obwód bez przyrządów kontrolnych. Wystarczyło mu naślinić swój palec i dotykając obwody bezbłędnie wynajdywał uszkodzone. Podziwiano go za tę umiejętność. Gdy wybuchła wojna odbywał zasadniczą służbę wojskową w 81. Pułku Piechoty w Grodnie. Grał w orkiestrze pułkowej, gdyż zauważono, że jest uzdolniony muzycznie. Ciężko ranny podczas bombardowania w drodze na front, dostał się do rosyjskiej niewoli.
W transporcie na wschód spotkał się ze swym młodszym bratem Donatem. Donat jako harcerz Gimnazjum Zygmunta Augusta w Białymstoku pełnił służbę w obserwacji przeciwlotniczej Białegostoku. Punkt obserwacyjny znajdował się na wierzy kościoła św. Rocha. Gdy nadlatywały niemieckie samoloty, obserwatorzy dawali znak obronie przeciwlotniczej, aby była gotowa do odparcia ataku. Dla ostrzeżenia ludności miasta przed nalotem, obrona cywilna włączała syreny alarmowe. Gdy Niemcy zajmowali miasto, Donat wraz z innymi harcerzami postanowili pojechać na rowerach do Grodna, aby walczyć dalej. Wśród nich był Zbyszek Gilewski, Wagner oraz inni harcerze. Po trzech dniach walk Grodno padło. Żywych polskich żołnierzy wyłapali Rosjanie lub współpracujące z nimi bojówki białoruskie. Załadowano wszystkich na wagony i powieziono w nieznane. Właśnie w takim transporcie spotkali się bracia Leonard i Donat. Przez kilka dni jazdy na wschód nie dostali nic do jedzenia, oprócz gorącej wody z parowozu. Na jednym z postojów nieznana kobieta dała Donatowi koszyk surowych jaj. Uratowały one braciom życie. Nad jeziorem Siellger, gdzie zaczyna się rzeka Wołga przeładowano ich na barki i zawieziono na wyspę, na której były opuszczone budynki klasztorne.
Był to obóz dla polskich jeńców wojennych w Ostaszkowie. Na początek nakarmiono wygłodzonych jeńców ciężkim razowym chlebem. Wielu z tych szczęśliwców, którzy do tego chleba dopchali się, umarli na skręt kiszek. Donat nie dopchał się. Za to udało mu się umieścić rannego Leonarda w prowizorycznym szpitalu prowadzonym przez polskiego lekarza. Tam też wyprosił kromkę chleba, która należała do umierającego żołnierza. W obozie panowały okropne warunki bytowe: głód, zimno i terror.
Ukrywającym się w masie żołnierskiej oficerom zaproponowano lepszy barak i lepsze jedzenie. Mogli też zabrać ze sobą ordynansa. W październiku barak zapełnił się oficerami. Gdy to się dokonało, pewnego ranka ogrodzono ten budynek płotem z drutu kolczastego. Oficerowie nie mogli wyjść na teren obozu. Wpadli w zastawioną przez NKWD pułapkę. Po kilku dniach ogłoszono, że zwykli żołnierze pochodzący z terenów wcielonych do Związku Radzieckiego zostaną zwolnieni. Takich transportów było trzy lub cztery. Każdy z tych transportów liczył około 600 więźniów. W końcu listopada 1939 roku odpłynął z Ostaszkowa ostatni transport zwolnionych zwykłych żołnierzy, w tym grupa młodzieży harcerskiej pochodzącej z Białegostoku. Oficerowie pozostali tam na zawsze, wszystkich zamordowano w Katyniu.
Podobny los, jaki spotkał Leonarda i Donata, spotkał też mego ojca Józefa i najmłodszego brata Wiktora. Wiktor jako harcerz otrzymał przydział od Komendanta Hufca ZHP Bolesława Klepackiego do pracy w Urzędzie Telekomunikacji. Razem z ojcem otrzymał polecenie służbowe, aby konwojować wywożone pociągiem urządzenia do łączności z Urzędu przy ul. Warszawskiej do Rumunii. Pociąg, którym jechali, nie opuścił jednak terytorium Polski, gdyż został zagarnięty przez wojsko rosyjskie. Obaj zostali aresztowani i włączeni do transportu z więźniami jadącego na wschód. Gdy jechali nocą, Józef Czerewacz przeciął drut zabezpieczający drzwi wagonu przed otworzeniem. Do tego celu wykorzystał kombinerki, które miał zwyczaj nosić w cholewie buta. Wyskoczyło tylko czterech więźniów, reszta się bała. W najbliższej wsi zmienili mundury pocztowe na ubrania cywilne i ruszyli w stronę domu. Po różnych perypetiach wrócili do domu w połowie października. Przy stole wigilijnym, pomimo dramatycznych wydarzeń wojennych spotkała się cała
rodzina, znów byliśmy razem.
Za to nieszczęście dotknęło rodzinę Świrniaków. W styczniu 1940 roku Rosjanie aresztowali Józefa Świrniaka i wsadzili go do więzienia, a w kwietniu 1940 roku wywieźli całą jego rodzinę na Syberię. Po tym fakcie pojechaliśmy z moim ojcem Józefem Czerewaczem do Kruszewa. Ojciec pożyczył konia z Rejonu Telekomunikacji i pojechaliśmy. Ojciec myślał, że może da się coś uratować z mieszkania Świrniaków. Nauczycielka pani Leokadia Nizerówna, którą znali, poszła zapytać o to rosyjskiego komisarza. Komisarz nie pozwolił nam nic zabrać. Oświadczono, że dobytek Świrniaków zostanie komisyjnie sprzedany, a pieniądze uzyskane ze sprzedaży ich mienia zostaną wysłane do miejsca przesiedlenia rodziny. Wróciliśmy do domu z niczym. Za jakiś czas doszło do tej licytacji. Jednak zanim licytacja się rozpoczęła Rosjanie wywieźli ciężarówkami co cenniejsze rzeczy takie jak szafy, łóżka, zastawę stołową, pościel.. Rosyjscy oficerowie sprowadzili na zdobyte tereny swoje rodziny i też chcieli mieszkać w ładnie wyposażonych mieszkaniach. Resztę, która im zbywała, wystawiono na licytację. Nabywcami byli miejscowi ludzie. Pieniądze za sprzedane rzeczy nigdy do Weroniki Świrniak nie trafiły. Zostały przywłaszczone przez Rosjan.

Początki konspiracji i walki podziemnej

Józef Świrniak pojawił się w naszym domu na Bojarach dopiero podczas okupacji niemieckiej. Odzyskał wolność w wyniku napadu Niemców na Rosję. Po powrocie do Kruszewa zastał dosłownie pusty dom. Rodzina była na Syberii. Zajął się budową podziemnej organizacji, której celem było odzyskanie niepodległości przez Polskę. Początkowo organizacja nazywała się Polski Związek Powstańczy. Był to jeden z kryptonimów Związku Walki Zbrojnej. Do tego związku zwerbował wielu miejscowych patriotów na czele z rodziną Dziejmów ze Śliwna. Gdy Niemcy ostatecznie zamknęli szkolę w dniu 13 grudnia 1941 roku, przeniósł się do Białegostoku. Był oficerem rezerwy Wojska Polskiego i wykorzystując przedwojenne znajomości z wojska z łatwością wszedł w struktury Związku Walki Zbrojnej, a potem Armii Krajowej. Po wojnie dowiedziałam się, że pełnił ważne funkcje w strukturach Armii Krajowej obwodu Białystok.
Żeby nie zostać schwytanym przez Niemców, musiał zmieniać miejsca pobytu. Często nocował u nas w domu, trzymał nawet swoje rzeczy w domowej szafie. Do dnia dzisiejszego przechowuję pozostawione przez niego pudełko z przyrządami do golenia. Z wyposażenia kompletu uchował się tylko pędzel. Na wieku tego pudełka wygrawerowany jest Józef Piłsudski, największy wujka autorytet. Pamiętam, że portret Marszałka wisiał też w mieszkaniu wujka w Kruszewie.
Józef Świrniak wciągnął do konspiracji najpierw mego ojca i mamę. Potem trzech moich starszych braci: Leonarda (ur. w 1916 r.), Donata (ur.w1921r), Witolda (ur. w 1923r.). Wprowadził do konspiracji młodzież z całej bliższej i dalszej rodziny, byłych uczniów, członków drużyn strzeleckich. Organizował placówki Armii Krajowej w terenie, w tym w Śliwnie. Posiadał w sobie dar przekonywania i przyciągania ludzi do siebie. Miał serdeczny i ujmujący sposób bycia. Ufano mu pomimo ryzyka jakie niosła konspiracja. Pamiętam też zabawną sytuację kiedy bardzo się go speszyłam. Nasze mieszkanie miało tylko dwa pokoje. Gdy weszłam wieczorem z pokoju do kuchni w długiej nocnej koszuli, natknęłam się na wujka, który właśnie wszedł do mieszkania. Zobaczywszy mnie w tym stroju powiedział, abym się nie peszyła, bo jestem bardzo przyzwoicie ubrana. Innym razem zdziwił mnie tym, że potrafił wróżyć z ręki. Jednego wieczoru po kolacji, gdy został na nocleg poprosił, abym podała mu rękę. Patrząc na moją dłoń powiedział, że będę długo żyła i na starość będę nawet zamożną osobą. Tego wieczoru był u nas chłopak, który był moją sympatią. Poprosił wujka by mu też powróżył. Wujek popatrzył na jego dłoń i powiedział, że może innego dnia, bo jest zmęczony. Gdy chłopak wyszedł powiedział mi, że to ręka mordercy. Te słowa zniechęciły mnie do tego chłopca tak, że się z nim już nie spotykałam. Po wojnie dowiedziałam się, że oskarżono go o zabicie żony. Wujek umiał też leczyć i rwać zęby. Nie brał za to pieniędzy, starał się pomagać ludziom. Gdy go zapytałam gdzie się tego nauczył, odparł że studiował we Lwowie medycynę. Miał zostać lekarzem, ale wojna o Lwów w 1918-19 r. przekreśliła te marzenia.
Wreszcie i ja zostałam przyjęta do organizacji, złożyłam przyrzeczenie. Trzymając rękę na krzyżu, ślubowałam wierność Armii Krajowej. Była to moja druga przysięga. Pierwszą składałam na krzyż harcerski jesienią 1939 roku, wkrótce po tym jak do miasta wkroczyli Rosjanie. Wstąpiłam do Związku Walki Zbrojnej. Była to grupa składająca się z samych harcerzy. Przyrzeczenie przyjęła od naszej grupy wspaniała instruktorka ZHP Marysia Zachorowska. Współpracowała ona z druhną Sandomierską, która była Komendantką Chorągwi Białostockiej. Zbieraliśmy się przy ulicy Koszykowej nr 14 w domku państwa Łukaszewiczów, którzy bardzo lubili młodzież. Tam zaczęła się moja konspiracja. Szyliśmy tam opatrunki dla rannych, na wypadek akcji zbrojnych. Marysia Zachorowska przynosiła w pudłach nowe strzępy materiału z lnu. Było nas cztery, produkowałyśmy opatrunki. Witka Łukaszewicz, Renia Kierzelówna, Lala Szymańska i ja. Witka miała maszynę do szycia, gdyż z koleżankami uczyły się w Liceum Przemysłowym. Witka na maszynie zszywała worki, a my wyciągaliśmy z tych resztek materiału nitki i pakowaliśmy do woreczków. Do woreczków przyszywałyśmy tasiemki i opatrunek był gotów. Należało go jeszcze wyjałowić nad parą i wyprasować żelazkiem. Marysia, gdy narobiliśmy tego więcej, zabierała opatrunki w znane sobie miejsce. Trwało to krótko, bo tylko do 11 listopada 1939 roku, do Święta Niepodległości. Tego wieczoru nasza grupa poszła na cmentarz wojskowy w Zwierzyńcu, aby złożyć hołd żołnierzom poległym w obronie ojczyzny. Niestety Rosjanie skądś się o tym dowiedzieli i zrobili na młodzież obławę. Wielu z nas złapano i spisano. Z naszej grupy złapano Mańka i Witkę Łukaszewicz. Wkrótce całą ich rodzinę wywieziono na Syberię. Grupa się rozpadła. Rodzice zabronili mi zajmowania się takimi sprawami, gdyż miałam tylko 16 lat. Przez resztę pobytu „pierwszego sowieta” nie zajmowałam się konspiracją. Stało się to dopiero, gdy któregoś dnia Józef Świrniak zapytał mnie, czy zgodzę się wstąpić do konspiracji, gdyż potrzebuje łączniczki. Myślę, że wcześniej zgodzili się na to moi rodzice. Zresztą wszyscy domownicy w niej byli, nie dało się tego ukryć. I tak zostałam łączniczką Józefa Świrniaka, przestał być moim wujkiem, a został „Zewem”. Twierdził, że nadaję się do konspiracji, gdyż nie peszę się i nie rumienię. Przyjęłam ps.”Jana”. Nosiłam na jego polecenie pocztę i różne paczki na wskazane przez niego adresy. W torbie pozszywanej z kawałków skóry ławo było ukryć grypsy. Po wojnie okazało się, że pracowałam dla ważnych ludzi z podziemia, takich jak: płk. Władysław Liniarski ps. „Mścisław”, który pełnił funkcję Komendanta Okręgu Białostockiego Armii Krajowej. Mieszkał on przy ulicy Wiktorii nr 15. Był tam malutki sklepik i tam wielokrotnie zdawałam i odbierałam pocztę od sprzedawczyni. Kręcił się tam mężczyzna, który wyglądał jak zwykły robotnik. Zaczepiał mnie i rozmawialiśmy na neutralne tematy. Nie pomyślałam nawet, że może być kimś ważnym. Świetnie się kamuflował i pewnie dlatego przetrwał wojnę. To był właśnie „Mścisław”. Drugim ważnym człowiekiem podziemia, z którym współpracowałam, okazał się kpt. Józef Niwiński ps. „Paprzyca” Komendant Obwodu Białystok-Miasto. Niestety został aresztowany i zginął w obozie. Jego brat Artur Niwiński był przed wojną Komendantem Chorągwi Harcerstwa Polskiego w Białymstoku. Budując podziemną organizację AK, w dużej mierze bazowano na dziewczętach i chłopcach ze Związku Harcerstwa. Była to młodzież ideowa, pragnąca walczyć o wolną Polskę. W podziemiu było nas wielu, pełniliśmy różne funkcje.
Za sprawą Józefa Świrniaka odbywał się w naszym domu kurs podchorążówki. Przychodziło czterech chłopaków niby grać w brydża. Raz przyszło ośmiu. Wtedy wykładowcą był kpt. Marian Walter ps. ”Zadora”. Karty owszem były rozłożone na stole, ale zajmowano się szkoleniem wojskowym. Kurs prowadził przedwojenny porucznik Butryn. Był młodym przystojnym chłopcem. Później przyszła wiadomość, że został aresztowany przez Gestapo. Moją rolą było stać przed domem i pilnować, czy nie zbliżają się Niemcy. Kurs odbywał się dwa razy w tygodniu.
Do mego brata Lonka przychodził Alfons Topolewicz, był jego rówieśnikiem. Alfons w wojsku służył w łączności stąd wspólne zainteresowania radiotechniką. On i jego bracia, tak jak cała młodzież w rodzinie również należeli do Armii Krajowej, wszyscy zostali zwerbowani przez Józefa Świrniaka. Podczas okupacji niemieckiej, Alfons za posiadanie radiostacji, został aresztowany przez Gestapo i po procesie został ścięty w więzieniu w Królewcu. Zanim to się stało odwiedził go w więzieniu jego ojciec Antoni przebrany za księdza. Do roli tej został przygotowany przez księdza Władysława Saracena z parafii Śliwno. Dostarczył on sutannę i wszystkie rzeczy niezbędne do udzielenia ostatniego sakramentu. Zamiana więziennego księdza powiodła się, Niemcy niczego nie zauważyli. Niestety nie udało się zorganizować Alfonsowi ratunku. Poproszono ks. Saracena o tę przysługę, gdyż był starym znajomym rodziny jeszcze sprzed wojny. Przychodził do Czerewaczów prosić Lonka o naprawę posiadanego radia. Były one dość prymitywne i często się psuły. Czasami je zostawiał a czasami, gdy nazbierało się więcej pracy w terenie, Lonek jechał autobusem do Kruszewa i kolejno odwiedzał radiowców. Radio posiadał kierownik szkoły w Kruszewie Józef Świrniak, jego sąsiad Jan Dziejma, Franciszek Radłowski oraz kilku innych gospodarzy. Przez okupację rosyjską i w trakcie niemieckiej pracował dla podziemia budując i naprawiając sprzęt radiowy. Brat oczywiście był członkiem podziemia i z powodu swej urody dostał ps.”Laluś”. W tym czasie Lonek był już żonaty, mieszkał przy ulicy Spacerowej. Wyobrażam sobie ile strachu przeżyła moja bratowa. Tym bardziej, że zdarzało się , że przychodzili w tym samym celu uzbrojeni partyzanci radzieccy i zabierali go nie wiadomo dokąd. Nie można było odmówić wykonania zlecenia. Lonek pracował nadal z moim ojcem w telekomunikacji przy Warszawskiej, w budynkach położonych głębiej za dzisiejszą pocztą. Jego szefem był Niemiec z Olsztyna o nazwisku Broze, często razem wyjeżdżali w teren. Woził go swym motorem właśnie Lonek, gdyż znał język niemiecki. Po jakimś czasie Niemiec zorientował się, że jak z nim jedzie, to jest bezpieczny. Zapanowała pomiędzy nimi przyjaźń, czasami przyjeżdżał nawet z Lonkiem do naszego domu. Jednego dnia podczas rozmowy powiedział mojej mamie, że zazdrości jej szczęśliwej rodziny. Mama odpowiedziała mu, że nie jest szczęśliwa. Ma dorastające dzieci i boi się o ich bezpieczeństwo, gdyż wy Niemcy nas okupujecie. To prawda – odpowiedział, ale Pani mówi swoim dzieciom, co myśli. Gdybym ja powiedział swojej żonie czy dzieciom co myślę, to długo bym nie pożył. Zdumiałam się tymi słowami i pewnie dlatego pamiętam je do dnia dzisiejszego.
W końcu Niemcy dowiedzieli się czym się brat zajmuje. Najpierw przyszli do nas do domu na Koszykową 25. Zrobili rewizję, ale brata nie było w domu. Nie wiedzieli, że mieszka z żoną Alą na ulicy Spacerowej. Kazali ojcu by ich tam zaprowadził. Gdy tam zaszli, okazało się, że Lonka nie było w domu. Zabrali ojca do aresztu jako zakładnika. Zapowiedzieli, że jak syn się sam nie zgłosi, to rozstrzelają ojca. Lonek zgłosił się sam na Gestapo i rzeczywiście ojca wypuszczono. Był dla Niemców tak ważnym więźniem, że trzymano go w więzieniu przy Kopernika w pojedynczej celi przykutego do ściany. Skute łańcuchem miał również nogi.
Wiosną 1944 roku wywieźli go do obozu pod Królewcem. Oczekiwał tam na wykonanie wyroku śmierci poprzez ścięcie. Broze pojechał tam i zorganizował ucieczkę. W obozie wyroków śmierci wykonywano tak dużo, że ciała wynoszono poza obóz i tam w dołach po wapnowaniu zasypywano. Wykorzystał to Broze. Przekupił strażników, którzy po uśpieniu Lonka zastrzykiem wynieśli go razem z trupami poza obręb obozu. Tam odebrał go samochodem i umieścił na przechowanie u Niemców, którzy do 1938 roku mieszkali w Białymstoku i byli sąsiadami Czerewaczów. Był to Majchrzak, Pryc, Rychter, Oskar Matuszewski. Przechowany przez tych Niemców w Królewcu doczekał wyzwolenia przez Rosjan. Ci dla odmiany wcielili go do wojska. Został u nich tłumaczem, gdyż znał język niemiecki i rosyjski, urodził się przecież w Moskwie. Gdy Armia Czerwona zbliżyła się do Białegostoku, uciekł z wojska i przyszedł do domu. Zaczął się ukrywać tym razem przed Rosjanami. Nikt go jednak w tym powojennym bałaganie nie szukał, powrócił więc do pracy na pocztę.
Drugi brat, którego zaangażował do pracy podziemnej Józef Świrniak, to Witold. Podczas okupacji niemieckiej zwerbowany przez Józefa Świrniaka przybrał ps.”Wit”i pracował z bronią w ręku w osobistej ochronie Józefa Świrniaka. Jako oficerowi wywiadu przysługiwała mu uzbrojona obstawa. Wiedział zbyt dużo o organizacji, aby ryzykować aresztowanie. Witold chronił go do 27 kwietnia 1944 roku, gdy z powodu godziny policyjnej Świrniak zwolnił go ze służby. W dniu tym, w obozie dla młodzieży za dzisiejszym Domkiem Napoleona, Józef Świrniak negocjował z gestapowcami zwolnienie z więzienia aresztowanych akowców. Gdy zbliżała się godzina policyjna zwolnił ochronę do domu, gdyż odprowadzić go do domu mieli przekupieni gestapowcy. Transakcja okazała się pułapką Gestapo. Został zatrzymany w trakcie tego odprowadzania do domu w pobliżu kościoła Św. Rocha. Aresztowano również brata Jana. Jan Świrniak ps. „Wiara”, młodszy brat Józefa Świrniaka, pracował w biurze Arbeitsamtu – niemieckiego biura, które zajmowało się wysyłaniem Polaków na roboty. Biuro znajdowało się w Białymstoku przy ulicy Warszawskiej w budynku naprzeciw kościoła św. Wojciecha. W pobliżu było gimnazjum im. Henryka Sienkiewicza do której chodziłam przed wojną. Jan Świrniak przekazał swemu bratu Józefowi, który pracował w wywiadzie AK wszystkie informacje dotyczące ochrony budynku.
W czerwcu 1943 budynek został łatwo opanowany przez 20 partyzantów pod dowództwem kpt. Michała Dziejmy ps. „Boruta”i podpalony. Spłonęły kartoteki osób przeznaczonych do wywiezienia na roboty do Niemiec. Do podpalenia budynku użyto przyniesionej ze sobą benzyny i nafty. Został aresztowany 27.04.1944 roku przez Gestapo i skazany na pobyt w obozie w Stutthofie. Mieszkał wtedy w Białymstoku przy ulicy MartinstraBe 25.W obozie otrzymał numer 97014 oraz jako więzień polityczny czerwony trójkąt na rękaw pasiaka. W listopadzie 1944 r. przeniesiony do obozu Buchenwald i zarejestrowany pod numerem 99125. Dnia 18 grudnia przeniesiono go do podobozu w Onrdruf. Pod numerem 106048 przebywał tam jeszcze 15.01.1945 roku. Wyzwolony przez Amerykanów wyjechał do Kanady.
Spotkałam go u Romka Topolewicza (mego kuzyna, z którym byłam bardzo zaprzyjaźniona ) w Białymstoku przy ulicy Sienkiewicza 112. Było to w latach 80-tych. Wyglądał jak na polskie warunki egzotycznie, gdyż był w kolorowym garniturze. Zwracał tym na siebie uwagę. Przyjechał odwiedzić rodzinę. Bardzo ubolewał nad śmiercią swego brata Józefa, jednak nie znał okoliczności jego śmierci. Zostali aresztowani jednego dnia i więcej się nie widzieli. Wyjaśniła się też sprawa autorstwa grypsu, który przyszedł z obozu do Romka Topolewicza. Był podpisany tylko pierwszymi literami imienia i nazwiska. Obaj bracia Świrniakowie Jan i Józef mieli te same inicjały. Roman sądził, że informacja z obozu pochodzi od Józefa. Na podstawie tego grypsu powstała wersja o śmierci Józefa Świrniaka w obozie koncentracyjnym Stutthof. Z drugiej wersji wynika, że Józef otruł się, gdy był wieziony do siedziby gestapo. Jako oficer wywiadu i dywersji zdawał sobie sprawę, że w razie aresztowania będzie torturowany. Nie chciał ryzykować zdrady, dlatego przechowywał ampułkę z cyjankali w sygnecie. Jest to możliwe, gdyż wujek Józek pokazywał podczas jednej z wizyt w naszym domu jak się sygnet otwiera. Taką też wersję śmierci Józefa Świrniaka przyjęło podziemie, gdyż tak ustalił wywiad organizacji. Pośmiertnie awansowano Józefa Świrniaka na stopień kapitana oraz odznaczono. Ustalono też, że wydał go Stanisław Brzeziński ps „Dwójka”(z raportu mjr. Władysława Kaufmana ps. „Bogusław” Zajdler). Zanim dopuścił się zdrady, był oddanym żołnierzem podziemia. Podobno Gestapo miało w swych rękach jego brata i ta zdrada była ceną za jego życie. Pomimo próby wykonania na nim wyroku śmierci, uszedł z życiem. Po wojnie sąd skazał go za współpracę z Niemcami na 10 lat więzienia
Mój średni brat Donat, harcerz z krwi i kości również rwał się do walki z Niemcami. W konspiracji miał ps.”Sójka”. Podziemie załatwiło mu pracę w Hansderwermacht. Firma ta dowoziła zaopatrzenie do koszar niemieckich. Praca ta, oprócz tego, że zabezpieczała przed wywózką na roboty, pozwalała mu swobodnie poruszać się po mieście i wykonywać wszystkie rozkazy podziemia. To on z polecenia organizacji wszedł w skład zgrupowania „Żegota”(Rada Pomocy Żydom przy Delegacie Rządu na Kraj) i dostarczał żywność do getta w Białymstoku. Robił to aż do jego likwidacji w sierpniu 1943 roku.

Białostockie getto

Ja również byłam w getcie białostockim. Zabrała mnie tam moja nauczycielka z gimnazjum madame Szumska. Była córką carskiego generała, który stacjonował w Białymstoku. Podobno w Paryżu tańczyła w balecie i taniec był jej pasją. Jako dziewczynka ładnie tańczyłam, więc zapisałam się w Gimnazjum im. Sienkiewicza do kółka tanecznego. Był to mój drugi kontakt z tańcem. Jako kilkuletnie dziecko należałam do zespołu tanecznego, który istniał przy poczcie przy ulicy Warszawskiej. Prowadziła go jedna z telefonistek o nazwisku Kwiek, wywodziła się ze znanej cygańskiej rodziny. Mieszkała przy ulicy Modlińskiej u państwa Bednarskich. W tym zespole tańczyli też moi młodsi bracia. Rodzice byli z nas dumni, gdy mogli oglądać nasze występy przy rożnych okazjach. U pani Szumskiej uczyliśmy się elementów baletu. Nauka tańca trwała do wybuchu wojny. Potem, gdy weszli Rosjanie, pani Szumska i pani Beker ponownie wznowiły działalność zespołu tanecznego. W tym okresie pianistą w zespole był żyd. Był inteligentnym, fantastycznym muzykiem. Bardzo go lubiłam. Niestety nie pamiętam jak się nazywał. Gdy miasto zajęli Niemcy, zespół znów podjął działalność.
Pewnego dnia madame Szumska przyszła do mojej mamy i poprosiła ją, abym jej towarzyszyła w wizycie. Zaskoczenie moje było ogromne, gdy okazało się, że idziemy do getta. Weszłyśmy bramą od strony ulicy Jurowieckiej, nikt nas nie legitymował. Zobaczyłam nędzę jakiej nie sposób wyobrazić i nie sposób zapomnieć. Byłam zrozpaczona, bo nie miałam z sobą nic do jedzenia, czy kawałka cukru czy cokolwiek. Jak można iść do getta z pustymi rękoma. Tylko córka rosyjskiego generała mogła być tak samolubna. Gdy dowiedziałam się jaki jest cel naszej wizyty w getcie to rozpłakałam się. Ona przyszła do naszego pianisty z zespołu po nuty do Świtezianki. Gdy się z nim spotkaliśmy, poprzez łzy przepraszałam go, że nic nie przyniosłam. Muzyk przytulił mnie i jeszcze pocieszał. Za ten podły czyn tak znienawidziłam madame, że pomimo że mieszkała po sąsiedzku przy ulicy Staszica, nigdy jej nie odwiedziłam, gdyż nie chciałam z nią rozmawiać.
Po wojnie moja koleżanka Sidorowicz, która wróciła z Syberii, przyszła mi powiedzieć, że madame otworzyła balet w Warszawie. Chciała, abym z nią tam pojechała. Odmówiłam jej, tłumacząc, że Szumska jest u mnie jako człowiek skreślona i nie mam do pani profesor szacunku. Była to kobieta bez serca i zasad.

Praca w okresie wojennym

Miałam tak dobrych i kochających mnie braci, którzy opiekowali się mną, a nawet narażali się dla mnie przez całą okupację. Od 16 roku życia był przymus pracy. Dostałam wezwanie do Arbeitsamtu przy ulicy Warszawskiej. Budynek stał naprzeciwko dawnej ulicy Monopolowej, dzisiejszej Św. Wojciecha. W urzędzie tym pracował Jan Świrniak, miał tam nawet swój pokój. Idąc tam byłam dość spokojna, gdyż było uzgodnione, że dostanę pracę na miejscu i nie będę wywieziona. Po sprawdzeniu dokumentów i spisaniu moich danych postawiono mnie wraz z innymi dziewczynami w jeden rząd. Do pokoju wszedł jakiś starszy Niemiec w okularach z dziwnym grymasem na twarzy. Oglądał kolejne dziewczyny, aż wskazał palcem na mnie. Zapytał czy umiem gotować. Zabrał mnie do siebie i tak zostałam służącą. Dostawcą żywności dla tego Niemca był mój profesor z gimnazjum. Jak mnie tam zobaczył, to ostrzegł, że trafiłam do złego człowieka, który może mnie nawet zabić. W czasie kiedy trafiłam do domu Niemca była tam jego matka, która przyjechała do syna w odwiedziny. Przez cały czas pobytu uczyła mnie gotowania potraw, które syn lubi. Ostrzegła mnie też, że syn był ranny podczas wojny i łatwo wpada w gniew. Jest wtedy nieobliczalny. Widocznie dobrze gotowałam, gdyż ani razu nie uderzył mnie. Nawet próbował być uprzejmy. Wbrew zaleceniom przyrządzałam potrawy na polski sposób, a Niemiec chwalił, że są smaczne. Niemniej musiałam jeść z nim obiad, bo obawiał się, że mogę go otruć. Zabierał mi za to kartki żywnościowe. Byłam tam około dwa miesiące. Mój brat Donat postarał się o zmianę dla mnie pracy. Namówił znajomą folksdojczkę, aby się ze mną zamieniła na miejsca. Zgodziła się chętnie, gdyż nic o „moim” Niemcu nie wiedziała. Ta zamiana kosztowała mego ojca gęś i kilogram masła. Pracowałam teraz u Pani Popielskiej, która była Niemką a jej mąż Polakiem. Praca była lekka, a gospodyni dobrze mnie traktowała. Wkrótce doniesiono mi, że moja następczyni źle ugotowała jajka i została za to pobita. Cieszyłam się, że zmieniłam pracę.
Moim kolejnym zajęciem była praca w fabryce cygar i papierosów Breczsznajdera przy ulicy Warszawskiej. Zastępcą dyrektora był Tadeusz Niwiński, a dyrektorem Niemiec Majneke. Pracowałam najpierw na wydziale obróbki machorki, a później naklejałam banderole na cygara. Od tej machorki dostałam uczulenia twarzy, która paliła ogniem. Pomimo że dyrektora wszyscy się bali jak ognia, gdyż bił po twarzy, poszłam z tłumaczem prosić go o dzień wolny, aby pójść do lekarza. Popatrzył na mnie i się zgodził. Przyszedł jednak czas, że Niemcy zaczęli wywozić na roboty osoby urodzone w 1924 roku. Fabryka musiała mnie oddać.

 

 

Ucieczka z transportem

Po spaleniu Arbeitsamtu Jan Świrniak nie mógł mi załatwić zwolnienia z robót przymusowych w Niemczech nawet za łapówkę. Wezwana po raz piąty stawiłam się do tego urzędu. Z tego miejsca pod konwojem doprowadzono nas do obozu dla młodzieży przy szosie Żółtowskiej. Obóz znajdował się poniżej dzisiejszego Domku Napoleona, bliżej rzeczki. Były tam baraki, gdzie odbywałyśmy dziewięciodniową kwarantannę. Badał nas też lekarz niemiecki, byłyśmy doprowadzane do niego na te badania rozebrane do naga. Dla młodych dziewcząt było to bardzo upokarzające, tym bardziej że patrzyła na to obsługa obozu. Niektórzy z nich robili nam nieprzyzwoite uwagi. Jednego z nich o nazwisku Moroz spotkałam po wojnie i naplułam mu za to w twarz. Zdrową młodzież po kwarantannie ładowano do towarowych wagonów. Odbywało się to na terenie obozu, gdyż do obozu doprowadzone były tory kolejowe. Teren obstawiali żandarmi z psami, nie było mowy o ucieczce. Stanisław Brzeziński, który pracował w tym obozie otrzymał rozkaz od podziemia, aby pomóc mi w ucieczce z transportu do Niemiec. Jako konwojent wsiadł razem z nami do wagonu. Gdy odjechaliśmy kilkanaście kilometrów za Białystok w stronę Ełku, Brzeziński dał znak, abym skakała. Po uchyleniu drzwi okazało się, że pociąg toczy się po nasypie, skoczyłam bez namysłu do przodu. Pamiętam instrukcję moich braci, aby zawsze skakać do przodu. Pęd powietrza łagodzi upadek oraz zabezpiecza przed wpadnięciem pod koła wagonów. Przydała mi się ta umiejętność podczas pobytu w Warszawie. Gdy motorniczy zwalniał i krzyczał, że łapanka, skakałam z tramwaju do przodu i nigdy nie zwichnęłam nogi. Po skoku sturlałam się po nasypie i zerwałam się na nogi. W pobliżu zobaczyłam mego brata Witolda. Czekał na mnie z rowerem. Zawiózł mnie na ramie tego roweru do szpicla Romanowskiego, który mieszkał przy ulicy Reymonta w Białymstoku. Gdy weszliśmy do jego domu, powiedział mu, że zostawia mnie u niego i że włos z mojej głowy ma nie spaść. W przeciwnym razie odpowie swoją. Przebywałam tam kilka dni, zanim znaleziono mi inne mieszkanie. W tym czasie wyszły za mną listy gończe. Do naszego domu od czasu do czasu zachodziła policja i sprawdzała czy jestem w domu. Po kilku tygodniach wszystko ucichło i wróciłam do rodziny. Okazało się, że się pospieszyłam, gdyż znów przyszła w mojej sprawie Szucpolizei. Moja mama wykazała się zimną krwią i sprytem. Wysłała mnie po sąsiadkę o nazwisku Rychter, która znała niemiecki, aby pośredniczyła w rozmowie. Powiedziałam pani Ryszardzie Rychter, że przyszli po mnie. Wróciłam z sąsiadką do mieszkania. Pani Rychter powiedziała do mnie w obecności Niemców, żebym sobie poszła i nie przeszkadzała w rozmowie. Poprzez sąsiadkę mama wytłumaczyła żandarmom, że jestem w Niemczech, na dowód czego pokazała im kilka listów jakoby ode mnie. Listy pisane przeze mnie woził do Niemiec Brzeziński i tam wysyłał. Nawet stemple pocztowe miały inne daty. Niemcy popatrzyli na to i oświadczyli, że i u nich zaczyna się bałagan i poszli sobie. Z tej radości, że się udało, mama pocałowała panią Rychter w rękę.
Wkrótce na nasz dom przyszły nowe chwile grozy. Ojciec mój Józef był zapalonym hodowcą gołębi. W stadzie gołębi było wiele cennych okazów. Były chlubą ojca. Gołębie ojciec trzymał obok domu przy ulicy Koszykowej 25. Tego dnia akurat gdy je wypuścił, przechodził ulicą nieznany mu Niemiec. Gdy zobaczył tak piękne okazy, kazał ojcu, by ten mu je oddał. Ojciec powiedział, że nie odda. Wtedy Niemiec uderzył go w twarz. Gdy ojciec upadł, zaczął ojca kopać. Brat mój Witold zobaczył to z podwórka i ruszył na Niemca. Role natychmiast się odwróciły. To Witold zbił Niemca do utraty przytomności. Było to zimą, z 1942 na 43 r. Nieprzytomnego Niemca załadował na sanki, nalał mu do ust samogonu i zaciągnął na posterunek policji przy ulicy Kraszewskiego. Na policji powiedział, że znalazł go leżącego na ulicy i przywiózł. Nie zabrał mu również broni. Gdy w domu to przeanalizowano, moja matka Maria wpadła w panikę. Tym bardziej ,że Niemcy sprawdzili Witoldowi dokumenty. Przewidywała, że wszyscy zostaniemy aresztowani i rozstrzelani. Witold uspakajał mamę mówiąc, że Niemiec nie pozna miejsca gdzie go pobito, bo wszystkie uliczki są podobne. Gołębie hodował w pobliżu również Pan Prus i Pan Waruk oraz inni. Miał rację, uszło nam to na sucho.
Witold był odważnym, a nawet szalonym chłopcem. Bardzo o niego się martwiliśmy. Przeżył wojnę i po niej był dyrektorem Zakładu Rybackiego w Knyszynie.
Początek 1944 roku, ostatniego roku niemieckiej okupacji w Białymstoku był tragiczny dla żołnierzy Armii Krajowej. Niemcy przy pomocy terroru i przekupstwa rozbudowali siatkę wywiadowczą. W efekcie mnożyły się aresztowania ludzi podziemia. Po brutalnych przesłuchaniach następowały dalsze aresztowania w Białymstoku. Aresztowani zostali w kwietniu 1944 r. moi szefowie: por. Józef Świrniak ps.”Zew” i kpt. Józef Niwiński ps. „Paprzyca”. W ręce Gestapo wpadł mój brat Leonard. Prowadziłam w tym czasie obsługę skrzynki kontaktowej nr 25 w domu oraz nr 15 na ul. Wiktorii, gdzie przebywał Komendant Okręgu Władysław Liniarski ps.”Mscisław”. Chodziłam również do „Paprzycy” na ulicę Wróbla, mieszkał w ładnym drewnianym domu. Nosiłam też pocztę do pani Koronkiewicz ps.” Maria” na ulicę Poprzeczną. W tamtym czasie jak ktoś przyszedł do naszego domu i zapytał o papierosy Bakera i jednocześnie trzymał w ręku jednego feniga, a fenig miał przekłutą dziurkę to znaczyło, że łącznik jest prawdziwy. Mogłam mu wydać i wziąć od niego pocztę. Przechowywałam ją w tekturowym pudełku po proszku do prania. Pudełka te miały w środku papierową wyściółkę. Za tę wyściółkę chowałam meldunki. Łatwo takie pudełko można było w razie niebezpieczeństwa wrzucić do pieca. Gdy nie było mnie w domu, pocztę wydawała moja mama. Ten sposób przechowywania meldunków okazał się bardzo skuteczny. Podczas drugiej rewizji jaką Niemcy zrobili w naszym domu również nic nie znaleźli. Szukali głównie za obrazami. Byli bardzo brutalni, mimo to skusili się na samogon zaproponowany przez brata Witka. Nie dość, że napili się ile chcieli, to jeszcze dostali na drogę. Ten samogon Witek robił przez całą wojnę. Pełnił on rolę gotówki.

Powstanie Warszawskie

W obawie o moje bezpieczeństwo oraz zapewne innych osób zdecydowano o przerzuceniu mnie do Warszawy. Znałam zbyt wielu ludzi z podziemia. Myślałam, że będziemy przedzierać się przez granicę, przeprawiając się przez Bug. Ku memu zaskoczeniu zostałam zawieziona do Warszawy pociągiem w przedziale służbowym jako córka kolejarza. Konwojował mnie dowódca placówki Bojary i zarazem dowódca kompani Jan Andrzejewski ps.”Czarny”. Kazał mi się podczas podróży nie odzywać. Granicę przejechaliśmy spokojnie, Niemcy do wagonu nawet nie zajrzeli. Na dworcu Wileńskim przekazał mnie łącznikowi. Więcej już go nie spotkałam, gdyż wkrótce po powrocie do Białegostoku został aresztowany i zesłany do obozu w Stutthofie, gdzie zginął. Łącznik zawiózł mnie na mieszkanie do Młocin. Rodzice dali mi pięć złotych pięciorublówek, żebym miała za co żyć. Z tych pieniędzy zapłaciłam za kenkartę. Zameldowanie z Młocin bardzo mi się przydało, pierwszy raz po Powstaniu Warszawskim oraz po wojnie, gdyż UB bardzo prześladowało powstańców. Wielu akowców tylko za to straciło życie, że byli w powstaniu i za dużo widzieli. Przez wiele lat nie przyznawałam się, że byłam w powstaniu. Po krótkim pobycie w Młocinach, ulokowano mnie w śródmieściu przy ulicy Złotej 57. Na tej ulicy odwiedzał mnie mój brat Donat, który wkrótce po mnie przybył wraz z innymi kolegami z Białegostoku do Warszawy. Niestety po jakimś czasie został aresztowany i siedział w areszcie przy ulicy Skaryszewskiej. Biegałam codziennie pod więzienie, aby go zobaczyć. Siedział w celi na trzecim piętrze, stojąc pod płotem widziałam go w oknie. Któregoś dnia gdy stałam pod tym płotem, zaczął machać rękoma i krzyczeć. Obejrzałam się i zobaczyłam łapankę. Tak to uwięziony brat uratował mnie przed aresztowaniem. Nie spodziewałam się, że tak szybko zrewanżuję się mu. Przyszedł do mego mieszkania na Złotą znany mi z widzenia przedwojenny porucznik wojska polskiego, szwagier Zdziśka Motylewskiego. Oświadczył mi, że organizacja szykuje akcję odbicia więźniów wywożonych do Niemiec koleją z Dworca Wileńskiego. Wśród więźniów ma być mój brat Donat. Zapytał czy zgodzę się wziąć w tej akcji udział. Moim zadaniem było odebrać go i zaprowadzić na konspiracyjne mieszkanie. Zgodziłam się bez namysłu. Czekałam na niego na peronie dworca. Dobiegł do mnie, wziął pod rękę i ruszyliśmy do wyjścia z dworca. Za sobą słyszałam biegnących żandarmów. Byłam sztywna ze strachu, a Donat kazał mi uśmiechać się do niego i wdzięczyć się. Widocznie dobrze zagrałam swą rolę, gdyż minęli nas i pobiegli dalej. Drugi uciekinier Zdzisiek Motylewski zastał złapany. Umieściłam brata w domu granatowego policjanta przy ulicy Siennej u pani Inowrocławskiej. Nie minęło kilka dni, gdy na ulicę Złotą przyszedł kolega, Marian Cypel. Poprosił mnie, abym wyszła z nim na miasto, bo trzeba załatwić sprawę. Przeszliśmy przez gruzy przy ulicy Żelaznej i doszliśmy do jakiejś restauracji. Za oknem przy biurku siedział jakiś mężczyzna. Marian wyciągnął pistolet i kilka razy do niego strzelił. Później chwycił mnie za rękę i pociągnął poprzez gruzy. Powiedział mi później, że zabił człowieka, który wydawał Niemcom akowców. Byłam dla niego tylko kamuflażem. Prosto po tym zamachu poszliśmy do Donata. Gdy się dowiedział co się stało, rozgniewał się na Mariana, że ośmielił się mnie narażać. Wróciliśmy na ulicę Złotą. W tym czasie na ul. Siennej Niemcy urządzili „kocioł” i dokonywali rewizji szukając zamachowca. Po kilku godzinach, gdy obława się skończyła, poszliśmy zobaczyć czy bratu nic się nie stało. Weszliśmy do mieszkania, a Donata nie ma. Usiedliśmy na wersalkę i zaczęliśmy snuć różne przypuszczenia. Wtem z tapczanu odzywa się Donat, że teraz to mu za ciężko. To była jedyna zabawna sytuacja podczas całego powstania. Brat mój Donat, walczył najpierw w zgrupowaniu Parasol. Gdy padła Wola, przedarł się do Śródmieścia i przyszedł do mego szpitala na Złotą. Gdy się ze mną przywitał, odwołał na bok dowódcę szpitala por.”Żbika” mego szefa. Prosił go o opiekę nade mną. Powiedział mu, że mają mnie tylko jedną i żeby mnie oszczędzał. Myślałam, że go zaduszę ze złości. Gdy go skarciłam, kazał mi być cicho. Powiedział, że obiecał rodzicom, że będzie się mną opiekował. Nie byłam żadną bohaterką, robiłam rzeczy, które były w moich możliwościach. Nie byłam nawet pielęgniarką, byłam do pomocy.
Gdy wybuchło powstanie akurat skończyłam dwadzieścia lat. Z początku pracy w szpitalu starsza lekarka wyżywała się na mnie. Dała mi kilka razy po buzi, gdyż źle reagowałam na rannych. Szpital znajdował się pod koniec ulicy Złotej i Siennej w stronę dzisiejszego Pałacu Kultury w hurtowni win i wódek. Umiejscowiono go na parterze ceglanego budynku. Porucznik pozwalał warszawiakom brać wódki kolorowe, białe szły do dezynfekcji rannych. Niemcy bombardowali miasto dzień i noc. Spadały bomby burzące i zapalające. Pył i tynk sypał się na głowy. Któregoś dnia zobaczyłam biegnącą ulicą Złotą kobietę z urwanymi stopami. Biegła tak szybko, że sanitariusze nie mogli jej dognać. Patrząc na strzępy jej ciała zamieniłam się w słup soli. Wtedy lekarka spoliczkowała mnie po raz pierwszy krzycząc, że nie nadaję się na pielęgniarkę. Porucznik podszedł do lekarki i powiedział, aby się na mnie nie wyżywała, gdyż i tak im się przydam. Przydałam się rzeczywiście do stania razem z cywilami w kolejce po wodę przy studniach głębinowych. Po miesiącu walk tylko tam była woda. Potrzebna byłam do karmienia i mycia rannych. Dla nas wody nie wystarczało. Przez całe powstanie nie myłam głowy, o dziwo nie miałam wszy. Pracowałam też przy grzebaniu zabitych i zmarłych. Przy ulicy Złotej 57 zginęła od bomby kobieta z dzieckiem przy piersi. Nie mogliśmy go od niej oderwać. Tak pochowaliśmy matkę z dzieckiem zawinięte w prześcieradło, gdyż trumien zabrakło.
Biegaliśmy po opuszczonych mieszkaniach i zabieraliśmy wszystko co się nadaje do zawinięcia zabitych. Szukaliśmy butelek, aby włożyć kartkę z danymi zabitego, jeśli miał dokumenty. Gdy pewnego dnia myłam rannego powstańca z Białegostoku rozpoczął się nalot. W czasie gdy obmywałam żołnierzowi rozerwane udo, chwycił mnie za ręce i prosił, żebym nie odchodziła, bo się boi. Ja też się bałam, gdyż w tym samym czasie wybuchały bomby bardzo blisko szpitala. Sypał się tynk i gruz. Od kurzu nic nie było widać. Pomiędzy wybuchami słychać było potworne wycie silników bombowców. Gdy wyszłam na dziedziniec szpitala, zobaczyłam, że jest poryty lejami od bomb. W lejach tkwiło siedem ogromnych bomb, które nie rozerwały się. Tego typu bomby przebijały stropy i wybuchały w piwnicach. Czyniły ogromne spustoszenie. Gdyby wybuchły, po szpitalu nie byłoby śladu. To był cud lub sabotaż przymusowych polskich robotników. W pierwszych dniach powstania, podczas budowania barykad, wielu z nas zginęło od kul snajperów. Wypatrywaliśmy ich skąd strzelali i natychmiast nasi chłopcy ruszali na dom, gdzie się kryli. Miałam dobre oczy i potrafiłam wypatrzeć lufę w oknie na kilkaset metrów. Snajperzy byli naszą zmorą. Pomimo to z początku odnosiliśmy sporo sukcesów. Po pewnym czasie zachorowałam na dyzenterię. Leżałam kilka dni nieprzytomna na drugim piętrze nad szpitalem i nic mnie już nie obchodziło. W tym czasie od „ryczących krów”, z budynku gdzie leżałam, odleciała ściana. Gdy mi się poprawiło wróciłam do swych obowiązków.
Kiedy powstanie upadło, Donat dotarł do mnie i powiedział mi, abym nie szła do niewoli, tylko wyszła z miasta razem z cywilami. Posłuchałam brata, nałożyłam na siebie zwykłą kurtkę i chustkę na głowę. Nie doszłam nawet do Pruszkowa, gdzie gromadzono cywili. Zostałam z kolumny wyłuskana przez żołnierzy niemieckich i odstawiona na bok. Pokazałem im kenkartę z Młocin, puścili mnie.
Rozpoczęła się moja tułaczka po podwarszawskich wsiach. Nikt nie chciał mnie przyjąć, najwyżej na jedną noc. Wszyscy chcieli pieniędzy. Tylko skąd je wziąć. Wsie podwarszawskie niczym nie przypominają podlaskich. Kiedy ukrywałam się we wsi pod Supraślem i poprosiłam gospodynię o wodę, to dała mi kubek mleka. Gdy powiedziałam, że nie mam pieniędzy, tylko machnęła ręka. Wreszcie znalazłam mieszkanie, którym był…chlewek. Za to mieszkanie i jedzenie oddałam wszystko co miałam. Złoty łańcuszek, krzyżyk, medalik. Ponadto zachorowałam na tyfus. Był październik. Leżałam w tym chlewku na sienniku, od czasu do czasu gospodarz dawał mi coś do zjedzenia. Sprowadził też lekarza, który mieszkał w drugiej wsi i był u Niemców lekarzem sanitarnym. Niemcy sami nie chcieli dotykać chorych na tyfus. To on mnie wyleczył i postawił na nogi.
W końcu stycznia 1945 roku właśnie z tym lekarzem z Lublina Piotrem Mazurkiem wyruszyliśmy do Warszawy szukać wiadomości o bliskich. Szukałam ich na ruinach domu, gdzie mieszkałam przed powstaniem. Stał on po przeciwnej stronie ulicy, gdzie był powstańczy szpital. Czytałam kartki przyczepione na murze szukając wiadomości od brata. Wtem jakaś nieznana mi kobieta zaczęła mnie wyzywać od złodziei, oskarżała mnie, że ukradłam jej zastawę stołową. Na nic nie zdały się żadne tłumaczenia. Wziął mnie w obronę jakiś mężczyzna, mówiąc że nie mam nawet torebki z sobą. Kobieta, która mnie oskarżała o kradzież wreszcie odeszła i wtedy przyjrzałam się memu obrońcy. Od razu poznałam, że to powstaniec. Zapytałam go o to. Gdy potwierdził, zapytałam go o swego brata. Powiedziałam mu, że jest z Białegostoku, ma ps.”Sójka” i lubi śpiewać „Czar Polesia”. Odpowiedział, że zna go i wie gdzie jest. Poprosiłam go o adres. Roześmiał się i powiedział, że to niemożliwe, gdyż Donat jest w lesie w pobliżu Warszawy. Nieznajomy miał kartkę, więc zapisał mój adres. Minęło dwa dni i w drzwiach mego schronienia stał mój brat Donat. Jaka to była ulga i radość. Znów poczułam się bezpieczna. Dowiedziałam się od niego, że mężczyzna którego spotkałam w Warszawie to był Janek Rodowicz ps. „Anoda”, jego kolega ze zgrupowania. Po upadku powstania Donat Czerewacz ps.”Sójka” razem z dwadzieścia dwoma kolegami wraz z bronią przepłynęli Wisłę w okolicach Przyczółka Czerniakowskiego na Pragę i poszli do partyzanckiego oddziału. Operowali w Puszczy Białej w rejonie Wyszkowa. Po chwili zauważyłam, że Donat ma na sobie kożuch ojca. Wiedziałam już, że był w domu. Był, ale musiał uciekać z Białegostoku, bo przyszli po niego do domu żydowscy funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa. Uratowała go pani Wojciulowa nasza sąsiadka. Wypuściła go z domu poprzez swoje mieszkanie, gdyż mieliśmy wspólny korytarz. Pani Wojciulowa była żydówką. Do niej należał dom, w którym mieszkaliśmy oraz dom po drugiej stronie ulicy pod numerem 24.W obu domach mieszkali lokatorzy. Była już starszą samotną osobą. Oddała swój duży pokój naszej rodzinie, a sama zadowoliła się małym obok dużego. Pokój ten ogrzewany był ze wspólnego pieca. Syn jej Stanisław zginął w walce o wolną Polskę w 1920 roku. Przeżyła wojnę mieszkając z nami. Była staruszką i nikt się nią nie interesował. Sąsiedzi z ulicy byli porządnymi ludźmi i nie donieśli Niemcom, że tu mieszka żydówka.

Powrót do domu

Donat przestrzegł mnie, żebym nigdzie nie przyznawała się, że byłam w powstaniu, gdyż Urząd Bezpieczeństwa wyłapuje i niszczy powstańców jak wszy. Od tej pory nie przyznawałam się do pobytu w Warszawie podczas powstania. Brat poradził mi, abym udała się na Pragę, gdyż stamtąd odchodzą samochody pocztowe do Białegostoku. Jeśli powołam się na ojca, to za darmo zawiozą mnie do domu. Tak też się stało. Przyjechałam do Białegostoku wojskowym ciężarowym samochodem, który miał dorobioną budę na pocztę. Gdy powróciłam z Warszawy do Białegostoku, zdałam kenkartę w urzędzie meldunkowym. Wracając do domu szłam ulicą Pałacową. Gdy zbliżyłam się do ulicy Branickiego, gdzie był Urząd Bezpieczeństwa, dwóch tajniaków wciągnęło mnie do budynku. Zażądali dokumentów. Gdy pokazałam im zaświadczenie o zdaniu kenkarty i odpowiedziałam na zadane mi pytania wypuścili mnie. Pytali mnie również czy byłam w powstaniu. Postąpiłam jak brat mi poradził i nie przyznawałam się, że byłam w tym czasie w Warszawie. Wiosną 1945 roku zamieniliśmy się na mieszkania z gospodarzem domu, w którym mieszkaliśmy. Zamieszkaliśmy w sąsiednim domu pod numerem 24. Mieliśmy dwa pokoje i kuchnię. Znajomi z warszawskiej AK poprosili nas, abyśmy wzięli na mieszkanie polecanego przez organizację lokatora. Nazywał się Stefan Dąbrowski, pracował na białostockim lotnisku. Zgodziliśmy się, gdyż w mieście brakowało mieszkań. Całe centrum miasta leżało w gruzach. Zarząd miasta przymusowo nadzielał lokatorów. Przewidywaliśmy, że wcześniej czy później kogoś i tak zakwaterują. Pan Stefan przydał się nam bardzo szybko. Od Basi Posarzyńskiej, która pochodziła z naszej ulicy przyszła wiadomość, że mój brat Donat został złapany z bronią w ręku podczas potyczki z wojskiem. Został przewieziony do więzienia w Otwocku, z którego uciekł. Obecnie ukrywa się w Warszawie. Postanowiłam się z nim spotkać. Poprosiliśmy naszego lokatora, aby załatwił mi lot do Warszawy samolotem. Zgodził się, cieszyłam się z tego, gdyż było szybciej i bezpieczniej, ponieważ nikt nie mógł mnie śledzić. Rejsowy lot transportowym Douglasem trwał bardzo krótko. Pierwszy raz leciałam samolotem. Co się najadłam strachu, to tylko ja wiem, ale najgorsze było przede mną. W pewnym momencie coś drgnęło w obrazie mijanych pól , lasów i zabudowań. Najpierw zobaczyłam pojedyncze spalone budynki, a potem wielkie rumowisko rozerwanych budynków. Patrzyłam w dół nie mogąc zrozumieć na co patrzę. Mignęła srebrna wstęga Wisły i morze ruin rozścieliło się aż po horyzont. Dotarło wreszcie do mnie, że to przecież Warszawa. Byłam tam przecież i widziałam Warszawę po powstaniu, ale z perspektywy ulicy. Nie mogłam jej poznać. Zastygłam w tym zdziwieniu i dopiero szarpania samolotu schodzącego do lądowania przywróciły mi poczucie rzeczywistości. Po opuszczeniu lotniska spotkałam się z Basią Posarzyńską. Przez ruiny zaprowadziła mnie w okolice mostu Kierbedzia. W ruinach jednej z wysokich sześciopiętrowych kamienic był mój brat. Ukrywał się wraz z kolegą na szóstym piętrze zrujnowanego budynku. Na wysokości piątego piętra schody były zarwane. Dostałam się na szóste piętro po spuszczonej drabinie. Weszłam tam pierwsza. To co zobaczyłam, przeraziło mnie. Stały przede mną dwie postacie o dużych głowach, nosach, wykręconych ustach, zapadniętych podkrążonych oczach, sinej skórze. Nigdy wcześniej i nigdy później nie widziałam tak pobitych ludzi. Stałam tak i patrzyłam, i nie wiedziałam, który z nich jest moim bratem. Poznałam go po głosie, dopiero jak się odezwał. Później mi powiedział, że byli bici nahajami po przywiązaniu do wywróconych giętych krzeseł. Gdy ślady po biciu z grubsza poschodziły, Basia zabrała Donata do swojej ciotki, która mieszkała w Otwocku. Brat skorzystał z amnestii, którą ogłoszono 22 lipca 1945 roku. Zapisał się na studia w Otwocku, gdyż miał skończone gimnazjum. Po ich ukończeniu został dziennikarzem.
Nigdy nie zapomniał powstania i kolegów. Tych, którzy zginęli i tych, którzy przeżyli. Batalion Zośka”, w którym służył stracił 300 żołnierzy, w tym wszystkich dowódców kompani i 48 instruktorów harcerskich. Przeżyło 295 kolegów. Dla jednych i drugich napisał piosenkę pod tytułem „Zośka”. Refren powstał na początku września 1944 na Starym Mieście. Następne zwrotki na Czerniakowie, skończył po klęsce powstania w szpitalu na Pradze. Tam po raz pierwszy ją zaśpiewano, po tym jak Jerzy Zakrzewski napisał do niej muzykę.

„ Zośka”

Szare hełmy błyszczą stalą,
Rytm podkutych nóg.
Twardo dudni bruk.
Hej, niech zmyka wróg!
To szturmowcy drogą walą,
Śpiewa chłopców chór.
W cekaemów i peemów wtór,
„Do boju!

Zośko, Zosiu, hej, Zosieńko!
Maszerować chodź, panienko,
Przecież idziem w bój,
W tan przy świście kul,
Seryjką z peemu
W rytm tego refrenu
Wybijaj takt!

Cóż, że czasem kula draśnie,
Cóż, że tryśnie krew,
Brzmi szturmowy śpiew,
Nasz bojowy śpiew!
A gdy który śmiercią zaśnie,
To przyjemnych snów!
Spotkamy się jutro może znów,
Kolego!

Zośko, Zosiu, hej Zosieńko
Łezkę z oka otrzyj ręką,
Chociaż może padł
Ten co serce skradł.
Szturmowa to dola-
Śmierć, nigdy niewola,
Ge-eSa los!

Hej Zosieńko, hej panienko!
Po cóż próżne łzy?
Wszakże z naszej krwi
Wolne wstaną dni
I wyjdziemy znów z piosenką
Panterkowy strój.
I z zabawą, chociaż krwawą,w bój,
Kochanie!

Zosiu, Zosiu!Hej Zosieńko,
Żeśmy wszyscy się pod rękę
W te radosne dni!
Maj bzem będzie kwitł,
Pójdziemy łanami
Tkanymi chabrami
Ty, ja i my!”

 

W PRL-u

Na wiosnę 1945 roku ojca oddelegowano do Lecem czyli Łuczan, taką wcześniejszą nazwę miało miasto Giżycko. Dostał tam służbowe mieszkanie. Było ono przy ulicy Traugutta 12. Za ojcem pojechała mama. Jako że mieszkanie po rodzicach zajął Leonard z rodziną, pojechałam do rodziców. Spotkałam tam profesora Pochwałowskiego, który był wcześniej Dyrektorem Liceum Pedagogicznego w Białymstoku. Zaproponował mi uzupełnienie wykształcenia. Zrobiłam tam trzecią i czwartą klasę gimnazjalną. Skończyłam też Liceum Pedagogiczne. W trakcie tej nauki zostałam aresztowana. Poszło o słownik do angielskiego. Gdyby nie harcerstwo, gdyż byłam drużynową, nie wiem jak by się to skończyło. W drużynie mojej była Alfreda Zawadko, córka burmistrza Giżycka. Na jej prośbę burmistrz podjął interwencję i mnie wypuszczono. Następny raz aresztowano mnie jak wychodziłam z siedziby komendy hufca w Giżycku, akurat po akcji letniej. Podczas przesłuchania ubowiec wymachiwał mi pod nosem pistoletem. Znów przyszedł burmistrz i mnie uwolnił. Tym razem zarzucano mi, że harcerze maszerowali przez miasto kolumną. Po prostu harcerstwo skautowe było źle widziane, najlepiej żeby go wcale nie było. W tym czasie władze próbowały wprowadzić tzw. „czerwone harcerstwo”. Nie udało się tego zrobić, polskie społeczeństwo odrzuciło komunizm. Dopiero po zjeździe Łódzkim ZHP w 1956 r zluzowano harcerzom.
Dramatycznym wydarzeniem dla rodziny była tragiczna śmierć ojca. Koło Pisza na zakręcie podjechał do jadącego motorem ojca samochód. Pasażer samochodu przez odkręconą szybę strzelił ojcu w głowę. Gdy przewrócił się do rowu, zabrali mu motor, rękawice skórzane, a do teczki włożono mu ulotki UPA. Znajomy leśniczy, który go znalazł powiadomił nas o tej tragedii. Rannego ojca zabraliśmy do szpitala w Giżycku. Lekarz powiedział, że potrzebna jest preparacja czaszki, a taką robią w Warszawie. Ponadto powiedział, że nie może go ratować, bo był telefon z UB, że nie wolno. Gdy zmarł nie pozwolili go nawet umyć ani ubrać. Ledwo wybłagałam, aby pozwolili go nam pochować.
W tej trudnej dla nas sytuacji pomógł nam dużo Tadeusz Jasiński, harcerz drużynowy chłopców. Zbliżyło to nas do siebie na tyle, że został moim mężem. Tadeusz należał do tajnej organizacji WiN. Pomimo że skończyłam Liceum Pedagogiczne, nie pracowałam jednak w tym zawodzie z powodu słabych zarobków. Po wyjściu za mąż potrzebne były pieniądze na mieszkanie i meble. Mąż mój, pracował jako księgowy w Spółdzielni Spożywców. Któregoś dnia nie wrócił z pracy. Pobiegłam do spółdzielni, a kierownik mówi, że dawno już wyszedł. Na ulicy spotkałam znajomą, która widziała jak go prowadzono do Urzędu Bezpieczeństwa przy ul. Generała Zajączka. Poszłam tam i zaczęłam domagać się od dyżurnego oficera widzenia z mężem. Byłam wtedy w dziewiątym miesiącu ciąży. Zrobiła się wielka awantura najpierw z dyżurnymi, a potem z udziałem szefa Urzędu o nazwisku Hess. Pracowałam wtedy w instytucji o nazwie Państwowe Nieruchomości Ziemskie. Pracowałam razem z jego żoną, więc mnie znał. W końcu powiedział, że męża przesłuchają i odwiozą do domu. I tak rzeczywiście było. Mąż wrócił do domu trochę po północy. Było to pierwsze, ale nie ostatnie zatrzymanie męża.
Do zmartwień o męża doszedł nowy kłopot. Zaczęło się od tego, że do naszego mieszkania zakwaterowano pułkownika, enkawudzistę, który nazywał się Wołodzia Bogaczuk. Mieszkał u nas od czasu do czasu jak przyjeżdżał do Giżycka. Mieszkanie nasze bardzo mu się podobało. Sugerował nam abyśmy je opuścili. Zrozumieliśmy, że jeśli mu nie ustąpimy mieszkania, to możliwe, że pojedziemy na Syberię. Postanowiliśmy uciekać z Giżycka. Zostawiliśmy ładne, wypłacone do połowy mieszkanie i meble. Witek i Donat przyjechali traktorem z dwiema przyczepami. Po nocy załadowaliśmy co się dało i wyjechaliśmy do Knyszyna. Mieszkanie przekazaliśmy miejscowemu sekretarzowi partii, po to aby się nie dostało Bogaczukowi. Przygarnął nas Witold do swego domu w Knyszynie. Po jakimś czasie zatrudniliśmy się jako księgowi w Gospodarstwie Rolnym. Dostaliśmy nawet domek do remontu. Znów trzeba było zaczynać od nowa. Po pewnym czasie uzyskaliśmy zgodę na ekshumację taty i teraz leży w Białymstoku w rodzinnym grobowcu. Gdy nadarzyła się okazja zatrudniłam się w Białymstoku. Pracowałam w ZURT, w Komendzie Chorągwi ZHP oraz PKS. Miałam tam samodzielne i dobrze płatne stanowiska. Wróciłam też na na swoją ulicę. Dobrzy ludzie z ulicy załatwili mi mieszkanie w domu pod numerem 20. Przeżyłam tam wiele szczęśliwych chwil.
Dziś jestem już od dawna na emeryturze i mieszkam w bloku blisko swoich ukochanych Bojar. Wcześnie poszłam na emeryturę, aby móc wychowywać wnuki. Bardzo kochałam też swych braci. Od najmłodszych lat opiekowali się mną, chronili mnie, wspomagali jak tylko mogli. Otoczyli mnie opieką w latach wojny, konspiracji, Powstania Warszawskiego. Pomagali mi również i później. Spotykałam się z nimi jak tylko to było możliwe. Mogłam liczyć na ich braterską miłość i harcerską solidarność. Każdy z nich jest ojcem chrzestnym jednej z moich trzech córek. Najstarszy Leonard pierwszej córki- Ewy. Średni brat Donat, średniej córki-Izabeli. Najmłodszy Wiktor, najmłodszej córki -Małgosi.
Te trudne i dramatyczne przeżycia wojenne wytworzyły między nami więź, która przetrwała całe życie. Dzisiaj moich rodziców i braci już nie ma. Bardzo ich kochałam, dlatego każda pamiątka dotycząca któregoś z nich jest dla mnie bardzo cenna. W moim sercu nadal gości wdzięczność dla Pana Boga, że dał mi takich rodziców i takich wspaniałych braci. Z jednej rzeczy jestem w życiu zadowolona. Udało mi się wychować moje córki tak, że żyją między sobą w wielkiej przyjaźni. Jeśli której przydarzy się jakiś kataklizm, wzajemnie sobie pomagają. Utrzymują częste wzajemne kontakty. Są z sobą bardzo zżyte. Te wzajemne rodzinne relacje przeniosły się na następne pokolenie. Moje wnuki pamiętają o mnie i są w stosunku do mnie bardzo serdeczne. Jestem szczęśliwym człowiekiem. Jestem wdzięczna Stwórcy za każdy nowy dzień.
Wspomnienia spisał 7.01.2014r.
Grzegorz Krysiewicz

 

Ten wpis opublikowano w kategoriach: Artykuły, Wspomnienia. Dodaj do zakładek ten link.

Komentowanie wyłączono.