Moja babcia ma 82 lata i cieszy się dobrą pamięcią. Jest więc dla mnie kopalnią wiedzy historycznej. Mama mojego taty powiedziała mi, że była przymusowo zatrudniona w szpitalu w obozie dla jeńców wojennych. Znajdował się on w Choroszczy. Wspomnienia mojej babci Anny Waczyńskiej dotyczące pracy przymusowej w miejscu zamieszkania zamierzam spisać oddzielnie.
Musiałam więc znaleźć osoby starsze od mojej babci, a w mojej rodzinie nie ma już takich, dlatego poprosiłam o pomoc tatę. Jest on przyjacielem państwa Heleny i Henryka Zinówko z Ruszczan. Pan Henryk od zawsze mieszka w Ruszczanach. Pani Helena (z domu Wesołowska) pochodzi ze Złotorii i wraz z mężem zamieszkała w Ruszczanach po ślubie, który miał miejsce w latach pięćdziesiątych. Obydwoje wywieziono do przymusowej pracy w Prusach Wschodnich.
Pytania do wywiadu zaczerpnęłam ze strony internetowej stowarzyszenia. Po rozmowie z tatą doszliśmy do wniosku, że nie wszystkie pytania wykorzystamy. Nietaktem byłoby spytać kobietę o jej wiek, lepiej zapytać ile miała lat, gdy została wywieziona z kraju i w którym to było roku. Okazało się, że nasza decyzja była trafna. Przeprowadziliśmy wywiad w formie luźnej rozmowy o dawnych czasach. Nasza wizyta i jej cel została zapowiedziana przez tatę kilka dni wcześniej. Już wtedy nasi rozmówcy zasypali tatę ogromem wspomnień z czasów wojny. Po powrocie do domu spisał wszystko co usłyszał, by nie umknął nam żaden szczegół. Po przeczytaniu zapisków taty, już wiedziałam o czym będę rozmawiać z państwem Zinówko.
Pojechaliśmy do Ruszczan. Było piękne niedzielne popołudnie. Nasi rozmówcy zostawili otwartą bramę. Oczekiwali naszego przyjazdu. W progu zostaliśmy przywitani przez gospodynię domu. Przeprosiła nas i uprzedziła, że mąż nie jest chętny, by opowiadać o tamtych czasach. Jej też zabrania wspominać przykre chwile. Pomyślałam sobie, że chyba jednak nie uda nam się przeprowadzić wywiadu. Uspokoił mnie mój tato:
– Będzie dobrze – powiedział.
Pani Helena była bardziej chętna do rozmowy, ale usłyszała od męża:
– Nie mów tego, tego mówić nie można!
– Heniuś – powiedziała – ty siedzisz w domu i nic nie wiesz. Świat idzie do przodu. Już wszyscy o tym mówią.
– Ja tam wiem swoje – dodał pan Henryk.
Pani Helena przyniosła różaniec, pamiątkę z lat wojny. Otrzymała go od mamy „na tułaczkę”. Modliła się na nim i z nim wróciła do Ojczyzny. Wiek pamiątki potwierdzał wytarty drewniany krzyżyk i zardzewiałe druciki łączące paciorki. Pani Helena pozwoliła nam się sfotografować ze swoim różańcem, jednak w tajemnicy przed mężem. Udaliśmy się więc do sąsiedniego pokoju. Nasz gospodarz nie zgodził się na zrobienie sobie zdjęcia. Jego żona obiecała nam inną pamiątkę z wojny. Miało to być zdjęcie pani Heleny z gospodynią i jej dziećmi, u których pracowała. Pan Henryk oznajmił nam, że żadnych pamiątek do domu nie przywiózł. Mówił, że miał zdjęcia, ale je porwał i wyrzucił, gdy zbliżała się Armia Czerwona. Dokładnie opisałam państwu Zinówko jaki był cel mojej wizyty i zarys pracy, jaką miałam zamiar napisać. Pani Helena poprosiła mnie, by nie pisać o wszystkich szczegółach naszej rozmowy. Miałam tylko spisać krótkie wspomnienia, jak w książce, którą nam dała do przeczytania pt. „Za kromkę chleba” Sylweriusza Dworakowskiego. Nasza gospodyni zaproponowała nam kawę i herbatę, a pan Henryk zaczął opowiadać o tym, jak Sowieci zmuszali ich do kopania okopów. Razem z tatą słuchaliśmy uważnie i notowaliśmy.
– Co pan tak pisze? – spytał pan Henryk.
– Piszę, by nie pominąć żadnych interesujących szczegółów – odpowiedział tato.
Zauważyliśmy uśmiech na twarzy naszego rozmówcy. Przyjęliśmy to jako znak akceptacji. Kawa stała i stygła, a nasi gospodarze wspominali minione lata. Nie musieliśmy nawet zadawać pytań. Mój tato był świeżo po lekturze książki opisującej „wywózki”, a poza tym jest świetny z historii, właśnie dlatego potrafił umiejscowić w czasie opowieści naszych bohaterów. Dla mnie to była niezwykła lekcja historii.
W domu wraz z tatą poukładaliśmy wydarzenia chronologicznie. Owocem naszej pracy jest niniejsze opowiadanie zatytułowane słowami najczęściej powtarzanymi przez naszych bohaterów: „BYLIŚMY MŁODZI…”
Trafiło na nas.
Był rok 1943. Wiedzieliśmy o wywózkach. Z każdego domu kogoś zabierano. Razem z trzema siostrami i bratem mieszkaliśmy w Złotorii – opowiada pani Helena. Tato zmarł jak byłam jeszcze mała. Mama przeżyła wojnę. Brat Adolf był najstarszy. Starsza ode mnie siostra Jadwiga w czasie wojny była już zamężna z Sadowskim. Już za Sowietów jej męża zamknęli w więzieniu w Białymstoku, a ją wywieźli na Sybir. Wiele wycierpiała, ale wróciła. Żyła dłużej niż mąż, jednak już nie ma jej wśród nas. Brat mówił, że wolałby, żeby to młodsza siostra wyjechała, bo ja więcej pomogłabym przy gospodarce i w lesie, bo byłam silniejsza. Powiedziałam mu, że kto dostanie wezwanie ten pojedzie. Siostra miała chłopaka, więc chciałam, żeby ona została. Trafiło na mnie.
Pan Henryk mówił krótko. Przynieśli nakaz. Trzeba było iść. Nie warto było uciekać, bo gdzie? Wszędzie Niemcy i tak by złapali. Pan Henryk Zinówko miał dwóch braci. Młodszy Kazimierz mieszkał obok. Zmarł w zeszłym roku. Nie był wywieziony. Starszy Władek, który również już nie żyje, pracował dla Niemców na kolei w Białymstoku. „Tylko mnie wywieźli” – opowiadał pan Henryk. No cóż, na mnie popadło. Małżonkowie mówią zgodnie: „…byliśmy młodzi, mieliśmy może po szesnaście, siedemnaście lat jak nas wywieźli”. Nie znali się w czasie wojny. Poznali się i pobrali po wojnie. Pani Helena wspominała jak w obozie przejściowym pod Białymstokiem koło szosy żółtkowskiej (tak kiedyś nazywano szosę do Warszawy) czekali na wyjazd w nieznane. Gdy żegnali się z bliskimi zaśpiewali pierwszą zwrotkę piosenki „Serdeczna Matko opiekunko ludzi, niech Cię płacz sierot do litości wzbudzi, wygnańcy Ewy do Ciebie wołamy, zlituj się zlituj niech się nie tułamy.” Jej głos załamał się w gardle: … a później… później były już tylko płacz, nasz i tych którzy nas żegnali. Pani Helena wspomina: „… dwóch znajomych uciekło z obozu przejściowego pod Knyszynem rozcinając druty ogrodzenia”. „Złapali ich jednak i wywieźli. Widziałem jak skakali z pociągu- mówił pan Henryk- ale w ostatnim wagonie stali Niemcy i strzelali. Niektórzy zginęli, niektórzy uciekli, ale i tak ich złapali i w więzieniach siedzieli. Jak wyszli z więzienia, to tak wyglądali…- pokazał skrzywiony palec wskazujący – chciałeś żyć, musiałeś robić co każą”.
Na obcej ziemi.
„Ze stacji docelowej zabrał nas bauer na swoje gospodarstwo – wspomina pani Helena. Jechałam ja i trzy koleżanki. Dwie były z Białegostoku, więc cieszyłam się, że będziemy razem. Gdy zajechałyśmy na miejsce z domu wyszła żona bauera i wskazała na mnie palcem. Ja zostałam, a trzy dziewczyny poprowadzono dalej. Rozpłakałam się, bo myślałam, że zostałam sama. Na szczęście wyszedł młody chłopak i powiedział do mnie po polsku, bym nie płakała. Mówił, że będziemy wszyscy razem, tylko ja miałam pracować w domu, a koleżanki w polu i przy obrządku zwierząt. Tym Polakiem był Janek z Garwolina, a pracował tam już kilka miesięcy. Było jak powiedział. Ja pomagałam w kuchni. Robiłam przetwory na zimę, nosiłam wodę do mieszkania i pilnowałam ogródka przy domu. Spaliśmy razem w wydzielonym domku z dziurawym dachem. Zimą w jednej izdebce rozpalaliśmy piec żelazny. Koleżanki miały ciężką pracę. Wiosną, latem i jesienią szły w pole. Było im zimno lub miały twarze spieczone słońcem. Prace przy zwierzętach tez miały ciężką. Żadnych pieniędzy za pracę nie dostawałyśmy. Mój gospodarz nie był dobrym człowiekiem. Raz dostałam kijem po plecach od tego „szwaba”. Nosiłam wodę wiadrami do beczki w domu. Bolał mnie brzuch, miałam okres. Mówiłam mu, że mnie boli. Uderzył mnie i powiedział, że za wolno chodzę. Uciekłam do naszego domku. Powiedziałam koleżankom, że nie pójdę na obiad. Niech sami zeżrą! – powiedziałam. Przekonały mnie jednak i poszłam. Mieszkaliśmy kilka kilometrów od Pasłęka. Pamiętam nazwę niemiecką Holland (Preuss Holland). Tam chodziliśmy do kościoła.
„Ja byłem niedaleko Królewca – mówił pan Henryk. U bauera było nas chyba sześciu chłopa, a na wykopki przyjeżdżały dziewczęta. Po zakończeniu wyjeżdżały. Ja pod opieką miałem cztery czy sześć koni. Jeździłem do lasu po drzewo i pracowałem w polu jak wszyscy. Znałem swoją robotę. Niemiec mnie lubił. Dostawaliśmy co miesiąc parę marek na papierosy. W niedzielę jak byliśmy w Królewcu (niedziele były wolne, tylko zwierzęta było trzeba karmić) to w sklepie mogliśmy kupić piwo. Oczywiście jak nie było Niemców. Do Królewca do kościoła dojeżdżali tylko ci co mieli na to pieniądze. W chacie spaliśmy na starych drewnianych łóżkach, na siennikach ze słomy”. „Wyżywienie było marne, zacierka z żytniej mąki, kromka chleba, czarna kawa bez cukru i cały bal…” – wspomina pan Henryk. Pani Helena mówiła, że i u nich zawsze było mało jedzenia. Z domu nic im nie przysyłano. Dobrze było, człowiek do wszystkiego się przyzwyczai – mówił pan Henryk. Zapoznałem kolegów, koleżanki. Nie było źle. Przecież była wojna. Wesz nie było. Na piersi mieliśmy przyszytą literę P i jak wychodziliśmy poza gospodarstwo musieliśmy mieć przepustkę od bauera. Było ze mną dwóch braci z Warszawy. Starszy prosił o przepustkę do domu i dostał. Pojechał, ale nie wrócił. Został i zginął w Powstaniu Warszawskim. Gdyby nie dali mu przepustki pewnie by żył.
Pani Helena opowiadała: „… jak wracaliśmy z kościoła to kilka dziewcząt z sąsiedniego gospodarstwa nie miało przepustek i żandarmi zabrali je z drogi. Bauer pojechał po nie i miały sporo kłopotów”.
Wyzwoliciele ze wschodu.
Przyszli wyzwoliciele. Jacy to wyzwoliciele?! – mówił pan Henryk. Zabrali nas z majątku i zagnali do kopania rowów. Były to wielkie rowy przeciwczołgowe, głębokie. Z jednej strony ściana musiała być stroma. Raz położyłem się, by chwilkę odpocząć i usnąłem. Kiedy obudził mnie kolega, bo przyszedł czas posiłku, okazało się, że ktoś ukradł mi menażkę przypiętą do paska. To było straszne, bo nikt by mi drugiej nie dał. Nie miałem w co wziąć swojej porcji. Mój kolega powiedział, że załatwimy menażkę. Miał na to sposób. Koło baraku stał na uwięzi duży pies, a przy budzie była jego miska. Kolega z jednej strony kijem drażnił psa, a ja z drugiej zabrałem mu miskę. Wytarłem ją rękawem, bo wody nie było. Mogłem odebrać swoją porcję zupy. Później siekierą przebiliśmy otwór na brzegu miski i przypiąłem ją do pasa, by nikt mi jej znowu nie ukradł.
Jak przyszli Sowieci, dzielili nas w zależności od tego kto skąd pochodził. Stanąłem wśród tych z białostockiego. Jeden ze starszych zauważył medalik z Matką Boską na mojej szyi. Zapytał:
– Что это? (Co to?)
– Это Matka Boska! – odpowiedziałem. Moja matka dała mi ten medalik, by Matka Boska się mną opiekowała.
– To ty Polak, warszawiak?- odezwał się ruski sołdat.
Odpowiedziałem, że jestem z Białegostoku. Powiedział mi, że jeśli mam Matkę Boską, to na pewno jestem warszawiak, więc kazał mi zmienić miejsce i dołączyć do warszawiaków. Ci, którzy byli w grupie białostoczan, zostali wywiezieni na front wschodni. Niektórzy już nie wrócili.
Podczas kopania okopów spaliśmy w baraku na betonowej podłodze. Nie było żadnych łóżek. Wszędzie było mnóstwo pcheł i pluskiew. Spaliśmy tak, że jeden z nas leżał wzdłuż, a kilku kładło głowy na jego brzuchu. Co jakiś czas się zmienialiśmy, bo długo nie pośpisz mając trzy czy cztery głowy na swoim brzuchu.
Pamiętam jak przyszła armia sowiecka. Jeden z żołnierzy zauważył, że mam buty z cholewkami. Kazał mi je zdjąć, a dał swoje porwane. Nie dziwiło mnie to. Ja, gdybym musiał jak żołnierz iść po wodzie czy błocie, też bym niewolnikowi zabrał lepsze buty.
W czasie kopania okopów przychodzili wieczorami jacyś ludzie i obiecywali tym co mają pieniądze, że pomogą im uciec. Z naszego baraku kilku chętnych było. Wyprowadzali ich i nikt już ich nie widział. Po kilku dniach przyszła starsza kobieta, chyba Niemka, powiedziała, żebyśmy z nikim nie wychodzili. Mówiła, że tych co tak wychodzą prowadzą do lasu i strzelają im w głowę. Od tamtej pory nikt z takiej ucieczki nie skorzystał.
Bauer, u którego pracowałam, bardzo bał się Rosjan – wspomina pani Helena. Ciągle pytał nas, czy w listach z domu piszą nam, gdzie jest front, czy daleko są Rosjanie. Janek z Garwolina, z którym pracowałam pisał mi w liście, że nasz bauer jak przyszli Rosjanie zastrzelił swoje dzieci, zapakował ich ciała do worków i wrzucił do stawu. Pisał, że chłopak chyba jeszcze żył jak go topił. Później zastrzelił żonę i popełnił samobójstwo. Tak bał się trafić do sowieckiej niewoli. Ja tego nie widziałam.
Powrót do domu.
Gdy rozsyłano nas do domów – opowiada pan Henryk – nie chciano mi dać biletu do Białegostoku, bo przecież byłem niby z Warszawy. Powiedziałem Sowietom, że w Warszawie nikogo z mojej rodziny nie ma, że wszyscy uciekli do rodziny w Białymstoku. Dzięki temu otrzymałem bilet.
Jak przyszli Ruscy – wspomina pani Helena – baliśmy się wychodzić. Nasz bauer z rodziną uciekł. Po przejściu frontu, jak szliśmy szosą, to wzdłuż szosy leżały trupy i młode zgwałcone kobiety.
– Widziałam to! – opowiada ze łzami w oczach.
– Po co to mówisz – ganił żonę pan Henryk- tego nie wolno mówić!
Ostatnie kilometry szłam do domu pieszo. Niosłam dwie lisie skóry, które dostałam od swojej gospodyni. Gdy zobaczyłam wieżę kościoła w Złotorii, rozpłakałam się. Szłam odmawiając różaniec.
Chociaż wojna się skończyła nie było spokojnie – dodał pan Henryk. Po wioskach chodzili partyzanci. Brali co chcieli: żywność, ubrania. Wszyscy mówili, że są partyzantami, ale wielu z nich to byli zwykli bandyci i złodzieje.
Ojciec ostrzegał, żeby nie ruszać żadnych cacek, świecidełek czy czegoś podobnego, bo to pułapki. Niektórzy się na to nabrali i urwało im rękę czy nogę. Widziałem przy drodze różne cacka, ale nigdy ich nie ruszałem. Przecież można było przez to stracić nawet życie.
Już nie trzeba się bać.
Poznałem swoją żonę Helenę na portierni w szpitalu w Choroszczy. Przyjmowałem numerki od pracowników, którzy przychodzili i wychodzili z pracy. Spodobała mi się i tak zostało – na samo wspomnienie pan Henryk uśmiechnął się.
– Heniuś przestań! – odpowiedziała z tym samym uśmiechem pani Helena, choć czuliśmy, że wcale nie chciała, by przestawał, ponieważ były to wspaniałe chwile w ich życiu po ciężkich doznaniach w czasie wojny. Mamy syna Andrzeja – powiedziała pani Helena. Od wielu lat zamieszkuje w Ameryce. Żona Andrzeja wyjechała do Ameryki jak nasza wnuczka była jeszcze malutka. Wychowywałam ją kilka lat. Razem z Andrzejem wyjechali do jej mamy. Wnuczka pisała do mnie listy. Teraz jest już dorosła i nie pamięta o swojej babci. Syn przyjeżdża do nas przeważnie raz w roku i dzwoni często. Tak się złożyło, że jesteśmy sami. Teraz młodzież żyje „na luzie”. Nam nie było łatwo – westchnęła pani Helena.