11 lub 12 kwietnia 1940 roku mama i ciocia zostały poinformowane o ich aresztowaniu wraz z dziećmi i deportacji. Za kilka dni miały być wywiezione. Dwie kobiety- jedna osłabiona porodem, z pięciodniowym niemowlęciem i druga z kilkuletnim dzieckiem. Zaraz przyszła do nas mieszkająca za ścianą babcia. Zaczęła płakać i błagać umundurowanych mężczyzn, by nas nie zabierali. Mama, w połogu leżała w łóżku, tłumaczyła, iż nie da rady chodzić. W odpowiedzi mężczyzna kopnął ją, przystawi ł pistolet do skroni, więc wstała słaniając się na nogach. Płakała, lamentowała, nie miała nawet siły, by cokolwiek spakować. W tym momencie udało się wejść do mieszkania koleżance mamy. Ściągnęła duży obrus ze stołu. Zaczęła na chybił trafił wyciągać ubrania z szafy i pakować w serwetę; przeważnie rzeczy ojca, który z nami nie wyjeżdżał. W panice, strachu i pośpiechu nikt o tym nie myślał. Wbrew logice, te zdawałoby się nieużyteczne przedmioty, pomogły nam przetrwać wygnanie, mogliśmy je wymieniać na żywność.
Po aresztowaniu jakiś czas przebywaliśmy wraz z innymi deportowanymi w magistracie. Potem przewieziono nas do Białegostoku, na dworzec kolejowy. Druga siostra mamy przyniosła nam jakieś jedzenie. Zapakowano nas do bydlęcych wagonów i w nieludzkich warunkach jechaliśmy do 1 maja. W jednym wagonie umieszczano około 50 osób. Żywić się mogliśmy tym, co wzięliśmy ze sobą . Czasem dostawaliśmy tylko wrzątek –„kipiatok”. Wielu ludzi nie wytrzymywało trudów podróży. Zdarzało się, że wyrzucano z wagonów ciała zmarłych. Mama ani razu nie miała możliwości umycia noworodka, zmieniała pieluszki i „suszyła” ogrzewając swoim ciałem.
Osiedlono nas w Kalinińskim Sowchozie, Pawłodarskiej Obłast (Kujbyszewski Rejon), w Kazachstanie około 50 km od Pawłodaru. Mama zajmowała się mną i siostrzeńcem, ciocia pracowała w sowchozie, wykonując różne prace (w polu, przy transporcie, sprzątanie) przeważnie fizyczne, czasem w biurze. Mieszkaliśmy w lepiance, dokwaterowani do samotnej kobiety. Właścicielka lepianki odnosiła się do nas życzliwie, sama była biedna, a mimo to jeśli mogła, dzieliła się z nami. Dostawaliśmy jakieś minimalne przydziały żywności, jedynie ciocia, jako osoba pracująca miała je trochę większe. Byliśmy wszyscy głodni. Brakowało chleba, ziemniaków, często płakaliśmy z tego powodu. Głodne były też inne polskie dzieci. Pamiętam dwójkę rodzeństwa z Grajewa, przychodzili do nas prosząc o cokolwiek do zjedzenia, bo „my dzisiaj jeszcze nic nie jedli i nie pili”. Mama zawsze im coś dawała. Ratowały nas tylko zabrane z domu ubrania ojca, za które można było dostać produkty żywnościowe w ramach handlu wymiennego. Kazachowie byli przyzwyczajeni do brudu – wszy traktowano jako coś normalnego. Chorowałam często i długo, nie było przecież ani lekarza, ani leków. Niemożliwość właściwego dbania o higienę i niedożywienie wszystkim dawały się we znaki. Najgorsze były wrzody na całym ciele; do dzisiaj mam po nich ślady na nogach.
Zarówno miejscowa ludność, jak i my Polacy staraliśmy się sobie pomagać w potrzebie, ale jednocześnie istniała nieufność i strach, że ktoś na nas doniesie. Baliśmy się jedni drugich. Powodem oskarżenia o wrogość wobec Związku Radzieckiego mogła być prawie każda zwykła rozmowa. Jedna z Polek podczas pracy w kołchozie przyłożyła do siebie worek od mąki i żartem powiedziała : „zobaczcie jaka byłaby ładna sukienka”. Bardzo szybko za tę wypowiedź została aresztowana. Na szczęście, jako jednej z nielicznych udało jej się podstępem wydostać z aresztu. Wyszła do toalety, włożyła palto na drugą stronę, wybrała moment, gdy wojskowi byli czymś zajęci i opuściła budynek. Gdy zorientowano się, że nie ma aresztanta, była już daleko. Ukrywała się potem cały czas, przekupywała konduktorów w pociągach i jakimś cudem dotarła do Anglii.
Pamiętam do dziś jedno zdarzenie. Miałam wówczas może trzy latka. Mama wychodziła wymienić ubrania na żywność i jak to wielokrotnie bywało musiała mnie samą zostawić w „mieszkaniu”. Przez szparę w drzwiach podała mi klucz- „Ewuniu wejdziesz sama do domu , a mamusia przyniesie jedzenie i zaraz wróci”. Ja niestety nie miałam siły otworzyć dość ciężkich, obitych wojłokiem drzwi z sieni do izby. Rozpłakałam się, zmarzłam, byłam lekko ubrana i przestraszyłam, jak nigdy w życiu. Z początku chodziłam po sieni i krzyczałam, niestety nikt mnie nie słyszał. Mama wróciła, stukała w okno- nie ma dziecka, w pobliżu lepianki też nie. Była przerażona. Poszła do sąsiadów, wzięła siekierę, szybko wyrąbała zamek w drzwiach i znalazła wyziębioną trzylatkę, nie mającą już siły płakać, ani nawet wydobyć z siebie głosu. Zdjęła z siebie palto, zawinęła mnie, położyła do łóżka. Nie miała żadnych lekarstw, więc dała mi do picia gorącej wody. Nic innego nie mogła zrobić. Uklękła i zaczęła żarliwie się modlić. „Nie dość, że jestem sama, na obcej ziemi, zabrano mi męża, teraz jeszcze tracę jedyne dziecko”. Cudem uniknęłam poważniejszej choroby, która w tych warunkach, dla małego dziecka oznaczała prawie pewną śmierć.
Codziennie modliliśmy się, mama uczyła mnie wszystkich modlitw i zawsze modliłam się o powrót taty. Nigdy nie otrzymaliśmy żadnych wieści o nim. Dostaliśmy kilka paczek i listów z Choroszczy od babci. W Pawłodarze, lipcu 1942 roku, w wieku dwóch lat, zostałam ochrzczona. Przyjechał ksiądz Kołodziejczyk, wraz ze mną chrzcił jeszcze dwóch chłopców. Ceremonia odbyła się w jakimś zamkniętym na klucz pomieszczeniu. Następnego dnia mama miała odebrać świadectwo chrztu. Przyszła, zastała zamknięte drzwi, nikogo tam nie było. Ksiądz prawdopodobnie pojechał błogosławić wojsko, które tam się tworzyło i szło na front. Nie wiem w jaki sposób, nie było radia, gazet, ale docierały do nas wieści z frontu. Wiedzieliśmy o wymordowaniu polskich oficerów w Katyniu. Mamę, tak jak innych deportowanych, wielokrotnie namawiano do przyjęcia obywatelstwa radzieckiego, agitacja była straszna. Po pewnym czasie z sowchozu przewieźli nas do Pawłodaru, tam było trochę lżej. Mieliśmy nieco lepsze warunki bytowe i trochę wolności. Mogliśmy swobodnie przemieszczać się po okolicy.
Niedługo po naszym wyjeździe, w 1941 roku zmarł dziadek. Babcia została sama. Pewnego dnia odwiedził ją żołnierz i przekazał wiadomości o nas; że wszyscy żyjemy, ale w ekstremalnych warunkach, ciągle głodni i chyba mamy niewielkie szanse na przeżycie. Wojskowy podał nasz adres i pomógł babci wysłać list, aby zezwolono na nasz powrót, gdyż starsza osoba potrzebuje opieki i pomocy przy uprawie ziemi. Dzięki temu w kwietniu 1945 roku wróciliśmy do Polski rok wcześniej niż inni deportowani. Byliśmy. w Kazachstanie 5 lat. Przyjechaliśmy pociągiem do Białegostoku. Zanocowaliśmy u siostry mojej mamy Józefy Borkowskiej na ulicy Grunwaldzkiej. Było to zaraz po Wielkanocy, zobaczyłam po raz pierwszy w życiu świąteczną dekorację na stole. Ten świąteczny stół pamiętam do dzisiaj. Z perspektywy ziemianki w stepie, wstąpiłam w zaczarowany świat, polski świat, w którym wiele rzeczy było pięknych i wielkich,jak kościół Farny, który zobaczyłam po kilku dniach. W Łomży aresztowano matkę ojca. Podczas rewizji znaleziono w jej domu zeszyty, jak sądzę uczniów mego taty. Babcię i jej córkę wywieziono do Ałtajskiego Kraju. One wróciły w 1946 roku. Na szczęście dom podczas wojny nie uległ zniszczeniom. W naszym mieszkaniu mieszkała rodzina, której dom został spalony. Potem oni się wyprowadzili i zamieszkałyśmy u siebie. W 1946 roku rozpoczęłam naukę w szkole. Po powrocie do Polski mama rozpoczęła intensywne poszukiwania ojca poprzez polski i międzynarodowy Czerwony Krzyż w Genewie oraz spotykając się z ludźmi, którzy mogli coś wiedzieć. Jednego razu ktoś powiedział, że ojciec zginął pod Monte Casino. Płakałyśmy obie, bo do tego czasu żywiłyśmy nadzieję i przekonanie, że tata żyje. Miałam wtedy 6, może 7 lat. Następnego dnia mama zabrała mnie do Białegostoku, do pani, której mąż poległ. Wiedziała ona też o śmierci człowieka o podobnym do naszego nazwisku, ale nie był to ojciec. Mama dowiedziała się też o pewnym człowieku, podobno siedział on z tatą w więzieniu, obiecali sobie, że jeśli jeden z nich przeżyje to pomoże rodzinie drugiego. Potem ich rozdzielono. Mężczyzna ten został wcielony do wojska i prawdopodobnie zginął. Ciocia napisała w liście o powrocie z Rosji kobiety, która miała o nim informacje. Pojechałyśmy do Łomży, aby z nią porozmawiać. Jak mnie zobaczyła, od razu mówi: „ to musi być córka pana Zygmunta”. Poznała mojego ojca w areszcie. Był wówczas po amputacji stopy na skutek odmrożeń. Podała adres więzienia, gdzie siedziała z ojcem w Murmańsku. Mówiła, że ma zaszyte w waciaku adresy innych Polaków; wieczorem wyjmie i nam pokaże. Następnego dnia nie zastaliśmy już tej pani. Kioskarka w pobliskim kiosku ruchu widziała, jak zabierał ją milicjant. Nie wiemy co się z nią stało. Matka wysłała list do Murmańska odpisano jej, że nigdy nie było tam żadnego więzienia. Później dowiedziałam się, że to ewidentne kłamstwo. Kolejny ślad się urwał. Ojca już dużo wcześniej uznano za zaginionego i mama formalnie była wdową. Jednak do końca życia go szukała. Nigdy nie otrzymała żadnych informacji o jego losie. Zmarła w 1993 roku.
Po śmierci mamy kontynuowałam poszukiwania poprzez różne instytucje. Bez rezultatu. Dopiero 1 listopada 2000 roku dostałam list z informacją, że ojciec przebywał w więzieniu w Brześciu, został osądzony, za rzekomo nielegalne przekroczenie granicy i skazany na prace przymusowe przy budowie kolei. Z Brześcia przewieziono go do RepublikiKołyma. Tam odbywał karę. W wyniku amnestii został zwolniony i udał się do miejsca zboru Polaków, gdzie tworzyła się armia Andersa. Tu ślad się urywa. Dostałam jeszcze wiadomość, że był na liście osób przygotowujących się w Murmańsku do repatriacji. Do dzisiaj nie wiem, co stało się później, dlaczego nie wrócił. Nie mieliśmy żadnych dokumentów potwierdzających pobyt w Kazachstanie. Poszukiwałam ich w różnych instytucjach. Z Warszawskiego Archiwum Akt Nowych otrzymałam dokument potwierdzający nasze aresztowanie w 1940 roku, jako rodzinę wojskowego.(Akta Ministerstwa Pracy i Opieki Społecznej Rządu w Londynie poz.1631-Ciborowska Henryka z córką Ewą,poz 888-Bobrowska Stanisława z synem Rajmundem) Często rozmawiałam z mamą i ciocią o pobycie w Kazachstanie. Teraz trudno jest już powiedzieć, co pamiętam, a co wiem z opowiadań. Podczas spotkań z rodziną, przyjaciółmi, a nawet z nieznajomymi ludźmi, mama często poruszała ten temat. Dzisiaj mamy już nie ma, jest w moim sercu, nic już nie opowie o tych okrutnych czasach. Dzisiaj ja zostałam poproszona, aby dać świadectwo prawdzie i stąd ta opowieść. Ewa Jeżyna
Choroszcz 25.01.2011 Wspomnienia spisała
Wiesława Świsłocka